Blog

Adam Mickiewicz wiersze i poezja tom pierwszy ballady i romanse

Adam Mickiewicz wiersze i poezja tom pierwszy ballady i romanse
Z niebieskich najrańszą piosnek..
Słuchaj, dzieweczko!

POEZJE OKRESU PARYSKO-LOZAŃSKIEGO



POEZYE, TOM PIERWSZY
BALLADY I ROMANSE

WIERSZE SZTAMBUCHOWE

WIERSZE Z LAT 1822-1824

POEZJE OKRESU ROSYJSKIEGO

 



PIERWIOSNEK
Hej, radością oczy błysną
Z niebieskich najrańszą piosnek
Ledwie zadzwonił skowronek,
Najrańszy kwiatek pierwiosnek

Błysnął ze złotych obsłonek.
Ja
Za wcześnie, kwiatku, za wcześnie,
Jeszcze północ mrozem dmucha,
Z gór białe nie zeszły pleśnie,
Dąbrowa jeszcze nie sucha.

Przymruż złociste światełka,
Ukryj się pod matki rąbek,
Nim cię zgubi śronu ząbek

Lub chłodnej rosy perełka.
Kwiatek
Dni nasze jak dni motylka,
Życiem wschód, śmiercią południe
Lepsza w kwietniu jedna chwilka

Niż w jesieni całe grudnie.
Czy dla bogów szukasz datku,
Czy dla druha lub kochanki,
Upleć wianek z mego kwiatku,
Wianek to będzie nad wianki.
Ja
W podlej trawce, w dzikim lasku
Urosleś, o kwiatku luby!
Mało wzrostu, mało blasku,
Cóż ci daje tyle chluby?
Ni to kolory jutrzenki,
Ni zawoje tulipana,
Ni lilijowe sukienki,
Ni róży pierś malowana.
Uplatam ciebie do wianka
Lecz skądże ufności tyle!
Przyjaciele i kochanka

Czy cię powitają mile?

Kwiatek

Powitają przyjaciele

Mnie, wiosny młodej aniołka;

Przyjaźń ma blasku niewiele

I cień lubi jak me ziołka.

Czym kochanki godzien rączek,

Powiedz, niebieska Marylko!

Za pierwszy młodości pączek

Zyskam pierwszą. ach! łzę tylko.
Z niebieskich najrańszą piosnek.

Słuchaj,dzieweczko!
Ona nie słucha
To dzień biały! to miasteczko!
Przy tobie nie ma żywego ducha.
Co tam wkoło siebie chwytasz?
Kogo wołasz, z kim się witasz?
Ona nie słucha.
To jak martwa opoka
Nie zwróci w stronę oka,
To strzela wkoło oczyma,
To się łzami zaleje;
Coś niby chwyta, coś niby trzyma;
Rozpłacze się i zaśmieje.
"Tyżeś to w nocy? to ty, Jasieńku!
Ach! i po śmierci kocha!
Tutaj, tutaj, pomaleńku,
Czasem usłyszy macocha!
Niech sobie słyszy, już nie ma ciebie!
Już po twoim pogrzebie!
Ty już umarłeś? Ach! ja się boję!
Czego się boję mego Jasieńka?
Ach, to on! lica twoje, oczki twoje!
Twoja biała sukienka!
I sam ty biały jak chusta,

Zimny, jakie zimne dłonie!
Tutaj połóż, tu na łonie,
Przyciśnij mnie, do ust usta!
Ach, jak tam zimno musi być w grobie!

Umarłeś! tak, dwa lata! Weź mię, ja umrę przy tobie, Nie lubię świata.
Źle mnie w złych ludzi tłumie,
Płaczę, a oni szydzą;
Mówię, nikt nie rozumie;

Widzę, oni nie widzą!
Śród dnia przyjdź kiedy. To może we śnie?
Nie, nie. trzymam ciebie w ręku.
Gdzie znikasz, gdzie, mój Jasieńku!

Jeszcze wcześnie, jeszcze wcześnie!
Mój Boże! kur się odzywa,
Zorza błyska w okienku.
Gdzie znikłeś? ach! stój, Jasieńku!
Ja nieszczęśliwa.
Tak się dziewczyna z kochankiem pieści,
Bieży za nim, krzyczy, pada;
Na ten upadek, na głos boleści

Skupia się ludzi gromada.
Mówcie pacierze! - krzyczy prostota
Tu jego dusza być musi.

Jasio być musi przy swej Karusi,
On ją kochał za żywota!"
I ja to słyszę, i ja tak wierzę,
Płaczę i mówię pacierze.

Słuchaj, dzieweczko!- krzyknie śród zgiełku Starzec, i na lud zawoła Ufajcie memu oku i szkiełku,
Nic tu nie widzę dokoła.

Duchy karczemnej tworem gawiedzi,
W głupstwa wywarzone kuźni.
Dziewczyna duby smalone bredzi,
A gmin rozumowi bluźni.Dziewczyna czuje - odpowiadam skromnie
A gawiedź wierzy głęboko;
Czucie i wiara silniej mówi do mnie
Niż mędrca szkiełko i oko.

Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu,
Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce.

Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!
Miej serce i patrzaj w serce!

Do Michała Wereszczaki

RYBKA. BALLADA ZE ŚPIEWU GMINNEGO
Od dworu, spod lasa, z wioski,

Smutna wybiega dziewica,

Rozpuściła na wiatr włoski

I łzami skropiła lica.

Przybiega na koniec łączki,

Gdzie w jezioro wpada rzeka;

Załamuje białe rączki

I tak żałośnie narzeka:

O wy, co mieszkacie w wodzie,

Siostry moje Świtezianki,

Słuchajcie w ciężkiej przygodzie

Głosu zdradzonej kochanki.

Kochałam pana tak szczerze,

On mię przysięgał zaślubić,

Dziś księżnę za żonę bierze,

Krysię ubogą chce zgubić.

Niechże sobie żyją młodzi,

Niech się z nią obłudnik pieści,

Niech tylko tu nie przychodzi

Urągać się z mych boleści.

Dla opuszczonej kochanki

Cóż pozostało na świecie?

Przyjmijcie mię, Świtezianki!

Lecz moje dziecię,ach, dziecię!

To mówiąc rzewnie zapłacze.

Rączkami oczy zasłoni

I z brzegu do wody skacze,

I w bystrej nurza się toni.

Wtem z lasu, gdzie się dwór bieli,

Tysiączne świecą kagańce,

Zjeżdżają goście weseli,

Muzyka, hałas i tańce.
Lecz mimo tego hałasu

Płacz dziecięcia słychać w lesie,

Wierny sługa wyszedł z lasu

I dziecię na ręku niesie.

Ku wodzie obraca kroki,

Gdzie łoza, gęsto spleciona,

Wzdłuż wykręconej zatoki

Okryła rzeki ramiona.

Tam staje w ciemnym zakątku,

Placze i woła: "Niestety!

Ach, któż da piersi dzieciątku!

Ach! gdzie ty, Krysiu, ach, gdzie ty?

Tu jestem, w rzece u spodu,

Cichy mu głos odpowiada

Tutaj drżę cała od chłodu,

A żwir mnie oczki wyjada.

Przez żwir, przez ostre kamuszki

Fale mnie gwałtowne niosą,

Pokarm mój koralki, muszki.

A zapijam zimną rosą.

Lecz sługa, jak na początku,

Tak wszystko woła: "Niestety!

Ach, któż da piersi dzieciątku?

Ach, gdzie ty, Krysiu, ach, gdzie ty?

Wtem się coś z lekka potrąci

Śród kryształowej przezroczy,

Woda się z lekka zamąci,

Rybka nad wodę podskoczy;

I jak skałka płaskim bokiem

Gdy z lekkich rąk chłopca pierzchnie,

Tak nasza rybka podskokiem

Mokre całuje powierzchnie.


Złotymi plamki nadobna,

Kraśne ma po bokach piórka,

Główka jak naparstek drobna,

Oczko drobne jak paciórka.

Wtem rybią łuskę odwinie,

Spójrzy dziewicy oczyma;

Z głowy jasny włos wypłynie,

Szyjka cieniuchna się wzdyma.

Na licach różana krasa,

Piersi jak jabłuszka mleczne,

Rybią ma płetwę do pasa,

Płynie pod chrusty nadrzeczne.

I dziecię bierze do ręki,

U łona białego tuli,

Luli - woła - mój maleńki,

Luli, mój maleńki, luli".

Gdy dziecię płakać przestało,

Zawiesza kosz na gałęzi

I znowu ściska swe ciało,

I główkę nadobną zwęzi.

Znowu ją łuski powleką,

Od boków wyskoczą skrzelki,

Plusła i tylko nad rzeką

Kipiące pękły bąbelki.

Tak co wieczora, co ranka,

Gdy sługa stanie w zakątku,

Wraz wypływa Świtezianka,

Żeby dać piersi dzieciątku.

Za cóż jednego wieczora

Nikt nie przychodzi na smugi?

Już zwykła przemija pora;

Nie widać z dziecięciem sługi.

Nie może on przyjść tą stroną,

Musi zaczekać troszeczkę,

Bo właśnie teraz pan z żoną

Poszli przechadzką nad rzeczkę.

Wrócił się, czekał z daleka,

Za gęstym usiadłszy krzakiem;

Lecz próżno czeka i czeka,

Nikt nie powracał tym szlakiem.

Wstaje i dłoń w trąbkę zwinął,

I patrzył przez palców szparę,

Ale i dzień już przeminął,

I mroki padają szare.

Czekał długo po zachodzie,

A gdy noc gwiazdy zapala,

Zbliża się z lekka ku wodzie

I śledzi oczyma z dala.


Przebóg! cudy czy moc piekła!

Uderza go widok nowy.

Gdzie pierwej rzeczułka ciekła,

Tam suchy piasek i rowy.


Na brzegach porozrzucana

Wala się odzież bez ładu,

Ani pani, ani pana

Nie widać nigdzie ni śladu.

Tylko z zatoki połową

Sterczał wielki głazu kawał

I dziwną kształtu budową

Dwa ludzkia ciała udawał.

Zdumiewa się wierny sługa,

Rozpierzchłych myśli nie złowił;

Przeszła godzina i druga,

Nim wreszcie słówko przemówił.

Krysiu, o Krysiu!zawoła

Echo mu Krysiu odpowie,

Lecz próżno patrzy dokoła,

Nikt nie pokazał się w rowie.


Patrzy na rów i na głazy,

Otrze pot na licu zbladłem,

I kiwnie głową trzy razy,

Jakby chciał mówić: już zgadłem.


Dzieciątko na ręce bierze,

Śmieje się dzikim uśmiechem,

I odmawiając pacierze

Wraca do domu z pośpiechem.

Od dworu, spod lasa, z wioski,

Smutna wybiega dziewica,

Rozpuściła na wiatr włoski

I łzami skropiła lica.

Przybiega na koniec łączki,

Gdzie w jezioro wpada rzeka

Załamuje białe rączki

I tak żałośnie narzeka:


O wy, co mieszkacie w wodzie,

Siostry moje Świtezianki,

Słuchajcie w ciężkiej przygodzie

Głosu zdradzonej kochanki.


Kochałam pana tak szczerze,

On mię przysięgał zaślubić,

Dziś księżnę za żonę bierze,

Krysię ubogą chce zgubić.

Niechże sobie żyją młodzi,

Niech się z nią obłudnik pieści,

Niech tylko tu nie przychodzi

Urągać się z mych boleści.

Dla opuszczonej kochanki

Cóż pozostało na świecie?

Przyjmijcie mię, Świtezianki!

Lecz moje dziecię. ach, dziecię!

To mówiąc rzewnie zapłacze.

Rączkami oczy zasłoni

I z brzegu do wody skacze,

I w bystrej nurza się toni.

Wtem z lasu, gdzie się dwór bieli,

Tysiączne świecą kagańce,

Zjeżdżają goście weseli,

Muzyka, hałas i tańce.

Lecz mimo tego hałasu

Płacz dziecięcia słychać w lesie,

Wierny sługa wyszedł z lasu

I dziecię na ręku niesie.


Ku wodzie obraca kroki,

Gdzie łoza, gęsto spleciona,

Wzdłuż wykręconej zatoki

Okryła rzeki ramiona.

Tam staje w ciemnym zakątku,

Placze i woła,Niestety!

Ach, któż da piersi dzieciątku!

Ach! gdzie ty, Krysiu, ach, gdzie ty?

Tu jestem, w rzece u spodu,

Cichy mu głos odpowiada

Tutaj drżę cała od chłodu,

A żwir mnie oczki wyjada.

Przez żwir, przez ostre kamuszki

Fale mnie gwałtowne niosą;

Pokarm mój koralki, muszki.

A zapijam zimną rosą.

Lecz sługa, jak na początku,

Tak wszystko woła:Niestety!

Ach, któż da piersi dzieciątku?

Ach, gdzie ty, Krysiu, ach, gdzie ty?

Wtem się coś z lekka potrąci

Śród kryształowej przezroczy,

Woda się z lekka zamąci,

Rybka nad wodę podskoczy;

I jak skałka płaskim bokiem

Gdy z lekkich rąk chłopca pierzchnie,

Tak nasza rybka podskokiem

Mokre całuje powierzchnie.

Złotymi plamki nadobna,

Kraśne ma po bokach piórka,

Główka jak naparstek drobna,

Oczko drobne jak paciórka.

Wtem rybią łuskę odwinie,

Spójrzy dziewicy oczyma;

Z głowy jasny włos wypłynie,

Szyjka cieniuchna się wzdyma.


Na licach różana krasa,

Piersi jak jabłuszka mleczne,

Rybią ma płetwę do pasa,

Płynie pod chrusty nadrzeczne.


I dziecię bierze do ręki,

U łona białego tuli,

"Luli - woła - mój maleńki,

Luli, mój maleńki, luli".

 

Gdy dziecię płakać przestało,

Zawiesza kosz na gałęzi

I znowu ściska swe ciało,

I główkę nadobną zwęzi.

 

Znowu ją łuski powleką,

Od boków wyskoczą skrzelki,

Plusła i tylko nad rzeką

Kipiące pękły bąbelki.

 

Tak co wieczora, co ranka,

Gdy sługa stanie w zakątku,

Wraz wypływa Świtezianka,

Żeby dać piersi dzieciątku.


Za cóż jednego wieczora

Nikt nie przychodzi na smugi?

Już zwykła przemija pora;

Nie widać z dziecięciem sługi.
 

Nie może on przyjść tą stroną,

Musi zaczekać troszeczkę,

Bo właśnie teraz pan z żoną

Poszli przechadzką nad rzeczkę.


Wrócił się, czekał z daleka,

Za gęstym usiadłszy krzakiem;

Lecz próżno czeka i czeka,

Nikt nie powracał tym szlakiem.


Wstaje i dłoń w trąbkę zwinął,

I patrzył przez palców szparę,

Ale i dzień już przeminął,

I mroki padają szare.


Czekał długo po zachodzie,

A gdy noc gwiazdy zapala,

Zbliża się z lekka ku wodzie

I śledzi oczyma z dala.


Przebóg! cudy czy moc piekła!

Uderza go widok nowy.

Gdzie pierwej rzeczułka ciekła,

Tam suchy piasek i rowy.


Na brzegach porozrzucana

Wala się odzież bez ładu,

Ani pani, ani pana

Nie widać nigdzie ni śladu.


Tylko z zatoki połową

Sterczał wielki głazu kawał

I dziwną kształtu budową

Dwa ludzkia ciała udawał.


Zdumiewa się wierny sługa,

Rozpierzchłych myśli nie złowił;

Przeszła godzina i druga,

Nim wreszcie słówko przemówił.


"Krysiu, o Krysiu!" - zawoła:

Echo mu "Krysiu" odpowie,

Lecz próżno patrzy dokoła,

Nikt nie pokazał się w rowie.


Patrzy na rów i na głazy,

Otrze pot na licu zbladłem,

I kiwnie głową trzy razy,

Jakby chciał mówić: już zgadłem.


Dzieciątko na ręce bierze,

Śmieje się dzikim uśmiechem,

I odmawiając pacierze

Wraca do domu z pośpiechem.

POWRÓT TATY. BALLADA
Pójdźcie, o dziatki, pójdźcie wszystkie razem

Za miasto, pod słup na wzgórek,

Tam przed cudownym klęknijcie obrazem,

Pobożnie zmówcie paciórek.

Tato nie wraca; ranki i wieczory

We łzach go czekam i trwodze;

Rozlały rzeki, pełne zwierza bory

I pełno zbójców na drodze".

Słysząc to dziatki biegą wszystkie razem,

Za miasto, pod słup na wzgórek,

Tam przed cudownym klękają obrazem

I zaczynają paciórek.

Całują ziemię, potem:"W imię Ojca,

Syna i Ducha świętego,

Bądź pochwalona, przenajświętsza Trójca,

Teraz i czasu wszelkiego".


Potem: Ojcze nasz i Zdrowaś, i Wierzę,

Dziesięcioro i koronki,

A kiedy całe zmówili pacierze,

Wyjmą książeczkę z kieszonki:


I litaniją do Najświętszej Matki

Starszy brat śpiewa, a z bratem

"Najświętsza Matko - przyśpiewują dziatki,

Zmiłuj się, zmiłuj nad tatem!"


Wtem słychać tarkot, wozy jadą drogą

I wóz znajomy na przedzie;

Skoczyły dzieci i krzyczą jak mogą:

"Tato, ach, tato nasz jedzie!"


Obaczył kupiec, łzy radośne leje,

Z wozu na ziemię wylata;

"Ha, jak się macie, co się u was dzieje?

Czyście tęskniły do tata?


Mama czy zdrowa? ciotunia? domowi?

A ot rozynki w koszyku".

Ten sobie mówi, a ten sobie mówi,

Pełno radości i krzyku.


"Ruszajcie - kupiec na sługi zawoła

Ja z dziećmi pójdę ku miastu".

Idzie.. aż zbójcy obskoczą dokoła,

A zbójców było dwunastu.


Brody ich długie, kręcone wąsiska,

Wzrok dziki, suknia plugawa;

Noże za pasem, miecz u boku błyska,

W ręku ogromna buława.


Krzyknęły dziatki, do ojca przypadły,

Tulą się pod płaszcz na łonie;

Truchleją sługi, struchlał pan wybladły,

Drżące ku zbójcom wzniósł dłonie.


"Ach, bierzcie wozy, ach, bierzcie dostatek,

Tylko puszczajcie nas zdrowo,

Nie róbcie małych sierotami dziatek

I młodej małżonki wdową".


Nie słucha zgraja, ten już wóz wyprzęga,

Zabiera konie, a drugi

Pieniędzy!krzyczy i buławą sięga,

Ów z mieczem wpada na sługi.

Wtem:Stójcie, stójcie! krzyknie starszy zbójca

I spędza bandę precz z drogi,

A wypuściwszy i dzieci, i ojca,

Idźcie, rzekł, dalej bez trwogi.


Kupiec dziękuje, a zbójca odpowie:

"Nie dziękuj, wyznam ci szczerze,

Pierwszy bym pałkę strzaskał na twej głowie,

Gdyby nie dziatek pacierze.


Dziatki sprawiły, że uchodzisz cało,

Darzą cię życiem i zdrowiem;

Im więc podziękuj za to, co się stało,

A jak się stało, opowiem.


Z dawna już słysząc o przejeździe kupca,

I ja, i moje kamraty,

Tutaj za miastem, przy wzgórku u słupca

Zasiadaliśmy na czaty.


Dzisiaj nadchodzę, patrzę między chrusty,

Modlą się dziatki do Boga,

Słucham, z początku porwał mię śmiech pusty,

A potem litość i trwoga.


Słucham, ojczyste przyszły na myśl strony,

Buława upadła z ręki;

Ach! ja mam żonę, i u mojej żony

Jest synek taki maleńki.


Kupcze! jedź w miasto, ja do lasu muszę;

Wy, dziatki, na ten pagórek

Biegajcie sobie, i za moje duszę

Zmówcie też czasem paciorek".



Od dworu, spod lasa, z wioski,

Smutna wybiega dziewica,

Rozpuściła na wiatr włoski

I łzami skropiła lica.


Przybiega na koniec łączki,

Gdzie w jezioro wpada rzeka;

Załamuje białe rączki

I tak żałośnie narzeka:

O wy, co mieszkacie w wodzie,

Siostry moje Świtezianki,

Słuchajcie w ciężkiej przygodzie

Głosu zdradzonej kochanki.

Kochałam pana tak szczerze,

On mię przysięgał zaślubić,

Dziś księżnę za żonę bierze,

Krysię ubogą chce zgubić.

 

Niechże sobie żyją młodzi,

Niech się z nią obłudnik pieści,

Niech tylko tu nie przychodzi

Urągać się z mych boleści.

Dla opuszczonej kochanki

Cóż pozostało na świecie?

Przyjmijcie mię, Świtezianki!

Lecz moje dziecię.ach, dziecię!

To mówiąc rzewnie zapłacze.

Rączkami oczy zasłoni

I z brzegu do wody skacze,

I w bystrej nurza się toni.

Wtem z lasu, gdzie się dwór bieli,

Tysiączne świecą kagańce,

Zjeżdżają goście weseli,

Muzyka, hałas i tańce.

 

Lecz mimo tego hałasu

Płacz dziecięcia słychać w lesie,

Wierny sługa wyszedł z lasu

I dziecię na ręku niesie.

 

Ku wodzie obraca kroki,

Gdzie łoza, gęsto spleciona,

Wzdłuż wykręconej zatoki

Okryła rzeki ramiona.

Tam staje w ciemnym zakątku,

Placze i woła:Niestety!

Ach, któż da piersi dzieciątku!

Ach! gdzie ty, Krysiu, ach, gdzie ty?

Tu jestem, w rzece u spodu,

Cichy mu głos odpowiada

Tutaj drżę cała od chłodu,

A żwir mnie oczki wyjada.

Przez żwir, przez ostre kamuszki

Fale mnie gwałtowne niosą;

Pokarm mój koralki, muszki.

A zapijam zimną rosą.

Lecz sługa, jak na początku,

Tak wszystko woła Niestety!

Ach, któż da piersi dzieciątku?

Ach, gdzie ty, Krysiu, ach, gdzie ty?

Wtem się coś z lekka potrąci

Śród kryształowej przezroczy,

Woda się z lekka zamąci,

Rybka nad wodę podskoczy;

I jak skałka płaskim bokiem

Gdy z lekkich rąk chłopca pierzchnie,

Tak nasza rybka podskokiem

Mokre całuje powierzchnie.

Złotymi plamki nadobna,

Kraśne ma po bokach piórka,

Główka jak naparstek drobna,

Oczko drobne jak paciórka.

 

Wtem rybią łuskę odwinie,

Spójrzy dziewicy oczyma;

Z głowy jasny włos wypłynie,

Szyjka cieniuchna się wzdyma.

Na licach różana krasa,

Piersi jak jabłuszka mleczne,

Rybią ma płetwę do pasa,

Płynie pod chrusty nadrzeczne.

I dziecię bierze do ręki,

U łona białego tuli,

Luli woła mój maleńki,

Luli, mój maleńki, luli.

Gdy dziecię płakać przestało,

Zawiesza kosz na gałęzi

I znowu ściska swe ciało,

I główkę nadobną zwęzi.

Znowu ją łuski powleką,

Od boków wyskoczą skrzelki,

Plusła i tylko nad rzeką

Kipiące pękły bąbelki.

 

Tak co wieczora, co ranka,

Gdy sługa stanie w zakątku,

Wraz wypływa Świtezianka,

Żeby dać piersi dzieciątku.

Za cóż jednego wieczora

Nikt nie przychodzi na smugi?

Już zwykła przemija pora;

Nie widać z dziecięciem sługi.

Nie może on przyjść tą stroną,

Musi zaczekać troszeczkę,

Bo właśnie teraz pan z żoną

Poszli przechadzką nad rzeczkę.

Wrócił się, czekał z daleka,

Za gęstym usiadłszy krzakiem,

Lecz próżno czeka i czeka,

Nikt nie powracał tym szlakiem.

 

Wstaje i dłoń w trąbkę zwinął,

I patrzył przez palców szparę,

Ale i dzień już przeminął,

I mroki padają szare.

 

Czekał długo po zachodzie,

A gdy noc gwiazdy zapala,

Zbliża się z lekka ku wodzie

I śledzi oczyma z dala.

Przebóg! cudy czy moc piekła!

Uderza go widok nowy.

Gdzie pierwej rzeczułka ciekła,

Tam suchy piasek i rowy.

Na brzegach porozrzucana

Wala się odzież bez ładu,

Ani pani, ani pana

Nie widać nigdzie ni śladu.

Tylko z zatoki połową

Sterczał wielki głazu kawał

I dziwną kształtu budową

Dwa ludzkia ciała udawał.

Zdumiewa się wierny sługa,

Rozpierzchłych myśli nie złowił;

Przeszła godzina i druga,

Nim wreszcie słówko przemówił.

Krysiu, o Krysiu! zawoła:

Echo mu Krysiu odpowie,

Lecz próżno patrzy dokoła,

Nikt nie pokazał się w rowie.

Patrzy na rów i na głazy,

Otrze pot na licu zbladłem,

I kiwnie głową trzy razy,

Jakby chciał mówić' już zgadłem.

Dzieciątko na ręce bierze,

Śmieje się dzikim uśmiechem,

I odmawiając pacierze

Wraca do domu z pośpiechem.

KURHANEK MARYLI ROMANS
Tam u Niemnowej odnogi,

Tam u zielonej rozłogi,

Co to za piękny kurhanek?

Spodem uwieńczon, jak w wianek,

W maliny, ciernie i głogi;

Boki ma strojne murawą,

Głowę ukwieconą w kwiaty,

A na niej czeremchy drzewo,

A od niej idą trzy drogi:

Jedna droga na prawo,

Druga droga do chaty,

Trzecia droga na lewo.

Ja tędy płynę z wiciną,

Pytam się ciebie, dziewczyno,

Co to za piękny kurhanek?

Dziewczyna

W całej wsi pytaj się, bracie,

A cała wieś powie tobie:

Maryla żyła w tej chacie,

A teraz leży w tym grobie.

Na prawej stronie te śladki

Ubite nogą pastuszka;

To jest drożyna jej matki,

A stąd przychodzi jej drużka.

Lecz oto błysnął poranek,

Przyjdą oni na kurhanek;

Ukryj się tu za stós łomu,

Sam ich posłuchasz niedoli,

Własne twe oczy zobaczą.

Patrz w prawo... idzie kochanek.

Patrz, matka idzie z domu.

Patrz w lewo, przyjaciółka.

Wszyscy idą powoli

I niosą ziółka,

I płaczą.

Jaś

Marylo! o tej porze!

Jeszcześmy się nie widzieli,

Jeszcześmy się nie ścisnęli,

Marylo! zaszło zorze!

Tu czeka twój kochanek,

Czy ty przespałaś ranek,

Czy na mnie zagniewana?

Ach, Marylo kochana!

Gdzież się ty dotąd kryjesz?

Nie, nie przespałaś ranka,

Nie gniewasz się na Janka,

Lecz nie żyjesz, nie żyjesz!

Więzi cię ten kurbanek,

Nie ujrzysz już kochanka,

Nie ujrzy cię kochanek!

Dawniej, kiedy spać szedłem, tym słodziłem chwile,

Że skoro się obudzę, obaczę Marylę.

I dawniej spałem mile!

Teraz tutaj spać będę od ludzi daleki,

Może ją we śnie ujrzę, gdy zamknę powieki;

Może zamknę na wieki!

Byłem ja gospodarny, gdy byłem szczęśliwy;

Chwalili mię sąsiedzi,

Chwalił mię ojciec siwy.

Teraz się ojciec biedzi,

A ja ni ludziom, ni Bogu!

Niech ziarno w polu przepadnie,

Niech ginie siano ze stogu,

Niech sąsiad kopy rozkradnie,

Niech trzodę wyduszą wilki!

Nie masz, nie masz Marylki!

Daje mi ojciec chaty,

Daje mi sprzęt bogaty;

Bym wziął w dóm gospodynię,

Namawiali mię swaty,

Nie masz, nie masz Maryli!

Swaty nie namówili.

Nie mogę - nie - nie mogę;

Wiem, ojcze, co uczynię:

Pójdę w daleką drogę,

Więcej mię nie znajdziecie,

Choćbyście i szukali,

Nie będę już na świecie,

Przystanę do Moskali,

Żeby mię wraz zabili.

Nie masz, nie masz Maryli!

Matka

Czemuż nie wstałam z rana?

Już w polu pełno ludzi.

Nie masz cię, nie masz, kochana

Marylo! któż mię obudzi!

Płakałam przez noc całą,

Zasnęłam, kiedy dniało.

Mój Szymon gdzieś już w polu,

Wyprzedził on świtania,

Nie budził mię, mojego litując się bolu,

Poszedł z kosą bez śniadania;

Koś ty dzień cały, koś sobie,

Ja tutaj leżę na grobie.

Czegoż mam iść do domu?

Kto nas na obiad zawoła?

Kto z nami siądzie u stoła?

Nie masz, ach, nie masz komu!

Pókiśmy mieli ciebie,

W domu było jak w niebie.

Z całej wsi chłopcy, dziewki,

Najweselsze zażynki,

Najhuczniejsze dosiewki.

Nie masz cię! w domu pustynie!

Każdy, kto idzie, minie.

Zawiasy rdzawieją w sieni,

Mchem się dziedziniec zieleni;

Bóg nas opuścił, ludzie opuścili,

Nie masz, nie masz Maryli!

Przyjaciółka

Tutaj, bywało, z ranku

Nad wodą sobie stoim,

Ja o twoim kochanku,

Ty mnie mówisz o moim.

Już więcej z sobą nie będziem mówili.

Nie masz, nie masz Maryli!

Któż mi zwierzy się szczerze,

Komuż się ja powierzę?

Ach, gdy z tobą, kochanie,

Smutku i szczęścia nie dzielę,

Smutek smutkiem zostanie,

Weselem nie jest wesele.

Cudzy człowiek

Słyszy to cudzy człowiek,

Wzdycha i łzy mu płyną.

Westchnął, otarł łzy z powiek

I dalej poszedł z wiciną.

DO PRZYJACIÓŁ Posyłając im balladę
Bije raz, dwa, trzy.już północna pora,

Głuche wokoło zacisze,

Wiatr tylko szumi po murach klasztora

I psów szczekanie gdzieś słyszę.

Świeca w lichtarzu dopala się na dnie,

Raz w głębi tłumi ogniska,

Znowu się wzmoże i znowu opadnie,

Błyska, zagasa i błyska.

Straszno! nie była straszną ta godzina,

Gdy były nieba łaskawsze

Ileż mi słodkich chwilek przypomina!

Precz.to już znikło na zawsze.


Teraz ja szczęścia szukam, ot w tej księdze,

Księga znudziła, porzucam;

Znowu ku lubym przedmiotom myśl pędzę,

To marzę, to się ocucam.


Czasem, gdy słodkie złudzi zachwycenie,

Kochankę widzę lub braci;

Zrywam się, patrzę, aż tylko po ścienie

Biega cień własnej postaci.

Ot, lepiej pióro wezmę i śród ciszy,

Gdy się bez ładu myśl plącze,

Zacznę coś pisać dla mych towarzyszy,

Zacznę, bo nie wiem, czy skończę.

Może też pamięć o minionej wiośnie

Zimowy wierszyk umili

Chcę coś okropnie, coś pisać miłośnie,

O strachach i o Maryli.


Kto pragnie pędzlem swe rozsławić imię,

Niech jej maluje portrety,

Wieszcz w nieśmiertelnym niech opiewa rymie

Serca, rozumu zalety.


Mnie choć to wszystko w umyśle przytomne,

Pociechy szukam, nie sławy;

Lepiej wam powiem, jeżeli przypomnę,

Jakie z nią miałem zabawy.


Maryla słodkie miłości wyrazy

Dzieliła skąpo w rachubie;

Choć jej kto kocham mówił po sto razy,

Nie rzekła nawet i lubię.


Za to więc w Rucie pod północną chwilę,

Kiedy się wszyscy spać kładą,

Ja na dobranoc żegnając Marylę,

Taką straszyłem balladą

BALLADA
Spójrzyj, Marylo, gdzie się kończą gaje,

W prawo łóz gęsty zarostek,

W lewo się piękna dolina podaje,

Przodem rzeczułka i mostek.

Tuż stara cerkiew, w niej puszczyk i sowy,

Obok dzwonnicy zrąb zgniły,

A za dzwonnicą chrośniak malinowy,

A w tym chrośniaku mogiły.

Czy tam bies siedział, czy dusza zaklęta,

Że o północnej godzinie

Nikt, jak najstarszy człowiek zapamięta,

Miejsc tych bez trwogi nie minie.
 
Bo skoro północ nawlecze zasłony,

Cerkiew się z trzaskiem odmyka,

W pustej zrąbnicy dzwonią same dzwony,

W chrustach coś huczy i ksyka.

Czasami płomyk okaże się blady,

Czasem grom trzaska po gromie,

Same się z mogił ruszają pokłady

I larwy stają widomie.


Raz trup po drodze bez głowy się toczy,

To znowu głowa bez ciała;

Roztwiera gębę i wytrzyszcza oczy,

W gębie i w oczach żar pała,


Albo wilk bieży; pragniesz go odegnać,

Aż orlim skrzydłem wilk macha,

Dość "Zgiń, przepadnij" wyrzec i przeżegnać,

Wilk zniknie wrzeszcząc:"cha cha cha".


Każdy podróżny oglądał te zgrozy

I każdy musiał kląć drogę;

Ten złamał dyszel, ten wywrócił wozy,

Innemu zwichnął koń nogę.


Ja, chociaż, pomnę, nieraz Andrzej stary

Zaklinał, nieraz przestrzegał,

Śmiałem się z diabłów, nie wierzyłem w czary,

Tamtędym jeździł i biegał.


Raz, gdy do Ruty jadę w czas noclegu,

Na moście z końmi wóz staje,

Próżno woźnica przynagla do biegu,

"Hej!"- krzyczy, biczem zadaje.


Stoją, a potem skoczą z całej mocy,

Dyszel przy samej pękł szrubie;

Zostać na polu samemu i w nocy,

To lubię - rzekłem - to lubię!

Ledwiem dokończył, aż straszna martwica

Wypływa z bliskich wód toni

Białe jej szaty, jak śnieg białe lica,

Ognisty wieniec na skroni.

Chciałem uciekać, padłem zalękniony,

Włos dębem stanął na głowie;

Krzyknę;Niech będzie Chrystus pochwalony!

Na wieki wieków odpowie.


"Ktokolwiek jesteś, poczciwy człowieku,

Coś mię zachował od męki,

Dożyj ty szczęścia i późnego wieku,

I pokój tobie, i dzięki.

Widzisz przed sobą obraz grzesznej duszy,

Wkrótce się niebem pochlubię

Boś ty czyscowej zbawił mię katuszy

Tym jednym słówkiem To lubię.

Dopóki gwiazdy zejdą i dopóki

We wsi kur pierwszy zapieje,

Opowiem tobie, a ty dla nauki

Opowiedz innym me dzieje.


Onego czasu żyłam ja na świecie,

Marylą zwana przed laty;

Ojciec mój, pierwszy urzędnik w powiecie,

Możny, poczciwy, bogaty.

Za życia pragnął sprawić mi wesele,

A żem dostatnia i młoda,

Zbiegło się zewsząd zalotników wiele,

Posag wabił i uroda.

Mnóstwo ich marnej pochlebiało dumie,

I to mi było do smaku,

Że kiedy w licznym kłaniano się tłumie,

Tłumem gardziłam bez braku.

Przybył i Józio; dwudziestą miał wiosnę,

Młody, cnotliwy, nieśmiały

Obce dla niego wyrazy miłośne,

Choć czuł miłośne zapały.

Lecz próżno nędzny w oczach prawie znika

Próżno i dzień, i noc płacze;

W boleściach jego dla mnie radość dzika,

Śmiech obudzały rozpacze.


"Ja pójdę! mówił ze łzami. "Idź sobie!"

Poszedł i umarł z miłości;

Tu nad rzeczułką, w tym zielonym grobie

Złożone jego są kości.

"Odtąd mi życie stało się nielube,

Późne uczułam wyrzuty

Lecz ani sposób wynagrodzić zgubę,

Ani czas został pokuty.
 

Raz, gdy się w północ z rodzicami bawię,

Wzmaga się hałas, szum, świsty,

Przyleciał Józio w straszliwej postawie,

Jak potępieniec ognisty.


Porwał, udusił gęszczą dymnych kłębów,

W czyscowe rzucił potoki,

Gdzie pośród jęku i zgrzytania zębów

Takie słyszałam wyroki:


"Wiedziałaś, że się spodobało Panu

Z męża ród tworzyć niewieści,

Na osłodzenie mężom złego stanu,

Na rozkosz, nie na boleści.

 
Ty jakbyś w piersiach miała serce z głazu,

Ani cię jęki ubodły.

Nikt nie uprosił słodkiego wyrazu

Przez łzy, cierpienia i modły.

Za taką srogość, długie, długie lata

Dręcz się w czyscowej zagubie,

Póki mąż jaki z tamecznego świata

Nie powie na cię choć: lubię.

Prosił i Józio niegdyś o to słowo,

Gorzkie łzy lał nieszczęśliwy,

Prośże ty teraz; nie łzą, nie namową,

Ale przez strachy i dziwy.


Rzekł, mnie natychmiast porwały złe duchy.

Odtąd już setny rok minie,

W dzień męczą, a noc zdejmują łańcuchy,

Rzucam ogniste głębinie;


I w cerkwi albo na Józia mogile,

Niebu i ziemi obrzydła,

Muszę podróżnych trwożyć w nocne chwile,

Różne udając straszydła.


Idących w błota zawiode lub w gaje,

Jadącym konia uskubię;

A każdy naklnie, nafuka, nałaje,

Tyś pierwszy wyrzekł: to lubię.


Za to ci spadnie wyroków zasłona,

Przyszłość spod ciemnych wskażę chmur.

Ach! i ty poznasz Marylę; lecz ona.

Wtem na nieszczęście zapiał kur.

Skinęła tylko, widać radośc z oczek,

Mieni się w parę cieniuchną,

Ginie, jak ginie bladawy obloczek,

Kiedy zefiry nań dmuchną.


Patrzę, aż cały wóz stoi na łące,

Siadam, powoli strach mija;

Proszę za dusze w czyśćcu bolejące

Zmówić trzy Zdrowość Maryja.

Bije raz, dwa, trzy.już północna pora,

Głuche wokoło zacisze,

Wiatr tylko szumi po murach klasztora

I psów szczekanie gdzieś słyszę.

Świeca w lichtarzu dopala się na dnie,

Raz w głębi tłumi ogniska,

Znowu się wzmoże i znowu opadnie,

Błyska, zagasa i błyska.


Straszno! - nie była straszną ta godzina,

Gdy były nieba łaskawsze:

Ileż mi słodkich chwilek przypomina!

Precz.to już znikło na zawsze.


Teraz ja szczęścia szukam, ot w tej księdze,

Księga znudziła, porzucam;

Znowu ku lubym przedmiotom myśl pędzę,

To marzę, to się ocucam.

Czasem, gdy słodkie złudzi zachwycenie,

Kochankę widzę lub braci,

Zrywam się, patrzę, aż tylko po ścienie

Biega cień własnej postaci.

Ot, lepiej pióro wezmę i śród ciszy,

Gdy się bez ładu myśl plącze,

Zacznę coś pisać dla mych towarzyszy,

Zacznę, bo nie wiem, czy skończę.


Może też pamięć o minionej wiośnie

Zimowy wierszyk umili;

Chcę coś okropnie, coś pisać miłośnie,

O strachach i o Maryli.


Kto pragnie pędzlem swe rozsławić imię,

Niech jej maluje portrety,

Wieszcz w nieśmiertelnym niech opiewa rymie

Serca, rozumu zalety.


Mnie choć to wszystko w umyśle przytomne,

Pociechy szukam, nie sławy;

Lepiej wam powiem, jeżeli przypomnę,

Jakie z nią miałem zabawy.


Maryla słodkie miłości wyrazy

Dzieliła skąpo w rachubie;

Choć jej kto kocham mówił po sto razy,

Nie rzekła nawet i lubię.


Za to więc w Rucie pod północną chwilę,

Kiedy się wszyscy spać kładą,

Ja na dobranoc żegnając Marylę,

Taką straszyłem balladą:

RĘKAWICZKA. POWIASTKA (Z SZYLLERA)
Chcąc być widzem dzikich bojów,
Już u zwierzyńca podwojów
Król zasiada.
Przy nim książęta i panowie Rada,
A gdzie wzniosły krążył ganek,

Rycerze obok kochanek.

Król skinął palcem, zaczęto igrzysko,

Spadły wrzeciądze; ogromne lwisko

Zwolna się toczy,

Podnosi czoło,

Milczkiem obraca oczy

Wokoło,

I ziewy rozdarł straszliwie,

I kudły zatrząsł na grzywie,

I wyciągnął cielska brzemię,

I obalił się na ziemię.

 

Król skinął znowu,

Znowu przemknie się krata,

Szybkimi skoki, chciwy połowu,

Tygrys wylata.

Spoziera z dala

I kłami błyska,

Język wywala,

Ogonem ciska

I lwa dokoła obiega.

Topiąc wzrok jaszczurczy

Wyje i burczy;

Burcząc na stronie przylega.

 

Król skinął znowu,

Znowu podwój otwarty,

I z jednego zachowu

Dwa wyskakują lamparty.

Łakoma boju, para zajadła

Już tygrysa opadła,

Już się tygrys z nimi drapie,

Już obudwu trzyma w łapie;

Wtem lew podniósł łeb do góry,

Zagrzmiał - i znowu cisze -

A dzicz z krwawymi pazury

Obiega,, za mordem dysze.

Dysząc na stronie przylega.

Wtem leci rękawiczka z krużganków pałacu,

Z rączek nadobnej Marty,

Pada między tygrysa i między lamparty,

Na środek placu.
Marta z uśmiechem rzecze do Emroda:

Kto mię tak kocha, jak po tysiąc razy

Czułymi przysiągł wyrazy,

Niechaj mi teraz rękawiczkę poda.

Emrod przeskoczył zapory,

Idzie pomiędzy potwory,

Śmiało rękawiczkę bierze.

Dziwią się panie, dziwią się rycerze.

A on w zwycięskiej chwale

Wstępuje na krużganki.

Tam od radośnej witany kochanki,

Rycerz jej w oczy rękawiczkę rzucił,

Pani, twych dzięków nie trzeba mi wcale.

To rzekł i poszedł, i więcej nie wrócił.

PANI TWARDOWSKA
Jedzą, piją, lulki palą,

Tańce, hulanka, swawola/

Ledwie karczmy nie rozwalą,

Cha cha, chi chi, hejza, hola!

Twardowski siadł w końcu stoła.

Podparł się w boki jak basza;

Hulaj dusza! hulaj! woła,

Śmieszy, tumani, przestrasza.

Żołnierzowi, co grał zucha,

Wszystkich łaje i potrąca,

Świsnął szablą koło ucha,

Już z żołnierza masz zająca.

Na patrona z trybunału,

Co milczkiem wypróżniał rondel,

Zadzwonił kieską pomału,

Z patrona robi się kondel.

Szewcu w nos wyciął trzy szczutki,

Do łba przymknął trzy rureczki,

Cmoknął, cmok, i gdańskiej wódki

Wytoczył ze łba pół beczki.

Wtem gdy wódkę pił z kielicha.

Kielich zaświstał, zazgrzytał;

Patrzy na dno: Co u licha?

Po coś tu, kumie, zawitał?

Diablik to był w wódce na dnie,

Istny Niemiec, sztuczka kusa,

Skłonił się gościom układnie,

Zdjął kapelusz i dał susa.

 

Z kielicha aż na podłogę

Pada, rośnie na dwa łokcie,

Nos jak haczyk, kurzą nogę

I krogulcze ma paznokcie.

A! Twardowski; witam, bracie!

To mówiąc bieży obcesem:
Cóż to, czyliż mię nie znacie?

Jestem Mefistofelesem.

Wszak ze mnąś na Łysej Górze

Robił o duszę zapisy;

Cyrograf na byczeJ skórze

Podpisaleś ty, i bisy

Miały słuchać twego rymu;

Ty, jak dwa lata przebiegą,

Miałeś pojechać do Rzymu,

By cię tam porwać jak swego.

Już i siedem lat uciekło,

Cyrograf nadal nie służy;

Ty, czarami dręcząc piekło,

Ani myślisz o podróży.

Ale zemsta, choć leniwa,

Nagnała cię w nasze sieci,

Ta karczma Rzym się nazywa,

Kładę areszt na waszeci.

Twardowski ku drzwióm się kwapił

Na takie dictum acerbum,

Diabeł za kuntusz ułapił:

"A gdzie jest nobile verbum?"


Co tu począć? kusa rada,

Przyjdzie już nałożyć głową.

Twardowski na koncept wpada

I zadaje trudność nową.

Patrz w kontrakt, Mefistofilu,

Tam warunki takie stoją:

Po latach tylu a tylu,

Gdy przyjdziesz brać duszę moją,

Będę miał prawo trzy razy

Zaprząc ciebie do roboty?

A ty najtwardsze rozkazy

Musisz spełnić co do joty.

 

Patrz, oto jest karczmy godło,

Koń malowany na płótnie;

Ja chcę mu wskoczyć na siodło,

A koń niech z kopyta utnie.

Skręć mi przy tym biczyk z piasku,

Żebym miał czym konia chłostać,

I wymuruj gmach w tym lasku,

Bym miał gdzie na popas zostać.

Gmach będzie z ziarnek orzecha,

Wysoki pod szczyt Krępaku,

Z bród żydowskich ma być strzecha,

Pobita nasieniem z maku.

 

Patrz, oto na miarę ćwieczek,

Cal gruby. długi trzy cale,

W każde z makowych ziareczek

Wbij mi takie. trzy bratnale".

 

Mefistofil duchem skoczy,

Konia czyści, karmi, poi,

Potem bicz z piasku utoczy

I już w gotowości stoi.

Twardowski dosiadł biegusa,

Próbuje podskoków, zwrotów,

Stępa, galopuje, kłusa,

Patrzy, aż i gmach już gotów.

No! wygrałeś, panie bisie;

Lecz druga rzecz nic skończona,

Trzeba skąpać się w tej misie,

A to jest woda święcona.

Diabeł kurczy się i krztusi,

Aż zimny pot na nim bije;

Lecz pan każe, sługa musi,

Skąpał się biedak po szyję.

Wyleciał potem jak z procy,

Otrząsł się, dbrum! parsknął raźnie.

Teraz jużeś w naszej mocy,

Najgorętsząm odbył łaźnię.

"Jeszcze jedno, będzie kwita,

Zaraz pęknie moc czartowska;

Patrzaj, oto jest kobiéta,

Moja żoneczka Twardowska.

 

Ja na rok u Belzebuba

Przyjmę za ciebie mieszkanie,

Niech przez ten rok moja luba

Z tobą jak z mężem zostanie.


Przysiąż jej miłość, szacunek

I posłuszeństwo bez granic,

Złamiesz choć jeden warunek.

Już cała ugoda za nic.

Diabeł do niego pół ucha,

Pół oka zwrócił do samki,

Niby patrzy, niby słucha,

Tymczasem już blisko klamki.

 

Gdy mu Twardowski dokucza,

Od drzwi, od okien odpycha,

Czmychnąwszy dziurką od klucza,

Dotąd jak czmycha, tak czmycha.
Spójrzyj, Marylo, gdzie się kończą gaje,

W prawo łóz gęsty zarostek,

W lewo się piękna dolina podaje,

Przodem rzeczułka i mostek.

Tuż stara cerkiew, w niej puszczyk i sowy,

Obok dzwonnicy zrąb zgniły,

A za dzwonnicą chrośniak malinowy,

A w tym chrośniaku mogiły.

Czy tam bies siedział, czy dusza zaklęta,

Że o północnej godzinie

Nikt, jak najstarszy człowiek zapamięta,

Miejsc tych bez trwogi nie minie.

Bo skoro północ nawlecze zasłony,

Cerkiew się z trzaskiem odmyka,

W pustej zrąbnicy dzwonią same dzwony,

W chrustach coś huczy i ksyka.

 

Czasami płomyk okaże się blady,

Czasem grom trzaska po gromie,

Same się z mogił ruszają pokłady

I larwy stają widomie.

 

Raz trup po drodze bez głowy się toczy,

To znowu głowa bez ciała;

Roztwiera gębę i wytrzyszcza oczy,

W gębie i w oczach żar pała,

 

Albo wilk bieży; pragniesz go odegnać,

Aż orlim skrzydłem wilk macha,

Dość Zgiń, przepadnij wyrzec i przeżegnać,

Wilk zniknie wrzeszcząc, cha cha cha.

Każdy podróżny oglądał te zgrozy

I każdy musiał kląć drogę,

Ten złamał dyszel, ten wywrócił wozy,

Innemu zwichnął koń nogę.

Ja, chociaż, pomnę, nieraz Andrzej stary

Zaklinał, nieraz przestrzegał,

Śmiałem się z diabłów, nie wierzyłem w czary,

Tamtędym jeździł i biegał.

Raz, gdy do Ruty jadę w czas noclegu,

Na moście z końmi wóz staje,

Próżno woźnica przynagla do biegu,

Hej! krzyczy, biczem zadaje.

Stoją, a potem skoczą z całej mocy,

Dyszel przy samej pękł szrubie;

Zostać na polu samemu i w nocy,

To lubię - rzekłem - to lubię!

Ledwiem dokończył, aż straszna martwica

Wypływa z bliskich wód toni;

Białe jej szaty, jak śnieg białe lica,

Ognisty wieniec na skroni.

Chciałem uciekać, padłem zalękniony,

Włos dębem stanął na głowie,

Krzyknę;Niech będzie Chrystus pochwalony!

Na wieki wieków odpowie.

Ktokolwiek jesteś, poczciwy człowieku,

Coś mię zachował od męki,

Dożyj ty szczęścia i późnego wieku,

I pokój tobie, i dzięki.

Widzisz przed sobą obraz grzesznej duszy,

Wkrótce się niebem pochlubię;

Boś ty czyscowej zbawił mię katuszy

Tym jednym słówkiem; To lubię.

 

Dopóki gwiazdy zejdą i dopóki

We wsi kur pierwszy zapieje,

Opowiem tobie, a ty dla nauki

Opowiedz innym me dzieje.

 

Onego czasu żyłam ja na świecie,

Marylą zwana przed laty;

Ojciec mój, pierwszy urzędnik w powiecie,

Możny, poczciwy, bogaty.

 

Za życia pragnął sprawić mi wesele,

A żem dostatnia i młoda,

Zbiegło się zewsząd zalotników wiele,

Posag wabił i uroda.

 

Mnóstwo ich marnej pochlebiało dumie,

I to mi było do smaku,

Że kiedy w licznym kłaniano się tłumie,

Tłumem gardziłam bez braku.

Przybył i Józio; dwudziestą miał wiosnę,

Młody, cnotliwy, nieśmiały;

Obce dla niego wyrazy miłośne,

Choć czuł miłośne zapały.

Lecz próżno nędzny w oczach prawie znika

Próżno i dzień, i noc płacze;

W boleściach jego dla mnie radość dzika,

Śmiech obudzały rozpacze.

Ja pójdę! mówił ze łzami.Idź sobie!

Poszedł i umarł z miłości;

Tu nad rzeczułką, w tym zielonym grobie

Złożone jego są kości.

Odtąd mi życie stało się nielube,

Późne uczułam wyrzuty,

Lecz ani sposób wynagrodzić zgubę,

Ani czas został pokuty.

 

Raz, gdy się w północ z rodzicami bawię,

Wzmaga się hałas, szum, świsty,

Przyleciał Józio w straszliwej postawie,

Jak potępieniec ognisty.


Porwał, udusił gęszczą dymnych kłębów,

W czyscowe rzucił potoki,

Gdzie pośród jęku i zgrzytania zębów

Takie słyszałam wyroki

Wiedziałaś, że się spodobało Panu

Z męża ród tworzyć niewieści,

Na osłodzenie mężom złego stanu,

Na rozkosz, nie na boleści.

Ty jakbyś w piersiach miała serce z głazu,

Ani cię jęki ubodły.

Nikt nie uprosił słodkiego wyrazu

Przez łzy, cierpienia i modły.

 

Za taką srogość, długie, długie lata

Dręcz się w czyscowej zagubie,

Póki mąż jaki z tamecznego świata

Nie powie na cię choć: lubię.

 

Prosił i Józio niegdyś o to słowo,

Gorzkie łzy lał nieszczęśliwy;

Prośże ty teraz; nie łzą, nie namową,

Ale przez strachy i dziwy".


Rzekł, mnie natychmiast porwały złe duchy.

Odtąd już setny rok minie,

W dzień męczą, a noc zdejmują łańcuchy,

Rzucam ogniste głębinie;

I w cerkwi albo na Józia mogile,

Niebu i ziemi obrzydła,

Muszę podróżnych trwożyć w nocne chwile,

Różne udając straszydła.

Idących w błota zawiode lub w gaje,

Jadącym konia uskubię;

A każdy naklnie, nafuka, nałaje,

Tyś pierwszy wyrzekł: to lubię.

 

Za to ci spadnie wyroków zasłona,

Przyszłość spod ciemnych wskażę chmur:

Ach! i ty poznasz Marylę; lecz ona..."

Wtem na nieszczęście zapiał kur.

 

Skinęła tylko, widać radośc z oczek,

Mieni się w parę cieniuchną,

Ginie, jak ginie bladawy obloczek,

Kiedy zefiry nań dmuchną.

Patrzę, aż cały wóz stoi na łące,

Siadam, powoli strach mija;

Proszę za dusze w czyśćcu bolejące

Zmówić trzy Zdrowość Maryja.

LILIJE BALLADA
Zbrodnia to niesłychana,

Pani zabija pana,

Zabiwszy grzebie w gaju,

Na łączce przy ruczaju,

Grób liliją zasiewa,

Zasiewając tak śpiewa,

"Rośnij kwiecie wysoko,

Jak pan leży głęboko;

Jak pan leży głęboko,

Tak ty rośnij wysoko."


Potem cała skrwawiona,

Męża zbójczyni żona,

Bieży przez łąki, przez knieje,

I górą, i dołem, i górą;

Zmrok pada, wietrzyk wieje;

Ciemno, wietrzno, ponuro.

Wrona gdzieniegdzie kracze

I puchają puchacze.

Bieży w dół do strumyka,

Gdzie stary rośnie buk,

Do chatki pustelnika,

Stuk stuk, stuk stuk.

Kto tam? spadła zapora,

Wychodzi starzec, świeci;

Pani na kształt upiora

Z krzykiem do chatki leci.

Ha! ha! zsiniałe usta,

Oczy przewraca w słup,

Drżąca, zbladła jak chusta;

Ha! mąż, ha! trup!

Niewiasto, Pan Bóg z tobą,

Co ciebie tutaj niesie,

Wieczorną słotną dobą,

Co robisz sama w lesie?

Tu za lasem, za stawem,

Błyszczą mych zamków ściany.

Mąż z królem Bolesławem

Poszedł na Kijowiany.

Lato za latem bieży,

Nie masz go z bojowiska;

Ja młoda śród młodzieży,

A droga cnoty śliska!

Nie dochowałam wiary,

Ach! biada mojej głowie!

Król srogie głosi kary;

Powrócili mężowie.

Ha! ha! mąż się nie dowie!

Oto krew! oto nóż!

Po nim już, po nim już!

Starcze, wyznałam szczerze.

Ty głoś świętymi usty,

Jakie mówić: pacierze,

Gdzie mam iść na odpusty.

Ach, pójdę aż do piekła,

Zniosę bicze, pochodnie,

Byleby moję zbrodnię

Wieczysta noc powlekła.

Niewiasto, rzecze stary
Więc ci nie żal rozboju,

Ale tylko strach kary?

Idźże sobie w pokoju,

Rzuć bojaźń, rozjaśń lica,

Wieczna twa tajemnica.

Bo takie sądy boże,

Iż co ty zrobisz skrycie,

Mąż tylko wydać może;

A mąż twój stracił życie."


Pani z wyroku rada,

Jak wpadła, tak wypada;

Bieży nocą do domu

Nic nie mówiąc nikomu.

Stoją dzieci przed bramą,

Mamo, wołają Mamo!

A gdzie został nasz tato?

Nieboszczyk? co? wasz tato?

Nie wie, co mówić na to.

Został w lesie za dworem,

Powróci dziś wieczorem.

Czekają wieczór dzieci,

Czekają drugi, trzeci,

Czekają tydzień cały;

Nareszcie zapomniały.

Pani zapomnieć trudno,

Nie wygnać z myśli grzechu.

Zawsze na sercu nudno,

Nigdy na ustach śmiechu,

Nigdy snu na źrenicy!

Bo często w nocnej porze

Coś stuka się na dworze,

Coś chodzi po świetlicy.

Dzieci woła to ja to,

To ja, dzieci, wasz tato!"

Noc przeszła, zasnąć trudno.

Nie wygnać z myśli grzechu.

Zawsze na sercu nudno,

Nigdy na ustach śmiechu!
Idź, Hanko, przez dziedziniec.

Słyszę tętent na moście,

I kurzy się gościniec;

Czy nie jadą tu goście?

Idź na gościniec i w las,

Czy kto nie jedzie do nas?

Jadą, jadą w tę stronę,

Tuman na drodze wielki,

Rżą, rżą koniki wrone,

Ostre błyszczą szabelki.

Jadą, jadą panowie,

Nieboszczyka bratowie!

A witajże, czy zdrowa?

Witajże nam, bratowa.

Gdzie brat? Nieboszczyk brat,

Już pożegnał ten świat.

Kiedy?"Dawno, rok minął,

Umarł. na wojnie zginął.

To kłamstwo, bądź spokojna!

Już skończyła się wojna,

Brat zdrowy i ochoczy,

Ujrzysz go na twe oczy.

Pani ze strachu zbladła,

Zemdlała i upadła,

Oczy przewraca w słup,

Z trwogą dokoła rzuca.

Gdzie on? gdzie mąż? gdzie trup?

Powoli się ocuca;

Mdlała niby z radości

I pytała u gości.

Gdzie mąż, gdzie me kochanie,

Kiedy przede mną stanie?

"Powracał razem z nami,

Lecz przodem chciał pośpieszyć,

Nas przyjąć z rycerzami

I twoje łzy pocieszyć.

Dziś, jutro pewnie będzie,

Pewnie kędyś w obłędzie

Ubite minął szlaki.

Zaczekajmy dzień jaki,

Poszlemy szukać wszędzie,

Dziś, jutro pewnie będzie."


Posłali wszędzie sługi,

Czekali dzień i drugi,

Gdy nic nie doczekali,

Z płaczem chcą jechać daléj.


Zachodzi drogę pani:

"Bracia moi kochani,

Jesień zła do podróży,

Wiatry, słoty i deszcze.

Wszak czekaliście dłużéj,

Czekajcie trochę jeszcze."


Czekają. Przeszła zima,

Brata nie ma i nié ma.

Czekają; myślą sobie:

Może powróci z wiosną?

A on już leży w grobie,

A nad nim kwiatki rosną,

A rosną tak wysoko,

Jak on leży głęboko.

I wiosnę przeczekali,

I już nie jadą daléj.


Do smaku im gospoda,

Bo gospodyni młoda;

Że chcą jechać, udają,

A tymczasem czekają;

Czekają aż do lata,

Zapominają brata.

Do smaku im gospoda

I gospodyni młoda.

Jak dwaj u niej gościli,

Tak ją dwaj polubili.

Obu nadzieja łechce,

Obadwaj zjęci trwogą,

Żyć bez niej żaden nie chce,

Żyć z nią obaj nie mogą.

Wreszcie na jedno zdani,

Idą razem do pani.


"Słuchaj, pani bratowo,

Przyjm dobrze nasze słowo.

My tu próżno siedzimy,

Brata nie zobaczymy.

Ty jeszcze jesteś młoda,

Młodości twojej szkoda.

Nie wiąż dla siebie świata,

Wybierz brata za brata.

To rzekli i stanęli,

Gniew ich i zazdrość piecze,

Ten, to ów okiem strzeli,

Ten, to ów słówko rzecze;

Usta sine przycięli,

W ręku ściskają miecze.

Pani ich widzi w gniewie,

Co mówić, sama nie wie.

Prosi o chwilkę czasu,

Bieży zaraz do lasu.

Bieży w dół do strumyka,

Gdzie stary rośnie buk,

Do chatki pustelnika,

Stuk stuk, stuk stuk!

Całą mu rzecz wykłada,

Pyta się, co za rada?


"Ach, jak pogodzić braci?

Chcą mojej ręki oba?

Ten i ten się podoba:

Lecz kto weźmie? kto straci?

Ja mam maleńkie dziatki,

I wioski, i dostatki,

Dostatek się zmitręża,

Gdy zostałam bez męża.

Lecz, ach! nie dla mnie szczęście!

Nie dla mnie już zamęście!

Boża nade mną kara,

Ściga mnie nocna mara,

Zaledwie przymknę oczy,

Traf, traf, klamka odskoczy;

Budzę się, widzę, słyszę,

Jak idzie i jak dysze,

Jak dysze i jak tupa,

Ach, widzę, słyszę trupa!

Skrzyp, skrzyp, i już nad łożem

Skrwawionym sięga nożem,

I iskry z gęby sypie,

I ciągnie mię, i szczypie.

Ach, dosyć, dosyć strachu,

Nie siedzieć mnie w tym gmachu,

Nie dla mnie świat i szczęście,

Nie dla mnie już zamęście!"

 

"Córko, - rzecze jej stary -

Nie masz zbrodni bez kary.

Lecz jeśli szczera skrucha,

Zbrodniarzów Pan Bóg słucha.

Znam ja tajnie wyroku,

Miłą ci rzecz obwieszczę;

Choć mąż zginął od roku,

Ja go wskrzeszę dziś jeszcze.

Co, co? jak, jak? mój ojcze!

Nie czas już, ach, nie czas!

To żelazo zabojcze

Na wieki dzieli nas!

Ach, znam, żem warta kary,

I zniosę wszelkie kary,

Byle się pozbyć mary.

Zrzekę się mego zbioru

I pójdę do klasztoru,

I pójdę w ciemny las.

Nie, nie wskrzeszaj, mój ojcze!

Nie czas już, ach, nie czas,

To żelazo zabojcze

Na wieki dzieli nas!

Starzec westchnął głęboko

I łzami zalał oko,

Oblicze skrył w zasłonie,

Drżące załamał dłonie.

- "Idź za mąż, póki pora,

Nie lękaj się upiora.

Martwy się nie ocuci,

Twarda wieczności brama;

I mąż twój nie powróci,

Chyba zawołasz sama.

Lecz jak pogodzić braci?

Kto weźmie, a kto straci?

Najlepsza będzie droga

Zdać się na los i Boga.

Niechajże z ranną rosą

Pójdą i kwiecie zniosą.

Niech każdy weźmie kwiecie

I wianek tobie splecie,

I niechaj doda znaki,

Żeby poznać, czyj jaki,

I pójdzie w kościoł boży,

I na ołtarzu złoży.

Czyj pierwszy weźmiesz wianek,

Ten mąż twój, ten kochanek."


Pani z przestrogi rada,

Już do małżeństwa skora,

Nie boi się upiora;

Bo w myśli swej układa

Nigdy w żadnej potrzebie

Nie wołać go do siebie.

I z tych układów rada,

Jak wpadła, tak wypada.

Bieży prosto do domu

Nic nie mówiąc nikomu.

Bieży przez łąki, przez gaje,

I bieży. i staje,

I staje, i myśli, i słucha:

Zda się, że ją ktoś goni

I że coś szepce do niéj,

Wokoło ciemność głucha;

"To ja, twój mąż, twój mąż!"

I staje, i myśli, i słucha,

Słucha, zrywa się, bieży,

Włos się na głowie jeży,

W tył obejrzeć się lęka,

Coś wciąż po krzakach stęka,

Echo powtarza wciąż:

"To ja, twój mąż, twój mąż!"


Lecz zbliża się niedziela.

Zbliża się czas wesela.

Zaledwie słońce wschodzi,

Wybiegają dwaj młodzi.

Pani, śród dziewic grona

Do ślubu prowadzona,

Wystąpi śród kościoła

I bierze pierwszy wianek,

Obnosi go dokoła;

"Oto w wieńcu lilije,

Ach, czyjeż to są, czyje?

Kto mój mąż, kto kochanek?"


Wybiega starszy brat,

Radość na licach płonie,

Skacze i klaszcze w dłonie:

"Tyś moja. mój to kwiat!

Między liliji kręgi

Uplotłem wstążek zwój,

To znak, to moje wstęgi!

To mój, to mój, to mój!

Kłamstwo!- drugi zawoła

Wyjdźcie tylko z kościoła,

Miejsce widzieć możecie,

Kędy rwałem to kwiecie.

Rwałem na łączce w gaju,

Na grobie przy ruczaju,

Okażę grób i zdrój,

To mój, to mój, to mój!"


Kłócą się źli młodzieńce;

Ten mówi, ten zaprzecza;

Dobyli z pochew miecza;

Wszczyna się srogi bój,

Szarpią do siebie wieńce:

"To mój, to mój, to mój!"

 

Wtem drzwi kościoła trzasły,

Wiatr zawiał, świece zgasły,

Wchodzi osoba w bieli.

Znany chód, znana zbroja,

Staje, wszyscy zadrżeli,

Staje, patrzy ukosem,

Podziemnym woła głosem

Mój wieniec i ty moja!

Kwiat na mym rwany grobie,

Mnie, księże, stułą wiąż;

Zła żono, biada tobie!

To ja. twój mąż, twój mąż!

Źli bracia, biada obu!

Z mego rwaliście grobu,

Zawieście krwawy bój.

To ja, twój mąż, wasz brat,

Wy moi, wieniec mój,

Dalej na tamten świat!"

Wstrzęsła się cerkwi posada,

Z zrębu wysuwa się zrąb,

Sklep trzeszczy, głąb zapada,

Cerkiew zapada w głąb.

Ziemia ją z wierzchu kryje,

Na niej rosną lilije,

A rosną tak wysoko,

Jak pan leżał głęboko.

Dnia 2024-05-31 20:49:40 użytkownik Karol napisał:
Mam prośbę , Proszę dodać nieco grafiki .2024-10-31

nw.ct8.pl @ Blogi PHP FUSION V9

2014 - 2024 © nw.ct8.pl

Polityka prywatności

kontakt

Powered by PHPFusion. Copyright ©2024 PHP Fusion Inc.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3.