Blog

Adama Mickiewicza Pan Tadeusz czyli ostatni zajazd na Litwie

Adama Mickiewicza Pan Tadeusz czyli ostatni zajazd na Litwie

Adam Mickiewicz Pan Tadeusz czyli ostatni zajazd na Litwie.

Księga I – Gospodarstwo (na początku Inwokacja)
Księga II – Zamek
Księga III – Umizgi
Księga IV – Dyplomatyka i łowy
Księga V – Kłótnia
Księga VI – Zaścianek
Księga VII – Rada
Księga VIII – Zajazd
Księga IX – Bitwa
Księga X – Emigracja. Jacek Księga
XI – Rok 1812
Księga XII – Kochajmy się


Gospodarstwo Powrót panicza — Spotkanie się pierwsze w pokoiku, drugie u stołu — Ważna Sędziego nauka o grzeczności — Podkomorzego uwagi polityczne nad modami — Początek sporu o Kusego i Sokoła — Żale Wojskiego — Ostatni Woźny Trybunału — Rzut oka na ówczesny stan polityczny Litwy i Europy.


Księga pierwsza Gospodarstwo


Powrót panicza - Spotkanie się najpierwsze w pokoiku, drugie u stołu - Ważna
Sędziego nauka o grzeczności - Podkomorzego uwagi polityczne nad modami -
Początek sporu o Kusego i Sokoła - Żale Wojskiego - Ostatni Woźny Trybunału
Rzut oka na ówczesny stan polityczny Litwy i Europy.
.
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.
Panno Święta, co jasnej bronisz Częstochowy
I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy
Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem!
Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem
(Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu
Iść za wrócone życie podziękować Bogu),
Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono.
Tymczasem przenoś moję duszę utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych;
Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem,
Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;
Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,
Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała,
A wszystko przepasane, jakby wstęgą, miedzą
Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą.
Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,
Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
Świeciły się z daleka pobielane ściany,
Tym bielsze, że odbite od ciemnej zieleni
Topoli, co go bronią od wiatrów jesieni.
Dóm mieszkalny niewielki, lecz zewsząd chędogi,
I stodołę miał wielką, i przy niej trzy stogi
Użątku, co pod strzechą zmieścić się nie może;
Widać, że okolica obfita we zboże,
I widać z liczby kopic, co wzdłuż i wszerz smugów
Świecą gęsto jak gwiazdy, widać z liczby pługów
Orzących wcześnie łany ogromne ugoru,
Czarnoziemne, zapewne należne do dworu,
Uprawne dobrze na kształt ogrodowych grządek:
Że w tym domu dostatek mieszka i porządek.
Brama na wciąż otwarta przechodniom ogłasza,
Że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza.
Właśnie dwókonną bryką wjechał młody panek
I obiegłszy dziedziniec zawrócił przed ganek,
Wysiadł z powozu; konie porzucone same,
Szczypiąc trawę ciągnęły powoli pod bramę.
We dworze pusto, bo drzwi od ganku zamknięto
Zaszczepkami i kołkiem zaszczepki przetknięto.
Podróżny do folwarku nie biegł sług zapytać;
Odemknął, wbiegł do domu, pragnął go powitać.
Dawno domu nie widział, bo w dalekim mieście
Kończył nauki, końca doczekał nareszcie.
Wbiega i okiem chciwie ściany starodawne
Ogląda czule, jako swe znajome dawne.
Też same widzi sprzęty, też same obicia,
Z któremi się zabawiać lubił od powicia;
Lecz mniej wielkie, mniej piękne, niż się dawniej zdały.
I też same portrety na ścianach wisiały.
Tu Kościuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma
Podniesionymi w niebo, miecz oburącz trzyma;
Takim był, gdy przysięgał na stopniach ołtarzów,
Że tym mieczem wypędzi z Polski trzech mocarzów
Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie
Siedzi Rejtan żałośny po wolności stracie,
W ręku trzymna nóż, ostrzem zwrócony do łona,
A przed nim leży Fedon i żywot Katona.
Dalej Jasiński, młodzian piękny i posępny,
Obok Korsak, towarzysz jego nieodstępny,
Stoją na szańcach Pragi, na stosach Moskali,
Siekąc wrogów, a Praga już się wkoło pali.
Nawet stary stojący zegar kurantowy
W drewnianej szafie poznał u wniścia alkowy
I z dziecinną radością pociągnął za sznurek,
By stary Dąbrowskiego usłyszeć mazurek.
Biegał po całym domu i szukał komnaty,
Gdzie mieszkał, dzieckiem będąc, przed dziesięciu laty.
Wchodzi, cofnął się, toczył zdumione źrenice
Po ścianach: w tej komnacie mieszkanie kobiéce?
Któż by tu mieszkał? Stary stryj nie był żonaty,
A ciotka w Petersburgu mieszkała przed laty.
To nie był ochmistrzyni pokój! Fortepiano?
Na niem noty i książki; wszystko porzucano
Niedbale i bezładnie; nieporządek miły!
Niestare były rączki, co je tak rzuciły.
Tuż i sukienka biała, świeżo z kołka zdjęta
Do ubrania, na krzesła poręczu rozpięta.
A na oknach donice z pachnącymi ziołki,
Geranium, lewkonija, astry i fijołki.
Podróżny stanął w jednym z okien - nowe dziwo:
W sadzie, na brzegu niegdyś zarosłym pokrzywą,
Był maleńki ogródek, ścieżkami porznięty,
Pełen bukietów trawy angielskiej i mięty.
Drewniany, drobny, w cyfrę powiązany płotek
Połyskał się wstążkami jaskrawych stokrotek.
Grządki widać, że były świeżo polewane;
Tuż stało wody pełne naczynie blaszane,
Ale nigdzie nie widać było ogrodniczki;
Tylko co wyszła; jeszcze kołyszą się drzwiczki
Świeżo trącone; blisko drzwi ślad widać nóżki
Na piasku, bez trzewika była i pończoszki;
Na piasku drobnym, suchym, białym na kształt śniegu,
Ślad wyraźny, lecz lekki; odgadniesz, że w biegu
Chybkim był zostawiony nóżkami drobnemi
Od kogoś, co zaledwie dotykał się ziemi.
Podróżny długo w oknie stał patrząc, dumając,
Wonnymi powiewami kwiatów oddychając,
Oblicze aż na krzaki fijołkowe skłonił,
Oczyma ciekawymi po drożynach gonił
I znowu je na drobnych śladach zatrzymywał,
Myślał o nich i, czyje były, odgadywał.
Przypadkiem oczy podniósł, i tuż na parkanie
Stała młoda dziewczyna. - Białe jej ubranie
Wysmukłą postać tylko aż do piersi kryje,
Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję.
W takim Litwinka tylko chodzić zwykła z rana,
W takim nigdy nie bywa od mężczyzn widziana:
Więc choć świadka nie miała, założyła ręce
Na piersiach, przydawając zasłony sukience.
Włos w pukle nie rozwity, lecz w węzełki małe
Pokręcony, schowany w drobne strączki białe,
Dziwnie ozdabiał głowę, bo od słońca blasku
Świecił się, jak korona na świętych obrazku.
Twarzy nie było widać. Zwrócona na pole
Szukała kogoś okiem, daleko, na dole;
Ujrzała, zaśmiała się i klasnęła w dłonie,
Jak biały ptak zleciała z parkanu na błonie
I wionęła ogrodem przez płotki, przez kwiaty,
I po desce opartej o ścianę komnaty,
Nim spostrzegł się, wleciała przez okno, świecąca,
Nagła, cicha i lekka jak światłość miesiąca.
Nócąc chwyciła suknie, biegła do zwierciadła;
Wtem ujrzała młodzieńca i z rąk jej wypadła
Suknia, a twarz od strachu i dziwu pobladła.
Twarz podróżnego barwą spłonęła rumianą
Jak obłok, gdy z jutrzenką napotka się ranną;
Skromny młodzieniec oczy zmrużył i przysłonił,
Chciał coś mówić, przepraszać, tylko się ukłonił
I cofnął się; dziewica krzyknęła boleśnie,
Niewyraźnie, jak dziecko przestraszone we śnie;
Podróżny zląkł się, spójrzał, lecz już jej nie było.
Wyszedł zmieszany i czuł, że serce mu biło
Głośno, i sam nie wiedział, czy go miało śmieszyć
To dziwaczne spotkanie, czy wstydzić, czy cieszyć.
Tymczasem na folwarku nie uszło baczności,
Że przed ganek zajechał któryś z nowych gości.
Już konie w stajnię wzięto, już im hojnie dano,
Jako w porządnym domu, i obrok, i siano;
Bo Sędzia nigdy nie chciał, według nowej mody,
Odsyłać konie gości Żydom do gospody.
Słudzy nie wyszli witać, ale nie myśl wcale,
Aby w domu Sędziego służono niedbale;
Słudzy czekają, nim się pan Wojski ubierze,
Który teraz za domem urządzał wieczerzę.
On Pana zastępuje i on w niebytności
Pana zwykł sam przyjmować i zabawiać gości
(Daleki krewny pański i przyjaciel domu).
Widząc gościa, na folwark dążył po kryjomu
(Bo nie mógł wyjść spotykać w tkackim pudermanie);
Wdział więc, jak mógł najprędzej, niedzielne ubranie
Nagotowane z rana, bo od rana wiedział,
Że u wieczerzy będzie z mnóstwem gości siedział.
Pan Wojski poznał z dala, ręce rozkrzyżował
I z krzykiem podróżnego ściskał i całował;
Zaczęła się ta prędka, zmieszana rozmowa,
W której lat kilku dzieje chciano zamknąć w słowa
Krótkie i poplątane, w ciąg powieści, pytań,
Wykrzykników i westchnień, i nowych powitań.
Gdy się pan Wojski dosyć napytał, nabadał,
Na samym końcu dzieje tego dnia powiadał.
"Dobrze, mój Tadeuszu (bo tak nazywano
Młodzieńca, który nosił Kościuszkowskie miano
Na pamiątkę, że w czasie wojny się urodził),
Dobrze, mój Tadeuszu, żeś się dziś nagodził
Do domu, właśnie kiedy mamy panien wiele.
Stryjaszek myśli wkrótce sprawić ci wesele;
Jest z czego wybrać; u nas towarzystwo liczne
Od kilku dni zbiera się na sądy graniczne
Dla skończenia dawnego z panem Hrabią sporu;
I pan Hrabia ma jutro sam zjechać do dworu;
Podkomorzy już zjechał z żoną i z córkami.
Młodzież poszła do lasu bawić się strzelbami,
A starzy i kobiety żniwo oglądają
Pod lasem, i tam pewnie na młodzież czekają.
Pójdziemy, jeśli zechcesz, i wkrótce spotkamy
Stryjaszka, Podkomorstwo i szanowne damy".
Pan Wojski z Tadeuszem idą pod las drogą
I jeszcze się do woli nagadać nie mogą.
Słońce ostatnich kresów nieba dochodziło,
Mniej silnie, ale szerzej niż we dnie świeciło,
Całe zaczerwienione, jak zdrowe oblicze
Gospodarza, gdy prace skończywszy rolnicze,
Na spoczynek powraca. Już krąg promienisty
Spuszcza się na wierzch boru i już pomrok mglisty,
Napełniając wierzchołki i gałęzie drzewa,
Cały las wiąże w jedno i jakoby zlewa;
I bór czernił się na kształt ogromnego gmachu,
Słońce nad nim czerwone jak pożar na dachu;
Wtem zapadło do głębi; jeszcze przez konary
Błysnęło jako świeca przez okienic szpary
I zgasło. I wnet sierpy gromadnie dzwoniące
We zbożach i grabliska suwane po łące
Ucichły i stanęły: tak pan Sędzia każe,
U niego ze dniem kończą pracę gospodarze.
"Pan świata wie, jak długo pracować potrzeba;
Słońce, Jego robotnik, kiedy znidzie z nieba,
Czas i ziemianinowi ustępować z pola".
Tak zwykł mawiać pan Sędzia, a Sędziego wola
Była ekonomowi poczciwemu świętą;
Bo nawet wozy, w które już składać zaczęto
Kopę żyta, niepełne jadą do stodoły;
Cieszą się z nadzwyczajnej ich lekkości woły.
Właśnie z lasu wracało towarzystwo całe,
Wesoło, lecz w porządku; naprzód dzieci małe
Z dozorcą, potem Sędzia szedł z Podkomorzyną,
Obok pan Podkomorzy otoczon rodziną;
Panny tuż za starszemi, a młodzież na boku;
Panny szły przed młodzieżą o jakie pół kroku
(Tak każe przyzwoitość); nikt tam nie rozprawiał
O porządku, nikt mężczyzn i dam nie ustawiał,
A każdy mimowolnie porządku pilnował.
Bo Sędzia w domu dawne obyczaje chował
I nigdy nie dozwalał, by chybiano względu
Dla wieku, urodzenia, rozumu, urzędu.
Tym ładem - mawiał - domy i narody słyną,
Z jego upadkiem domy i narody giną".
Więc do porządku wykli domowi i słudzy;
I przyjezdny gość, krewny albo człowiek cudzy,
Gdy Sędziego nawiedził, skoro pobył mało,
Przejmował zwyczaj, którym wszystko oddychało.
Krótkie były Sędziego z synowcem witania:
Dał mu poważnie rękę do pocałowania
I w skroń ucałowawszy, uprzejmie pozdrowił;
A choć przez wzgląd na gości niewiele z nim mówił,
Widać było z łez, które wylotem kontusza
Otarł prędko, jak kochał pana Tadeusza.
W ślad gospodarza wszystko ze żniwa i z boru,
I z łąk, i z pastwisk razem wracało do dworu.
Tu owiec trzoda becząc w ulicę się tłoczy
I wznosi chmurę pyłu; dalej z wolna kroczy
Stado cielic tyrolskich z mosiężnymi dzwonki;
Tam konie rżące lecą ze skoszonej łąki;
Wszystko bieży ku studni, której ramię z drzewa
Raz wraz skrzypi i napój w koryta rozlewa.
Sędzia, choć utrudzony, chociaż w gronie gości,
Nie uchybił gospodarskiej, ważnej powinności:
Udał się sam ku studni; najlepiej z wieczora
Gospodarz widzi, w jakim stanie jest obora;
Dozoru tego nigdy sługom nie poruczy,
Bo Sędzia wie, że oko pańskie konia tuczy.
Wojski z woźnym Protazym ze świecami w sieni
Stali i rozprawiali, nieco poróżnieni,
Bo w niebytność Wojskiego Woźny po kryjomu
Kazał stoły z wieczerzą powynosić z domu
I ustawić co prędzej w pośrodku zamczyska,
Którego widne były pod lasem zwaliska.
Po cóż te przenosiny? Pan Wojski się krzywił
I przepraszał Sędziego; Sędzia się zadziwił,
Lecz stało się; już późno i trudno zaradzić,
Wolał gości przeprosić i w pustki prowadzić.
Po drodze Woźny ciągle Sędziemu tłumaczył,
Dlaczego urządzenie pańskie przeinaczył:
We dworze żadna izba nie ma obszerności
Dostatecznej dla tylu, tak szanownych gości;
W zamku sień wielka, jeszcze dobrze zachowana,
Sklepienie całe - wprawdzie pękła jedna ściana,
Okna bez szyb, lecz latem nic to nie zawadzi;
Bliskość piwnic wygodna służącej czeladzi.
Tak mówiąc, na Sędziego mrugał; widać z miny,
Że miał i taił inne, ważniejsze przyczyny.
O dwa tysiące kroków zamek stał za domem,
Okazały budową, poważny ogromem,
Dziedzictwo starożytnej rodziny Horeszków;
Dziedzic zginął był w czasie krajowych zamieszków.
Dobra, całe zniszczone sekwestrami rządu,
Bezładnością opieki, wyrokami sądu,
W cząstce spadły dalekim krewnym po kądzieli,
A resztę rozdzielono między wierzycieli.
Zamku żaden wziąść nie chciał, bo w szlacheckim stanie
Trudno było wyłożyć koszt na utrzymanie;
Lecz Hrabia, sąsiad bliski, gdy wyszedł z opieki,
Panicz bogaty, krewny Horeszków daleki,
Przyjechawszy z wojażu upodobał mury,
Tłumacząc, że gotyckiej są architektury;
Choć Sędzia z dokumentów przekonywał o tem,
Że architekt był majstrem z Wilna, nie zaś Gotem.
Dość, że Hrabia chciał zamku, właśnie i Sędziemu
Przyszła nagle taż chętka, nie wiadomo czemu.
Zaczęli proces w ziemstwie, potem w głównym sądzie,
W senacie, znowu w ziemstwie i w guberskim rządzie;
Wreszcie po wielu kosztach i ukazach licznych
Sprawa wróciła znowu do sądów granicznych.
Słusznie Woźny powiadał, że w zamkowej sieni
Zmieści się i palestra, i goście proszeni.
Sień wielka jak refektarz, z wypukłym sklepieniem
Na filarach, podłoga wysłana kamieniem,
Ściany bez żadnych ozdób, ale mur chędogi;
Sterczały wkoło sarnie i jelenie rogi
Z napisami: gdzie, kiedy te łupy zdobyte;
Tuż myśliwców herbowne klejnoty wyryte
I stoi wypisany każdy po imieniu;
Herb Horeszków, Półkozic, jaśniał na sklepieniu.
Goście weszli w porządku i stanęli kołem;
Podkomorzy najwyższe brał miejsce za stołem;
Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy.
Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży.
Przy nim stał kwestarz, Sędzia tuż przy Bernardynie,
Bernardyn zmówił krótki pacierz po łacinie.
Mężczyznom dano wódkę; wtenczas wszyscy siedli
I chołodziec litewski milcząc żwawo jedli.
Pan Tadeusz, choć młodzik, ale prawem gościa
Wysoko siadł przy damach obok Jegomościa;
Między nim i stryjaszkiem jedno pozostało
Puste miejsce, jak gdyby na kogoś czekało.
Stryj nieraz na to miejsce i na drzwi poglądał,
Jakby czyjegoś przyjścia był pewny i żądał.
I Tadeusz wzrok stryja ku drzwiom odprowadzał,
I z nim na miejscu pustym oczy swe osadzał.
Dziwna rzecz! Miejsca wkoło są siedzeniem dziewic,
Na które mógłby spójrzeć bez wstydu królewic,
Wszystkie zacnie zrodzone, każda młoda, ładna;
Tadeusz tam pogląda, gdzie nie siedzi żadna.
To miejsce jest zagadką, młódź lubi zagadki;
Roztargniony, do swojej nadobnej sąsiadki
Ledwie słów kilka wyrzekł, do Podkomorzanki;
Nie zmienia jej talerzów, nie nalewa szklanki,
I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne,
Z których by wychowanie poznano stołeczne;
To jedno puste miejsce nęci go i mami...
Już nie puste, bo on je napełnił myślami.
Po tem miejscu biegało domysłów tysiące,
Jako po deszczu żabki po samotnej łące;
Śród nich jedna króluje postać, jak w pogodę
Lilia jeziór skroń białą wznosząca nad wodę.
Dano trzecią potrawę. Wtem pan Podkomorzy,
Wlawszy kropelkę wina w szklankę panny Róży,
A młodszej przysunąwszy z talerzem ogórki,
Rzekł: "Muszę ja wam służyć, moje panny córki,
Choć stary i niezgrabny". Zatem się rzuciło
Kilku młodych od stołu i pannom służyło.
Sędzia, z boku rzuciwszy wzrok na Tadeusza
I poprawiwszy nieco wylotów kontusza,
Nalał węgrzyna i rzekł:
"Dziś, nowym zwyczajem,
My na naukę młodzież do stolicy dajem
I nie przeczym, że nasi synowie i wnuki
Mają od starych więcej książkowej nauki;
Ale co dzień postrzegam, jak młódź cierpi na tem,
Że nie ma szkół uczących żyć z ludźmi i światem.
Dawniej na dwory pańskie jachał szlachcic młody,
Ja sam lat dziesięć byłem dworskim Wojewody,
Ojca Podkomorzego, Mościwego Pana
(Mówiąc, Podkomorzemu ścisnął za kolana);
On mnie radą do usług publicznych sposobił,
Z opieki nie wypuścił, aż człowiekiem zrobił.
W mym domu wiecznie będzie jego pamięć droga,
Co dzień za duszę jego proszę Pana Boga.
Jeślim tyle na jego nie korzystał dworze
Jak drudzy i wróciwszy w domu ziemię orzę,
Gdy inni, więcej godni Wojewody względów,
Doszli potem najwyższych krajowych urzędów,
Przynajmniej tom skorzystał, że mi w moim domu
Nikt nigdy nie zarzuci, bym uchybił komu
W uczciwości, w grzeczności; a ja powiem śmiało:
Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą.
Niełatwą, bo nie na tym kończy się, jak nogą
Zręcznie wierzgnąć, z uśmiechem witać lada kogo;
Bo taka grzeczność modna zda mi się kupiecka,
Ale nie staropolska, ani też szlachecka.
Grzeczność wszystkim należy, lecz każdemu inna;
Bo nie jest bez grzeczności i miłość dziecinna,
I wzgląd męża dla żony przy ludziach, i pana
Dla sług swoich, a w każdej jest pewna odmiana.
Trzeba się długo uczyć, ażeby nie zbłądzić
I każdemu powinną uczciwość wyrządzić.
I starzy się uczyli; u panów rozmowa
Była to historyja żyjąca krajowa,
A między szlachtą dzieje domowe powiatu:
Dawano przez to poznać szlachcicowi bratu,
Że wszyscy o nim wiedzą, lekce go nie ważą;
Więc szlachcic obyczaje swe trzymał pod strażą.
Dziś człowieka nie pytaj: co zacz? kto go rodzi?
Z kim on żył, co porabiał? Każdy, gdzie chce, wchodzi,
Byle nie szpieg rządowy i byle nie w nędzy.
Jak ów Wespazyjanus nie wąchał pieniędzy
I nie chciał wiedzieć, skąd są, z jakich rąk i krajów,
Tak nie chcą znać człowieka rodu, obyczajów!
Dość, że ważny i że się stempel na nim widzi,
Więc szanują przyjaciół jak pieniądze Żydzi".
To mówiąc Sędzia gości obejrzał porządkiem;
Bo choć zawsze i płynnie mówił, i z rozsądkiem,
Wiedział, że niecierpliwa młodzież teraźniejsza,
Że ją nudzi rzecz długa, choć najwymowniejsza.
Ale wszyscy słuchali w milczeniu głębokiem;
Sędzia Podkomorzego zdał się radzić okiem,
Podkomorzy pochwałą rzeczy nie przerywał,
Ale częstym skinieniem głowy potakiwał.
Sędzia milczał, on jeszcze skinieniem przyzwalał;
Więc Sędzia jego puchar i swój kielich nalał
I dalej mówił:
"Grzeczność nie jest rzeczą małą:
Kiedy się człowiek uczy ważyć, jak przystało,
Drugich wiek, urodzenie, cnoty, obyczaje,
Wtenczas i swoją ważność zarazem poznaje;
Jak na szalach żebyśmy nasz ciężar poznali,
Musim kogoś posadzić na przeciwnej szali.
Zaś godna jest Waszmościów uwagi osobnej
Grzeczność, którą powinna młodź dla płci nadobnej;
Zwłaszcza gdy zacność domu, fortuny szczodroty
Objaśniają wrodzone wdzięki i przymioty.
Stąd droga do afektów i stąd się kojarzy
Wspaniały domów sojusz - tak myślili starzy.
A zatem.
Tu pan Sędzia nagłym zwrotem głowy
Skinął na Tadeusza, rzucił wzrok surowy,
Znać było, że przychodził już do wniosków mowy.
Wtem brząknął w tabakierkę złotą Podkomorzy
I rzekł:
Mój Sędzio, dawniej było jeszcze gorzej!
Teraz nie wiem, czy moda i nas starych zmienia,
Czy młodzież lepsza, ale widzę mniej zgorszenia.
Ach, ja pamiętam czasy, kiedy do Ojczyzny
Pierwszy raz zawitała moda francuszczyzny!
Gdy raptem paniczyki młode z cudzych krajów
Wtargnęli do nas hordą gorszą od Nogajów!
Prześladując w Ojczyźnie Boga, przodków wiarę,
Prawa i obyczaje, nawet suknie stare.
Żałośnie było widzieć wyżółkłych młokosów,
Gadających przez nosy, a często bez nosów,
Opatrzonych w broszurki i w różne gazety,
Głoszących nowe wiary, prawa, toalety.
Miała nad umysłami wielką moc ta tłuszcza;
Bo Pan Bóg, kiedy karę na naród przepuszcza,
Odbiera naprzód rozum od obywateli.
I tak mędrsi fircykom oprzeć się nie śmieli;
I zląkł ich się jak dżumy jakiej cały naród,
Bo już sam wewnątrz siebie czuł choroby zaród.
Krzyczano na modnisiów, a brano z nich wzory:
Zmieniano wiarę, mowę, prawa i ubiory.
Była to maszkarada, zapustna swawola,
Po której miał przyjść wkrótce wielki post - niewola!
"Pamiętam, chociaż byłem wtenczas małe dziecię,
Kiedy do ojca mego w oszmiańskim powiecie
Przyjechał pan Podczaszyc na francuskim wózku,
Pierwszy człowiek, co w Litwie chodził po francusku.
Biegali wszyscy za nim jakby za rarogiem,
Zazdroszczono domowi, przed którego progiem
Stanęła Podczaszyca dwókolna dryndulka,
Która się po francusku zwała karyjulka.
Zamiast lokajów w kielni siedziały dwa pieski,
A na kozłach niemczysko chude na kształt deski;
Nogi miał długie, cienkie, jak od chmielu tyki,
W pończochach, ze srebrnymi klamrami trzewiki,
Peruka z harbajtelem zawiązanym w miechu.
Starzy na on ekwipaż parskali ze śmiechu,
A chłopi żegnali się, mowiąc, że po świecie
Jeździ wenecki diabeł w niemieckiej karecie.
Sam Podczaszyc jaki był, opisywać długo;
Dosyć, że nam się zdawał małpą lub papugą,
W wielkiej peruce, którą do złotego runa
On lubił porównywać, a my do kołtuna.
Jeśli kto i czuł wtenczas, że polskie ubranie
Piękniejsze jest niż obcej mody małpowanie,
Milczał; boby krzyczała młodzież, że przeszkadza
Kulturze, że tamuje progresy, że zdradza!
Taka była przesądów owoczesnych władza!
Podczaszyc zapowiedział, że nas reformować,
Cywilizować będzie i konstytuować;
Ogłosił nam, że jacyś Francuzi wymowni
Zrobili wynalazek: iż ludzie są rowni.
Choć o tem dawno w Pańskim pisano zakonie
I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie.
Nauka dawną była, szło o jej pełnienie!
Lecz wtenczas panowało takie oślepienie,
Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie,
Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie.
Podczaszyc, mimo równość, wziął tytuł markiża;
Wiadomo, że tytuły przychodzą z Paryża,
A natenczas tam w modzie był tytuł markiża.
Jakoż, kiedy się moda odmieniła z laty,
Tenże sam markiż przybrał tytuł demokraty;
Wreszcie z odmienną modą, pod Napoleonem,
Demokrata przyjechał z Paryża baronem;
Gdyby żył dłużej, może nową alternatą
Z barona przechrzciłby się kiedyś demokratą.
Bo Paryż częstą mody odmianą się chlubi,
A co Francuz wymyśli, to Polak polubi.
"Chwała Bogu, że teraz jeśli nasza młodzież
Wyjeżdża za granicę, to już nie po odzież,
Nie szukać prawodawstwa w drukarskich kramarniach
Lub wymowy uczyć się w paryskich kawiarniach.
Bo teraz Napoleon, człek mądry a prędki,
Nie daje czasu szukać mody i gawędki.
Teraz grzmi oręż, a nam starym serca rosną,
Że znowu o Polakach tak na świecie głośno;
Jest sława, a więc będzie i Rzeczpospolita!
Zawżdy z wawrzynów drzewo wolności wykwita.
Tylko smutno, że nam, ach! tak się lata wleką
W nieczynności! a oni tak zawsze daleko!
Tak długo czekać! Nawet tak rzadka nowina!
Ojcze Robaku (ciszej rzekł do Bernardyna),
Słyszałem, żeś zza Niemna odebrał wiadomość;
Może też co o naszym wojsku wie Jegomość?"
"Nic a nic - odpowiedział Robak obojętnie
(Widać było, że słuchał rozmowy niechętnie) -
Mnie polityka nudzi; jeżeli z Warszawy
Mam list, to rzecz zakonna, to są nasze sprawy
Bernardyńskie; cóż o tem gadać u wieczerzy?
Są tu świeccy, do których nic to nie należy".
Tak mowiąc spojrzał zyzem, gdzie śród biesiadników
Siedział gość Moskal; był to pan kapitan Ryków;
Stary żołnierz, stał w bliskiej wiosce na kwaterze,
Pan Sędzia go przez grzeczność prosił na wieczerzę.
Rykow jadł smaczno, mało wdawał się w rozmowę,
Lecz na wzmiankę Warszawy rzekł, podniosłszy głowę:
"Pan Podkomorzy! Oj, Wy! Pan zawsze ciekawy
O Bonaparta, zawsze Wam tam do Warszawy!
He! Ojczyzna! Ja nie szpieg, a po polsku umiem -
Ojczyzna! Ja to czuję wszystko, ja rozumiem!
Wy Polaki, ja Ruski, teraz się nie bijem,
Jest armistycjum, to my razem jemy, pijem.
Często na awanpostach nasz z Francuzem gada,
Pije wódkę; jak krzykną: ura! - kanonada.
Ruskie przysłowie: z kim się biję, tego lubię;
Gładź drużkę jak po duszy, a bij jak po szubie.
Ja mówię, będzie wojna u nas. Do majora
Płuta adiutant sztabu przyjechał zawczora:
Gotować się do marszu! Pójdziem, czy pod Turka,
Czy na Francuza; oj, ten Bonapart figurka!
Bez Suworowa to on może nas wytuza.
U nas w pułku gadano, jak szli na Francuza,
Że Bonapart czarował, no, tak i Suwarów
Czarował; tak i były czary przeciw czarów.
Raz w bitwie, gdzie podział się? szukać Bonaparta -
A on zmienił się w lisa, tak Suwarów w charta;
Tak Bonaparte znowu w kota się przerzuca,
Dalej drzeć pazurami, a Suwarów w kuca.
Obaczcież, co się stało w końcu z Bonapartą..."
Tu Ryków przerwał i jadł; wtem z potrawą czwartą
Wszedł służący, i raptem boczne drzwi otwarto.
Weszła nowa osoba, przystojna i młoda;
Jej zjawienie się nagłe, jej wzrost i uroda,
Jej ubiór zwrócił oczy; wszyscy ją witali;
Prócz Tadeusza, widać, że ją wszyscy znali.
Kibić miała wysmukłą, kształtną, pierś powabną,
Suknię materyjalną, różową, jedwabną,
Gors wycięty, kołnierzyk z korónek, rękawki
Krótkie, w ręku kręciła wachlarz dla zabawki
(Bo nie było gorąca); wachlarz pozłocisty
Powiewając rozlewał deszcz iskier rzęsisty.
Głowa do włosów, włosy pozwijane w kręgi,
W pukle, i przeplatane różowymi wstęgi,
Pośród nich brylant, niby zakryty od oczu,
Świecił się jako gwiazda w komety warkoczu -
Słowem, ubiór galowy; szeptali niejedni,
Że zbyt wykwintny na wieś i na dzień powszedni.
Nóżek, choć suknia krótka, oko nie zobaczy,
Bo biegła bardzo szybko, suwała się raczéj,
Jako osóbki, które na trzykrólskie święta
Przesuwają w jasełkach ukryte chłopięta.
Biegła i wszystkich lekkim witając ukłonem,
Chciała usieść na miejscu sobie zostawionem.
Trudno było; bo krzeseł dla gości nie stało:
Na czterech ławach cztery ich rzędy siedziało,
Trzeba było rzęd ruszyć lub ławę przeskoczyć;
Zręcznie między dwie ławy umiała się wtłoczyć,
A potem między rzędem siedzących i stołem
Jak bilardowa kula toczyła się kołem.
W biegu dotknęła blisko naszego młodziana;
Uczepiwszy falbaną o czyjeś kolana,
Pośliznęła się nieco i w tem roztargnieniu
Na pana Tadeusza wsparła się ramieniu.
Przeprosiwszy go grzecznie, na miejscu swem siadła
Pomiędzy nim i stryjem, ale nic nie jadła,
Tylko się wachlowała, to wachlarza trzonek
Kręciła, to kołnierzyk z brabanckich koronek
Poprawiała, to lekkim dotknieniem się ręki
Muskała włosów pukle i wstąg jasnych pęki.
Ta przerwa rozmów trwała już minut ze cztery.
Tymczasem w końcu stoła naprzód ciche szmery,
A potem się zaczęły wpółgłośne rozmowy;
Mężczyźni rozsądzali swe dzisiejsze łowy.
Asesora z Rejentem wzmogła się uparta,
Coraz głośniejsza kłótnia o kusego charta,
Którego posiadaniem pan Rejent się szczycił
I utrzymywał, że on zająca pochwycił;
Asesor zaś dowodził na złość Rejentowi,
Że ta chwała należy chartu Sokołowi.
Pytano zdania innych; więc wszyscy dokoła
Brali stronę Kusego, albo też Sokoła,
Ci jak znawcy, ci znowu jak naoczne świadki.
Sędzia na drugim końcu do nowej sąsiadki
Rzekł półgłosem: "Przepraszam, musieliśmy siadać,
Niepodobna wieczerzy na później odkładać:
Goście głodni, chodzili daleko na pole;
Myśliłem, że dziś z nami nie będziesz przy stole".
To rzekłszy, z Podkomorzym przy pełnym kielichu
O politycznych sprawach rozmawiał po cichu.
Gdy tak były zajęte stołu strony obie,
Tadeusz przyglądał się nieznanej osobie:
Przypomniał, że za pierwszym na miejsce wejrzeniem
Odgadnął zaraz, czyim miało być siedzeniem.
Rumienił się, serce mu biło nadzwyczajnie;
Więc rozwiązane widział swych domysłów tajnie!
Więc było przeznaczono, by przy jego boku
Usiadła owa piękność widziana w pomroku.
Wprawdzie zdała się teraz wzrostem dorodniejsza,
Bo ubrana, a ubiór powiększa i zmniejsza.
I włos u tamtej widział krótki, jasnozłoty,
A u tej krucze, długie zwijały się sploty.
Kolor musiał pochodzić od słońca promieni,
Któremi przy zachodzie wszystko się czerwieni.
Twarzy wówczas nie dostrzegł, nazbyt rychło znikła,
Ale myśl twarz nadobną odgadywać zwykła;
Myślił, że pewnie miała czarniutkie oczęta,
Białą twarz, usta kraśne jak wiśnie bliźnięta;
U tej znalazł podobne oczy, usta, lica;
W wieku może by była największa różnica:
Ogrodniczka dziewczynką zdawała się małą,
A pani ta niewiastą już w latach dojrzałą;
Lecz młodzież o piękności metrykę nie pyta,
Bo młodzieńcowi młodą jest każda kobiéta,
Chłopcowi każda piękność zda się rówiennicą,
A niewinnemu każda kochanka dziewicą.
Tadeusz, chociaż liczył lat blisko dwadzieście
I od dzieciństwa mieszkał w Wilnie, wielkim mieście,
Miał za dozorcę księdza, który go pilnował
I w dawnej surowości prawidłach wychował.
Tadeusz zatem przywiozł w strony swe rodzinne
Duszę czystą, myśl żywą i serce niewinne,
Ale razem niemałą chętkę do swywoli.
Z góry już robił projekt, że sobie pozwoli
Używać na wsi długo wzbronionej swobody;
Wiedział, że był przystojny, czuł się rześki, młody,
A w spadku po rodzicach wziął czerstwość i zdrowie.
Nazywał się Soplica; wszyscy Soplicowie
Są, jak wiadomo, krzepcy, otyli i silni,
Do żołnierki jedyni, w naukach mniej pilni.
Tadeusz się od przodków swoich nie odrodził:
Dobrze na koniu jeździł, pieszo dzielnie chodził,
Tępy nie był, lecz mało w naukach postąpił,
Choć stryj na wychowanie niczego nie skąpił.
On wolał z flinty strzelać albo szablą robić;
Wiedział, że go myślano do wojska sposobić,
Że ojciec w testamencie wyrzekł taką wolę;
Ustawicznie do bębna tęsknił, siedząc w szkole.
Ale stryj nagle pierwsze zamiary odmienił,
Kazał, aby przyjechał i aby się żenił,
I objął gospodarstwo; przyrzekł na początek
Dać małą wieś, a potem cały swój majątek.
Te wszystkie Tadeusza cnoty i zalety
Ściągnęły wzrok sąsiadki, uważnej kobiety.
Zmierzyła jego postać kształtną i wysoką,
Jego ramiona silne, jego pierś szeroką
I w twarz spójrzała, z której wytryskał rumieniec,
Ilekroć z jej oczyma spotkał się młodzieniec:
Bo z pierwszej lękliwości całkiem już ochłonął
I patrzył wzrokiem śmiałym, w którym ogień płonął.
Również patrzyła ona, i cztery źrenice
Gorzały przeciw sobie jak roratne świéce.
Pierwsza z nim po francusku zaczęła rozmowę;
Wracał z miasta, ze szkoły: więc o książki nowe,
O autorów pytała Tadeusza zdania
I ze zdań wyciągała na nowo pytania;
Cóż gdy potem zaczęła mówić o malarstwie,
O muzyce, o tańcach, nawet o rzeźbiarstwie!
Dowiodła, że zna równie pędzel, noty, druki;
Aż osłupiał Tadeusz na tyle nauki,
Lękał się, by nie został pośmiewiska celem,
I jąkał się jak żaczek przed nauczycielem.
Szczęściem, że nauczyciel ładny i niesrogi;
Odgadnęła sąsiadka powód jego trwogi,
Wszczęła rzecz o mniej trudnych i mądrych przedmiotach:
O wiejskiego pożycia nudach i kłopotach,
I jak bawić się trzeba, i jak czas podzielić,
By życie uprzyjemnić i wieś rozweselić.
Tadeusz odpowiadał śmielej, szła rzecz daléj,
W pół godziny już byli z sobą poufali;
Zaczęli nawet małe żarciki i sprzeczki.
W końcu, stawiła przed nim trzy z chleba gałeczki:
Trzy osoby na wybor; wziął najbliższą sobie;
Podkomorzanki na to zmarszczyły się obie,
Sąsiadka zaśmiała się, lecz nie powiedziała,
Kogo owa szczęśliwa gałka oznaczała.
Inaczej bawiono się w drugim końcu stoła,
Bo tam, wzmógłszy się nagle, stronnicy Sokoła
Na partyję Kusego bez litości wsiedli:
Spór był wielki, już potraw ostatnich nie jedli.
Stojąc i pijąc obie kłóciły się strony,
A najstraszniej pan Rejent był zacietrzewiony:
Jak raz zaczął, bez przerwy rzecz swoję tokował
I gestami ją bardzo dobitnie malował.
(Był dawniej adwokatem pan rejent Bolesta,
Zwano go kaznodzieją, że zbyt lubił gesta).
Teraz ręce przy boku miał, w tył wygiął łokcie,
Spod ramion wytknął palce i długie paznokcie,
Przedstawiając dwa smycze chartów tym obrazem.
Właśnie rzecz kończył: "Wyczha! puściliśmy razem
Ja i Asesor, razem, jakoby dwa kórki
Jednym palcem spuszczone u jednej dwórórki;
Wyczha! poszli, a zając jak struna - smyk w pole,
Psy tuż (to mówiąc, ręce ciągnął wzdłuż po stole
I palcami ruch chartów przedziwnie udawał),
Psy tuż, i hec! od lasu odsadzili kawał;
Sokoł smyk naprzód, rączy pies, lecz zagorzalec,
Wysadził się przed Kusym o tyle, o palec;
Wiedziałem, że spudłuje; szarak, gracz nie lada,
Czchał niby prosto w pole, za nim psów gromada;
Gracz szarak! skoro poczuł wszystkie charty w kupie,
Pstręk na prawo, koziołka, z nim w prawo psy głupie,
A on znowu fajt w lewo, jak wytnie dwa susy,
Psy za nim fajt na lewo, on w las, a mój Kusy
Cap !!" - tak krzycząc pan Rejent, na stół pochylony,
Z palcami swemi zabiegł aż do drugiej strony
I "cap!" - Tadeuszowi wrzasnął tuż nad uchem.
Tadeusz i sąsiadka, tym głosu wybuchem
Znienacka przestraszeni właśnie w pół rozmowy,
Odstrychnęli od siebie mimowolnie głowy,
Jako wierzchołki drzewa powiązane społem,
Gdy je wicher rozerwie; i ręce pod stołem
Blisko siebie leżące wstecz nagle uciekły,
I dwie twarze w jeden się rumieniec oblekły.
Tadeusz, by nie zdradzić swego roztargnienia:
"Prawda - rzekł - mój Rejencie, prawda, bez wątpienia,
Kusy piękny chart z kształtu, jeśli równie chwytny..."
"Chwytny? - krzyknął pan Rejent. - Mój pies faworytny
Żeby nie miał być chwytny?" Więc Tadeusz znowu
Cieszył się, że tak piękny pies nie ma narowu,
Żałował, że go tylko widział idąc z lasu
I że przymiotów jego poznać nie miał czasu.
Na to zadrżał Asesor, puścił z rąk kieliszek,
Utopił w Tadeusza wzrok jak bazyliszek.
Asesor mniej krzykliwy i mniej był ruchawy
Od Rejenta, szczuplejszy i mały z postawy,
Lecz straszny na reducie, balu i sejmiku,
Bo powiadano o nim: ma żądło w języku.
Tak dowcipne żarciki umiał komponować,
Iżby je w kalendarzu można wydrukować:
Wszystkie złośliwe, ostre. Dawniej człek dostatni,
Schedę ojca swojego i majątek bratni,
Wszystko strwonił, na wielkim figurując świecie;
Teraz wszedł w służbę rządu, by znaczyć w powiecie.
Lubił bardzo myślistwo, już to dla zabawy,
Już to że odgłos trąbki i widok obławy
Przypominał mu jego lata młodociane,
Kiedy miał strzelców licznych i psy zawołane;
Teraz mu z całej psiarni dwa charty zostały,
I jeszcze z tych jednemu chciano przeczyć chwały.
Więc zbliżył się i, z wolna gładząc faworyty,
Rzekł z uśmiechem, a był to uśmiech jadowity:
Chart bez ogona jest jak szlachcic bez urzędu.
Ogon też znacznie chartom pomaga do pędu,
A Pan kusość uważasz za dowód dobroci?
Zresztą zdać się możemy na sąd Pańskiej cioci.
Choć pani Telimena mieszkała w stolicy
I bawi się niedawno w naszej okolicy,
Lepiej zna się na łowach niż myśliwi młodzi:
Tak to nauka sama z latami przychodzi.
Tadeusz, na którego niespodzianie spadał
Grom taki, wstał zmieszany, chwilę nic nie gadał,
Lecz patrzył na rywala coraz straszniej, srożéj...
Wtem, wielkim szczęściem, dwakroć kichnął Podkomorzy.
"Wiwat!" - krzyknęli wszyscy; on się wszystkim skłonił
I z wolna w tabakierę palcami zadzwonił:
Tabakiera ze złota, z brylantów oprawa,
A w środku jej był portret króla Stanisława.
Ojcu Podkomorzego sam król ją darował,
Po ojcu Podkomorzy godnie ją piastował;
Gdy w nię dzwonił, znak dawał, że miał głos zabierać;
Umilkli wszyscy i ust nie śmieli otwierać.
On rzekł:
Wielmożni Szlachta, Bracia Dobrodzieje!
Forum myśliwskiem tylko są łąki i knieje,
Więc ja w domu podobnych spraw nie decyduję
I posiedzenie nasze na jutro solwuję,
I dalszych replik stronom dzisiaj nie dozwolę.
Woźny! odwołaj sprawę na jutro na pole.
Jutro i Hrabia z całym myślistwem tu zjedzie,
I Waszeć z nami ruszysz, Sędzio, mój sąsiedzie,
I pani Telimena, i panny, i panie,
Słowem, zrobim na urząd wielkie polowanie;
I Wojski towarzystwa nam też nie odmówi".
To mówiąc tabakierę podawał starcowi.
Wojski na ostrym końcu śród myśliwych siedział,
Słuchał zmrużywszy oczy, słowa nie powiedział,
Choć młodzież nieraz jego zasięgała zdania,
Bo nikt lepiej nad niego nie znał polowania.
On milczał, szczyptę wziętą z tabakiery ważył
W palcach i długo dumał, nim ją w końcu zażył;
Kichnął, aż cała izba rozległa się echem,
I potrząsając głową rzekł z gorzkim uśmiechem:
"O, jak mnie to starego i smuci, i dziwi!
Cóż by to o tym starzy mówili myśliwi,
Widząc, że w tylu szlachty, w tylu panów gronie
Mają sądzić się spory o charcim ogonie;
Cóż by rzekł na to stary Rejtan, gdyby ożył?
Wróciłby do Lachowicz i w grób się położył!
Co by rzekł wojewoda Niesiołowski stary,
Który ma dotąd pierwsze na świecie ogary
I dwiestu strzelców trzyma obyczajem pańskim,
I ma sto wozów sieci w zamku worończańskim,
A od tylu lat siedzi jak mnich na swym dworze.
Nikt go na polowanie uprosić nie może,
Białopiotrowiczowi samemu odmówił!
Bo cóż by on na waszych polowaniach łowił?
Piękna byłaby sława, ażeby pan taki
Wedle dzisiejszej mody jeździł na szaraki!
Za moich, panie, czasów w języku strzeleckim
Dzik, niedźwiedź, łoś, wilk zwany był zwierzem szlacheckim,
A zwierzę nie mające kłów, rogów, pazurów
Zostawiano dla płatnych sług i dworskich ciurów;
Żaden pan nigdy przyjąć nie chciałby do ręki
Strzelby, którą zhańbiono, sypiąc w nią śrut cienki!
Trzymano wprawdzie chartów, bo z łowów wracając,
Trafia się, że spod konia mknie się biedak zając;
Puszczano wtenczas za nim dla zabawki smycze
I na konikach małe goniły panicze
Przed oczami rodziców, którzy te pogonie
Ledwie raczyli widzieć, cóż kłócić się o nie!
Więc niech Jaśnie Wielmożny Podkomorzy raczy
Odwołać swe rozkazy i niech mi wybaczy,
Że nie mogę na takie jechać polowanie
I nigdy na niem noga moja nie postanie!
Nazywam się Hreczecha, a od króla Lecha
Żaden za zającami nie jeździł Hreczecha".
Tu śmiech młodzieży mowę Wojskiego zagłuszył.
Wstano od stołu; pierwszy Podkomorzy ruszył;
Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy;
Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży;
Za nim szedł kwestarz, Sędzia tuż przy Bernardynie,
Sędzia u progu rękę dał Podkomorzynie,
Tadeusz Telimenie, Asesor Krajczance,
A pan Rejent na końcu Wojskiej Hreczeszance.
Tadeusz z kilku gośćmi poszedł do stodoły,
A czuł się pomieszany, zły i niewesoły,
Rozbierał myślą wszystkie dzisiejsze wypadki:
Spotkanie się, wieczerzę przy boku sąsiadki,
A szczególniej mu słowo "ciocia" koło ucha
Brzęczało ciągle jako naprzykrzona mucha.
Pragnąłby u Woźnego lepiej się wypytać
O pani Telimenie, lecz go nie mógł schwytać;
Wojskiego też nie widział, bo zaraz z wieczerzy
Wszyscy poszli za gośćmi, jak sługom należy,
Urządzając we dworze izby do spoczynku.
Starsi i damy spały we dworskim budynku,
Młodzież Tadeuszowi prowadzić kazano,
W zastępstwie gospodarza, w stodołę na siano.
W pół godziny tak było głucho w całym dworze
Jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze;
Ciszę przerywał tylko głos nocnego stróża.
Usnęli wszyscy. Sędzia sam oczu nie zmruża:
Jako wódz gospodarstwa obmyśla wyprawę
W pole i w domu przyszłą urządza zabawę.
Dał rozkaz ekonomom, wójtom i gumiennym,
Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym,
I musiał wszystkie dzienne rachunki przezierać,
Nareszcie rzekł Woźnemu, że się chce rozbierać.
Woźny pas mu odwiązał, pas słucki, pas lity,
Przy którym świecą gęste kutasy jak kity,
Z jednej strony złotogłów w purpurowe kwiaty,
Na wywrót jedwab czarny, posrebrzany w kraty;
Pas taki można równie kłaść na strony obie:
Złotą na dzień galowy, a czarną w żałobie.
Sam Woźny umiał pas ten odwiązywać, składać;
Właśnie tym się zatrudniał i kończył tak gadać:
"Cóż złego, że przeniosłem stoły do zamczyska?
Nikt na tem nic nie stracił, a Pan może zyska,
Bo przecież o ten zamek dziś toczy się sprawa.
My od dzisiaj do zamku nabyliśmy prawa,
I mimo całą strony przeciwnej zajadłość
Dowiodę, że zamczysko wzięliśmy w posiadłość.
Wszakże kto gości prosi w zamek na wieczerzę,
Dowodzi, że posiadłość tam ma albo bierze;
Nawet strony przeciwne weźwiemy na świadki:
Pamiętam za mych czasów podobne wypadki".
Już Sędzia spał. Więc Woźny cicho wszedł do sieni,
Siadł przy świecy i dobył książeczkę z kieszeni,
Która mu jak Ołtarzyk złoty zawsze służy,
Której nigdy nie rzuca w domu i w podróży.
Była to trybunalska wokanda: tam rzędem
Stały spisane sprawy, które przed urzędem
Woźny sam głosem swoim przed laty wywołał
Albo o których później dowiedzieć się zdołał.
Prostym ludziom wokanda zda się imion spisem,
Woźnemu jest obrazów wspaniałych zarysem.
Czytał więc i rozmyślał: Ogiński z Wizgirdem,
Dominikanie z Rymszą, Rymsza z Wysogierdem,
Radziwiłł z Wereszczaką, Giedrojć z Rodułtowskim,
Obuchowicz z kahałem, Juracha z Piotrowskim,
Maleski z Mickiewiczem, a na koniec Hrabia
Z Soplicą: i czytając, z tych imion wywabia
Pamięć spraw wielkich, wszystkie procesu wypadki,
I stają mu przed oczy sąd, strony i świadki;
I ogląda sam siebie, jak w żupanie białym,
W granatowym kontuszu stał przed trybunałem;
Jedna ręka na szabli, a drugą do stoła
Przywoławszy dwie strony: "Uciszcie się!" woła.
Marząc i kończąc pacierz wieczorny, pomału
Usnął ostatni w Litwie Woźny trybunału.
Takie były zabawy, spory w one lata
Śród cichej wsi litewskiej, kiedy reszta świata
We łzach i krwi tonęła, gdy ów mąż, bóg wojny,
Otoczon chmurą pułków, tysiącem dział zbrojny,
Wprzągłszy w swój rydwan orły złote obok srebrnych,
Od puszcz libijskich latał do Alpów podniebnych,
Ciskając grom po gromie: w Piramidy, w Tabor,
W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwycięstwo i Zabor
Biegły przed nim i za nim. Sława czynów tylu,
Brzemienna imionami rycerzy, od Nilu
Szła hucząc ku północy, aż u Niemna brzegów
Odbiła się, jak od skał, od Moskwy szeregów,
Które broniły Litwę murami żelaza
Przed wieścią dla Rosyi straszną jak zaraza.
Przecież nieraz nowina, niby kamień z nieba,
Spadała w Litwę; nieraz dziad żebrzący chleba,
Bez ręki lub bez nogi, przyjąwszy jałmużnę,
Stanął i oczy wkoło obracał ostróżne.
Gdy nie widział we dworze rosyjskich żołnierzy
Ani jarmułek, ani czerwonych kołnierzy,
Wtenczas, kim był, wyznawał: był legijonistą,
Przynosił kości stare na ziemię ojczystą,
Której już bronić nie mógł.Jak go wtenczas cała
Rodzina pańska, jak go czeladka ściskała,
Zanosząc się od płaczu! On za stołem siadał
I dziwniejsze od baśni historyje gadał.
On opowiadał, jako jenerał Dąbrowski
Z ziemi włoskiej stara się przyciągnąć do Polski,
Jak on rodaków zbiera na Lombardzkiem polu;
Jak Kniaziewicz rozkazy daje z Kapitolu
I zwycięzca, wydartych potomkom Cezarów
Rzucił w oczy Francuzów sto krwawych sztandarów;
Jak Jabłonowski zabiegł, aż kędy pieprz rośnie,
Gdzie się cukier wytapia i gdzie w wiecznej wiośnie
Pachnące kwitną lasy; z legiją Dunaju
Tam wódz Murzyny gromi, a wzdycha do kraju.
Mowy starca krążyły we wsi po kryjomu;
Chłopiec, co je posłyszał, znikał nagle z domu,
Lasami i bagnami skradał się tajemnie,
Ścigany od Moskali, skakał kryć się w Niemnie
I nurkiem płynął na brzeg Księstwa Warszawskiego,
Gdzie usłyszał głos miły: "Witaj nam, kolego!"
Lecz nim odszedł, wyskoczył na wzgórek z kamienia
I Moskalom przez Niemen rzekł: "Do zobaczenia!"
Tak przekradł się Gorecki, Pac i Obuchowicz,
Piotrowski, Obolewski, Rożycki, Janowicz,
Mirzejewscy, Brochocki i Bernatowicze,
Kupść, Gedymin i inni, których nie policzę;
Opuszczali rodziców i ziemię kochaną,
I dobra, które na skarb carski zabierano.
Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoru
Przyszedł, i kiedy bliżej poznał panów dworu,
Gazetę im pokazał wyprutą z szkaplerza;
Tam stała wypisana i liczba żołnierza,
I nazwisko każdego wodza legijonu,
I każdego z nich opis zwycięstwa lub zgonu.
Po wielu latach pierwszy raz miała rodzina
Wieść o życiu, o chwale i o śmierci syna;
Brał dom żałobę, ale powiedzieć nie śmiano,
Po kim była żałoba, tylko zgadywano
W okolicy; i tylko cichy smutek panów
Lub cicha radość była gazetą ziemianów.
Takim kwestarzem tajnym był Robak podobno:
Często on z panem Sędzią rozmawiał osobno;
Po tych rozmowach zawsze jakowaś nowina
Rozeszła się w sąsiedztwie. Postać Bernardyna
Wydawała, że mnich ten nie zawsze w kapturze
Chodził i nie w klasztornym zestarzał się murze.
Miał on nad prawym uchem, nieco wyżej skroni,
Bliznę wyciętej skóry na szerokość dłoni
I w brodzie ślad niedawny lancy lub postrzału;
Ran tych nie dostał pewnie przy czytaniu mszału.
Ale nie tylko groźne wejrzenie i blizny,
Lecz sam ruch i głos jego miał coś żołnierszczyzny.
Przy mszy, gdy z wzniesionymi zwracał się rękami
Od ołtarza do ludu, by mówić: "Pan z wami",
To nieraz tak się zręcznie skręcił jednym razem,
Jakby "prawo w tył" robił za wodza rozkazem,
I słowa liturgiji takim wyrzekł tonem
Do ludu, jak oficer stojąc przed szwadronem;
Postrzegali to chłopcy służący mu do mszy.
Spraw także politycznych był Robak świadomszy
Niźli żywotów świętych, a jeżdżąc po kweście,
Często zastanawiał się w powiatowem mieście;
Miał pełno interesów: to listy odbierał,
Których nigdy przy obcych ludziach nie otwierał,
To wysyłał posłańców, ale gdzie i po co,
Nie powiadał; częstokroć wymykał się nocą
Do dworów pańskich, z szlachtą ustawicznie szeptał
I okoliczne wioski dokoła wydeptał,
I w karczmach z wieśniakami rozprawiał niemało,
A zawsze o tem, co się w cudzych krajach działo.
Teraz Sędziego, który już spał od godziny,
Przychodzi budzić; pewnie ma jakieś nowiny.

Księga druga Zamek


Polowanie z chartami na upatrzonego - Gość w zamku - Ostatni z dworzan opowiada historię ostatniego z Horeszków - Rzut oka w sad - Dziewczyna w ogórkach Śniadanie - Pani Telimeny anegdota petersburska - Nowy wybuch sporów o Kusego i Sokoła - Interwencja Robaka - Rzecz Wojskiego - Zakład - Dalej w grzyby!
Kto z nas tych lat nie pomni, gdy, młode pacholę,
Ze strzelbą na ramieniu świszcząc szedł na pole,
Gdzie żaden wał, płot żaden nogi nie utrudza,
Gdzie przestępując miedzę, nie poznasz, że cudza!
Bo na Litwie myśliwiec, jak okręt na morzu,
Gdzie chcesz, jaką chcesz drogą, buja po przestworzu!
Czyli jak prorok patrzy w niebo, gdzie w obłoku
Wiele jest znaków widnych strzeleckiemu oku,
Czy jak czarownik gada z ziemią, która, głucha
Dla mieszczan, mnóstwem głosów szepce mu do ucha.
Tam derkacz wrzasnął z łąki, szukać go daremnie,
Bo on szybuje w trawie jako szczupak w Niemnie;
Tam ozwał się nad głową ranny wiosny dzwonek:
Również głęboko w niebie schowany skowronek;
Ówdzie orzeł szerokim skrzydłem przez obszary
Zaszumiał, strasząc wróble jak kometa cary;
Zaś jastrząb, pod jasnemi wiszący błękity,
Trzepie skrzydłem jak motyl na szpilce przybity,
Aż ujrzawszy śród łąki ptaka lub zająca,
Runie nań z góry jako gwiazda spadająca.
Kiedyż nam Pan Bóg wrócić z wędrówki dozwoli
I znowu dom zamieszkać na ojczystej roli,
I służyć w jeździe, która wojuje szaraki,
Albo w piechocie, która nosi broń na ptaki;
Nie znać innych prócz kosy i sierpa rynsztunków
I innych gazet oprócz domowych rachunków!
Nad Soplicowem słońce weszło, i już padło
Na strzechy, i przez szpary w stodołę się wkradło:
I po ciemnozielonym, świeżym, wonnym sianie,
Z którego młodzież sobie zrobiła posłanie,
Rozpływały się złote, migające pręgi
Z otworu czarnej strzechy, jak z warkocza wstęgi;
I słońce usta sennych promykiem poranka
Draźni, jak dziewczę kłosem budzące kochanka.
Już wróble skacząc świerkać zaczęły pod strzechą,
Już trzykroć gęgnął gęsior, a za nim jak echo
Odezwały się chorem kaczki i indyki,
I słychać bydła w pole idącego ryki.
Wstała młodzież. Tadeusz jeszcze senny leży,
Bo też najpóźniej zasnął; z wczorajszej wieczerzy
Wrócił tak niespokojny, że o kurów pianiu
Jeszcze oczu nie zmrużył, a na swym posłaniu
Tak kręcił się, że w siano jak w wodę utonął,
I spał twardo, aż zimny wiatr w oczy mu wionął,
Gdy skrzypiące stodoły drzwi otwarto z trzaskiem
I bernardyn ksiądz Robak wszedł z węzlastym paskiem,
"Surge, puer!" wołając i ponad barkami
Rubasznie wywijając pasek z ogórkami.
Już na dziedzińcu słychać myśliwskie okrzyki,
Wyprowadzają konie, zajeżdżają bryki,
Ledwie dziedziniec taką gromadę ogarnie;
Odezwały się trąby, otworzono psiarnie;
Zgraja chartów, wypadłszy, wesoło skowycze;
Widząc rumaki szczwaczów, dojeżdżaczów smycze,
Psy jak szalone cwałem śmigają po dworze,
Potem biegą i kładą szyje na obroże.
Wszystko to bardzo dobre polowanie wróży.
Nareszcie Podkomorzy dał rozkaz podróży.
Ruszyli szczwacze z wolna, jeden tuż za drugim,
Ale za bramą rzędem rozbiegli się długim;
W środku jechali obok Asesor z Rejentem,
A choć na siebie czasem patrzyli ze wstrętem,
Rozmawiali przyjaźnie, jak ludzie honoru
Idąc na rozstrzygnienie śmiertelnego sporu;
Nikt ze słów zawziętości ich poznać nie zdoła;
Pan Rejent wiódł Kusego, Asesor Sokoła.
Z tyłu damy w pojazdach, młodzieńcy stronami,
Czwałując tuż przy kołach, gadali z damami.
Ksiądz Robak po dziedzińcu wolnym chodził krokiem,
Kończąc ranne pacierze; ale rzucał okiem
Na pana Tadeusza, marszczył się, uśmiechał,
Wreszcie kiwnął nań palcem; Tadeusz podjechał;
Robak palcem po nosie dawał mu znak groźby:
Lecz mimo Tadeusza pytania i prośby,
Ażeby mu wyraźnie, co chce, wytłumaczył,
Bernardyn odpowiedzieć ni spójrzeć nie raczył,
Kaptur tylko nasunął i pacierz swój kończył;
Więc Tadeusz odjechał i z gośćmi się złączył.
Właśnie wtenczas myśliwi smycze zatrzymali
I wszyscy nieruchomi w miejscach swoich stali;
Jeden drugiemu ręką dawał znak milczenia,
A wszyscy obrócili oczy do kamienia,
Nad którym stał pan Sędzia; on zwierza obaczył
I rąk skinieniem swoje rozkazy tłumaczył.
Pojęli wszyscy, stoją, a środkiem po roli
Asesor i pan Rejent kłusują powoli;
Tadeusz, będąc bliższy, obudwu wyprzedził,
Stanął obok Sędziego i oczyma śledził.
Dawno już nie był w polu; na szarej przestrzeni
Trudno dojrzeć szaraka, zwłaszcza wśród kamieni.
Pokazał mu pan Sędzia; siedział biedny zając,
Płaszcząc się pod kamieniem, uszy nadstawiając,
Okiem czerwonym spotkał myśliwców wejrzenie
I, jakby urzeczony, czując przeznaczenie,
Ze strachu od ich oczu nie mógł zwrócić oka
I pod opoką siedział martwy jak opoka.
Tymczasem kurz na roli rośnie coraz bliżéj,
Pędzi na smyczy Kusy, za nim Sokoł chyży,
Tuż Asesor z Rejentem razem wrzaśli z tyłu:
Wyczha! wyczha!" i z psami znikli w kłębach pyłu.
Kiedy tak za szarakiem goniono, tymczasem
Ukazał się pan Hrabia pod zamkowym lasem.
Wiedziano w okolicy, że ten pan nie może
Nigdy nigdzie stawić się w naznaczonej porze.
I dziś zaspał poranek, więc na sługi zrzędził;
Widząc myśliwców w polu, czwałem do nich pędził;
Surdut swój angielskiego kroju, biały, długi,
Połami na wiatr puścił; z tyłu konno sługi
W kapeluszach jak grzybki, czarnych, lśniących, małych,
W kurtkach, w butach stryflastych, w pantalonach białych;
Sługi, które pan Hrabia tym kształtem odzieje,
Nazywają się w jego pałacu dżokeje.
Czwałująca czereda zleciała na błonia,
Gdy Hrabia ujrzał zamek i zatrzymał konia.
Pierwszy raz widział zamek z rana i nie wierzył,
Że to były też same mury, tak odświeżył
I upięknił poranek zarysy budowy;
Zadziwił się pan Hrabia na widok tak nowy.
Wieża zdała się dwakroć wyższa, bo stercząca
Nad mgłą ranną; dach z blachy złocił się od słońca,
Pod nim błyszczała w kratach reszta szyb wybitych,
Łamiąc promienie wschodu w tęczach rozmaitych;
Niższe piętra oblała tumanu powłoka,
Rozpadliny i szczerby zakryła od oka.
Krzyk dalekich myśliwców wiatrami przygnany,
Odbijał się kilkakroć o zamkowe ściany:
Przysiągłbyś, że krzyk z zamku, że pod mgły zasłoną
Mury odbudowano i znów zaludniono.
Hrabia lubił widoki niezwykłe i nowe,
Zwał je romansowemi; mawiał, że ma głowę
Romansową; w istocie był wielkim dziwakiem.
Nieraz pędząc za lisem albo za szarakiem,
Nagle stawał i w niebo poglądał żałośnie
Jak kot, gdy ujrzy wróble na wysokiej sośnie;
Często bez psa, bez strzelby błąkał się po gaju
Jak rekrut zbiegły; często siadał przy ruczaju
Nieruchomy, schyliwszy głowę nad potokiem,
Jak czapla wszystkie ryby chcąca pozrzeć okiem.
Takie były Hrabiego dziwne obyczaje;
Wszyscy mówili, że mu czegoś nie dostaje.
Szanowano go przecież, bo pan z prapradziadów,
Bogacz, dobry dla chłopów, ludzki dla sąsiadów,
Nawet dla Żydów.
Hrabski koń, zwrócony z drogi,
Prosto kłusował polem aż pod zamku progi.
Hrabia samotny wzdychał, poglądał na mury,
Wyjął papier, ołówek i kreślił figury.
Wtem, spójrzawszy w bok, ujrzał o dwadzieścia kroków
Człowieka, który, równie miłośnik widoków,
Z głową zadartą, ręce włożywszy w kieszenie,
Zdawało się, że liczył oczyma kamienie.
Poznał go zaraz, ale musiał kilka razy
Krzyknąć, nim głos Hrabiego usłyszał Gerwazy.
Szlachcic to był, służący dawnych zamku panów,
Pozostały ostatni z Horeszki dworzanów;
Starzec wysoki, siwy, twarz miał czerstwą, zdrową,
Marszczkami pooraną, posępną, surową.
Dawniej pomiędzy szlachtą z wesołości słynął;
Ale od bitwy, w której dziedzic zamku zginął,
Gerwazy się odmienił i już od lat wielu
Ani był na kiermaszu, ani na weselu;
Odtąd jego dowcipnych żartów nie słyszano
I uśmiechu na jego twarzy nie widziano.
Zawsze nosił Horeszków liberyją dawną,
Kurtę z połami żółtą, galonem oprawną,
Który, dziś żółty, dawniej zapewne był złoty.
Wkoło szyte jedwabiem herbowne klejnoty,
Półkozice, i stąd też cała okolica
Półkozicem" przezwała starego szlachcica.
Czasem też od przysłowia, które bez ustanku
Powtarzał, nazywano go także Mopanku
Czasem "Szczerbcem", że całą łysinę miał w szczerbach;
Lecz on zwał się Rębajło, a o jego herbach
Nie wiadomo. Klucznikiem siebie tytułował,
Iż ten urząd na zamku przed laty piastował.
I dotąd nosił wielki pęk kluczów za pasem,
Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem.
Choć nie miał co otwierać, bo zamku podwoje
Stały otworem, przecież wynalazł drzwi dwoje,
Sam je własnym nakładem naprawił i wstawił,
I drzwi tych odmykaniem codziennie się bawił.
W jednej z izb pustych obrał mieszkanie dla siebie;
Mogąc żyć u Hrabiego na łaskawym chlebie,
Nie chciał, bo wszędzie tęsknił i czuł się niezdrowym,
Jeżeli nie oddychał powietrzem zamkowém.
Skoro ujrzał Hrabiego, czapkę z głowy schwycił
I krewnego swych panów ukłonem zaszczycił,
Chyląc łysinę wielką, świecącą z daleka
I naciętą od licznych kordów jak nasieka;
Gładził ją ręką, podszedł i jeszcze raz nisko
Skłoniwszy się, rzekł smutnie: Mopanku Panisko,
Daruj mnie, że tak mówię, Jaśnie Grafie Panie,
To jest mój zwyczaj, nie zaś nieuszanowanie:
Mopanku powiadali wszyscy Horeszkowie;
Ostatni Stolnik, pan mój, miał takie przysłowie.
Czyż to prawda, Mopanku, że Pan grosza skąpisz
Na proces i ten zamek Soplicom ustąpisz?
Nie wierzyłem, lecz w całym powiecie tak słychać.
Tu, poglądając w zamek, nie przestawał wzdychać.
Cóż dziwnego? - rzekł Hrabia.-Koszt wielki, a nuda
Jeszcze większa; chcę skończyć, lecz szlachcic maruda
Upiera się; przewidział, że mię znudzić może.
Dłużej też nie wytrzymam i dzisiaj broń złożę,
Przyjmę warunki zgody, jakie mi sąd poda.
Zgody? - krzyknął Gerwazy. - Z Soplicami zgoda?
Z Soplicami, Mopanku?- To mówiąc wykrzywił
Usta, jakby nad własną mową się zadziwił.
Zgoda i Soplicowie? Mopanku Panisko,
Pan żartuje, co? Zamek, Horeszków siedlisko,
Ma pójść w ręce Sopliców? Niech Pan tylko raczy
Zsiąść z konia, pódźmy w zamek, niech no Pan obaczy,
Pan sam nie wie, co robi; niech się Pan nie wzbrania,
Zsiadaj Pan!- i przytrzymał strzemię do zsiadania.
Weszli w zamek; Gerwazy stanął w progu sieni:
Tu - rzekł - dawni panowie, dworem otoczeni,
Często siadali w krzesłach w poobiedniej porze.
Pan godził spory włościan lub w dobrym humorze
Gościom różne ciekawe historyje prawił
Albo ich powieściami i żarty się bawił,
A młodzież na dziedzińcu biła się w palcaty
Lub ujeżdżała pańskie tureckie bachmaty.
Weszli w sień.-Rzekł Gerwazy: W tej ogromnej sieni
Brukowanej nie znajdziesz Pan tyle kamieni,
Ile tu pękło beczek wina w dobrych czasach;
Szlachta ciągnęła kufy z piwnicy na pasach,
Sproszona na sejm albo sejmik powiatowy,
Albo na imieniny pańskie, lub na łowy.
Podczas uczty na chorze tym kapela stała
I w organ i w rozliczne instrumenty grała;
A gdy wnoszono zdrowie, trąby jak w dniu sądnym
Grzmiały z choru; wiwaty szły ciągiem porządnym:
Pierwszy wiwat za zdrowie króla Jegomości,
Potem prymasa, potem królowej Jejmości,
Potem szlachty i całej Rzeczypospolitej,
A na koniec, po piątej szklenicy wypitej,
Wnoszono: Kochajmy się! wiwat bez przestanku,
Który, dniem okrzykniony, brzmiał aż do poranku;
A już gotowe stały cugi i podwody,
Aby każdego odwieźć do jego gospody.
Przeszli już kilka komnat; Gerwazy w milczeniu
Tu wzrok na ścianie wstrzymał, ówdzie na sklepieniu,
Przywołując pamiątkę tu smutną, tam miłą;
Czasem, jakby chciał mówić: "Wszystko się skończyło",
Kiwnął żałośnie głową; czasem machnął ręką.
Widać, że mu wspomnienie samo było męką
I że je chciał odpędzić; aż się zatrzymali
Na górze, w wielkiej, niegdyś zwierciadlanej sali;
Dziś wydartych zwierciadeł stały puste ramy,
Okna bez szyb, z krużgankiem wprost naprzeciw bramy.
Tu wszedłszy starzec głowę zadumaną skłonił
I twarz zakrył rękami, a gdy ją odsłonił,
Miała wyraz żałości wielkiej i rozpaczy.
Hrabia, chociaż nie wiedział, co to wszystko znaczy,
Poglądając w twarz starca czuł jakieś wzruszenie,
Rękę mu ścisnął; chwilę trwało to milczenie.
Przerwał je starzec, trzęsąc wzniesioną prawicą:
Nie masz zgody, Mopanku, pomiędzy Soplicą
I krwią Horeszków! W Panu krew Horeszków płynie,
Jesteś krewnym Stolnika po matce Łowczynie,
Która się rodzi z drugiej córki Kasztelana,
Który był, jak wiadomo, wujem mego Pana.
Słuchaj Pan historyi swej własnej rodzinnej,
Która się stała właśnie w tej izbie, nie innej.
Nieboszczyk pan mój, Stolnik, pierwszy pan w powiecie,
Bogacz i familijant, miał jedyne dziecię,
Córkę piękną jak anioł; więc się zalecało
Stolnikównie i szlachty, i paniąt niemało.
Między szlachtą był jeden wielki paliwoda,
Kłótnik, Jacek Soplica, zwany Wojewoda
Przez żart; w istocie wiele znaczył w województwie,
Bo rodzinę Sopliców miał jakby w dowództwie
I trzystu ich kreskami rządził wedle woli,
Choć sam nic nie posiadał prócz kawałka roli,
Szabli, i wielkich wąsów od ucha do ucha.
Owoż pan Stolnik nieraz wzywał tego zucha
I ugaszczał w pałacu, zwłaszcza w czas sejmików,
Popularny dla jego krewnych i stronników.
Wąsal tak wzbił się w dumę łaskawem przyjęciem,
Że mu się uroiło zostać pańskim zięciem.
Do zamku nie proszony coraz częściej jeździł,
W końcu u nas jak w swoim domu się zagnieździł
I już miał się oświadczać, lecz pomiarkowano
I czarną mu polewkę do stołu podano.
Podobno Stolnikównie wpadł Soplica w oko,
Ale przed rodzicami taiła głęboko.
Było to za Kościuszki czasów; Pan popierał
Prawo trzeciego maja i już szlachtę zbierał,
Aby konfederatom ciągnąć ku pomocy,
Gdy nagle Moskwa zamek opasała w nocy:
Ledwie był czas z możdzerza na trwogę wypalić,
Podwoje dolne zamknąć i ryglem zawalić.
W zamku całym był tylko pan Stolnik, ja, Pani,
Kuchmistrz i dwóch kuchcików, wszyscy trzej pijani,
Proboszcz, lokaj, hajducy czterej, ludzie śmiali;
Więc za strzelby, do okien; aż tu tłum Moskali,
Krzycząc: ura! od bramy wali po tarasie;
My im ze strzelb dziesięciu palnęli: a zasie!
Nic tam nie było widać; słudzy bez ustanku
Strzelali z dolnych pięter, a ja i Pan z ganku.
Wszystko szło pięknym ładem, choć w tak wielkiej trwodze:
Dwadzieścia strzelb leżało tu, na tej podłodze,
Wystrzeliliśmy jedną, podawano drugą;
Ksiądz proboszcz zatrudniał się czynnie tą usługą
I Pani, i Panienka, i nadworne panny;
Trzech było strzelców, a szedł ogień nieustanny;
Grad kul sypały z dołu moskiewskie piechury,
My z rzadka, ale celniej dogrzewali z góry.
Trzy razy aż pode drzwi to chłopstwo się wparło,
Ale za każdym razem trzech nogi zadarło.
Więc uciekli pod lamus; a już był poranek.
Pan Stolnik wesoł wyszedł ze strzelbą na ganek
I skoro spod lamusa Moskal łeb wychylił,
On dawał zaraz ognia, a nigdy nie mylił;
Za każdym razem czarny kaszkiet w trawę padał
I już się rzadko który zza ściany wykradał.
Stolnik, widząc strwożone swe nieprzyjaciele,
Myślił zrobić wycieczkę, porwał karabelę
I z ganku krzycząc sługom wydawał rozkazy;
Obróciwszy się do mnie, rzekł: Za mną, Gerwazy!
Wtem strzelono spod bramy, Stolnik się zająknął,
Zaczerwienił się, zbladnął, chciał mówić, krwią chrząknął;
Postrzegłem wtenczas kulę, wpadła w piersi same;
Pan, słaniając się, palcem ukazał na bramę.
Poznałem tego łotra Soplicę! Poznałem!
Po wzroście i po wąsach! Jego to postrzałem
Zginął Stolnik, widziałem! Łotr jeszcze do góry
Wzniesioną trzymał strzelbę, jeszcze dym szedł z rury!
Wziąłem go na cel, zbójca stał jak skamieniały!
Dwa razy dałem ognia, i oba wystrzały
Chybiły; czym ze złości, czy z żalu źle mierzył.
Usłyszałem wrzask kobiet, spójrzałem, - Pan nie żył.
Tu Gerwazy umilknął i łzami się zalał;
Potem rzekł kończąc:"Moskal już wrota wywalał;
Bo po śmierci Stolnika stałem bezprzytomnie
I nie wiedziałem, co się działo wokoło mnie;
Szczęściem, na odsiecz przyszedł nam Parafianowicz,
Przywiodłszy Mickiewiczów dwiestu z Horbatowicz,
Którzy są szlachta liczna i dzielna, człek w człeka,
A nienawidzą rodu Sopliców od wieka.
Tak zginął pan potężny, pobożny i prawy,
Który miał w domu krzesła, wstęgi i buławy,
Ojciec włościan, brat szlachty; i nie miał po sobie
Syna, który by zemstę poprzysiągł na grobie!
Ale miał sługi wierne; ja w krew jego rany
Obmoczyłem mój rapier, Scyzorykiem zwany
(Zapewne Pan o moim słyszał Scyzoryku,
Sławnym na każdym sejmie, targu i sejmiku.
Przysiągłem wyszczerbić go na Sopliców karkach;
Ścigałem ich na sejmach, zajazdach, jarmarkach;
Dwóch zarąbałem w kłótni, dwóch na pojedynku;
Jednego podpaliłem w drewnianym budynku,
Kiedyśmy zajeżdżali z Rymszą Korelicze,
Upiekł się tam jak piskorz; a tych nie policzę,
Którym uszy obciąłem. Jeden tylko został,
Który dotąd ode mnie pamiątki nie dostał!
Rodzoniutki braciszek owego wąsala
Żyje dotąd, i z swoich bogactw się przechwala,
Zamku Horeszków tyka swych kopców krawędzią,
Szanowany w powiecie, ma urząd, jest sędzią!
I Pan mu zamek oddasz? niecne jego nogi
Mają krew Pana mego zetrzeć z tej podłogi?
O, nie! Póki Gerwazy ma choć za grosz duszy
I tyle sił, że jednym małym palcem ruszy
Scyzoryk swój, wiszący dotychczas na ścianie,
Póty Soplica tego zamku nie dostanie!"
O! - krzyknął Hrabia, ręce podnosząc do góry
Dobre miałem przeczucie, żem lubił te mury!
Choć nie wiedziałem, że w nich taki skarb się mieści,
Tyle scen dramatycznych i tyle powieści!
Skoro zamek mych przodków Soplicom zagrabię,
Ciebie osadzę w murach jak mego burgrabię;
Twoja powieść, Gerwazy, zajęła mię mocno.
Szkoda, żeś mię nie przywiódł tu w godzinę nocną;
Udrapowany płaszczem siadłbym na ruinach,
A ty byś mi o krwawych rozpowiadał czynach;
Szkoda, że masz niewielki dar opowiadania!
Nieraz takie słyszałem i czytam podania;
W Angliji i w Szkocyi każdy zamek lordów,
W Niemczech każdy dwór grafów był teatrem mordów!
W każdej dawnej, szlachetnej, potężnej rodzinie
Jest wieść o jakimś krwawym lub zdradzieckim czynie,
Po którym zemsta spływa na dziedziców w spadku:
W Polsce pierwszy raz słyszę o takim wypadku.
Czuję, że we mnie mężnych krew Horeszków płynie!
Wiem, co winienem sławie i mojej rodzinie.
Tak! Muszę zerwać wszelkie z Soplicą układy,
Choćby do pistoletów przyszło lub do szpady!
Honor każe.
Rzekł, ruszył uroczystym krokiem,
A Gerwazy szedł z tyłu w milczeniu głębokiem.
Przed bramą stanął Hrabia, sam do siebie gadał,
Poglądając na zamek prędko na koń wsiadał,
Tak samotną rozmowę kończąc roztargniony:
Szkoda, że ten Soplica stary nie ma żony,
Lub córki pięknej, której ubóstwiałbym wdzięki;
Kochając i nie mogąc otrzymać jej ręki,
Nowa by się w powieści zrobiła zawiłość:
Tu serce, tam powinność! tu zemsta, tam miłość!"
Tak szepcąc spiął ostrogi; koń leciał do dworu,
Gdy z drugiej strony strzelcy wyjeżdżali z boru;
Hrabia lubił myślistwo; ledwie strzelców zoczył,
Zapomniawszy o wszystkiem, prosto ku nim skoczył,
Mijając bramę, ogród, płoty, gdy w zawrocie
Obejrzał się i konia zatrzymał przy płocie.
Był sad.
Drzewa owocne, zasadzone w rzędy,
Ocieniały szerokie pole; spodem grzędy.
Tu kapusta, sędziwe schylając łysiny,
Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny;
Tam, plącząc strąki w marchwi zielonej warkoczu,
Wysmukły bob obraca na nią tysiąc oczu;
Owdzie podnosi złotą kitę kukuruza;
Gdzieniegdzie otyłego widać brzuch harbuza,
Który od swej łodygi aż w daleką stronę
Wtoczył się jak gość między buraki czerwone.
Grzędy rozjęte miedzą; na każdym przykopie
Stoją jakby na straży w szeregach konopie,
Cyprysy jarzyn: ciche, proste i zielone.
Ich liście i woń służą grzędom za obronę,
Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmija.
A ich woń gąsienice i owad zabija.
Dalej maków białawe górują badyle;
Na nich, myślisz, iż rojem usiadły motyle,
Trzepiecąc skrzydełkami, na których się mieni
Z rozmaitością tęczy blask drogich kamieni:
Tylą farb żywych, różnych mak zrzenicę mami.
W środku kwiatów, jak pełnia pomiędzy gwiazdami,
Krągły słonecznik licem wielkiem, gorejącem,
Od wschodu do zachodu kręci się za słońcem.
Pod płotem wąskie, długie, wypukłe pagórki,
Bez drzew, krzewów i kwiatów: ogród na ogórki..
Pięknie wyrosły; liściem wielkim, rozłożystym,
Okryły grzędy jakby kobiercem fałdzistym.
Pośrodku szła dziewczyna, w bieliznę ubrana,
W majowej zieloności tonąc po kolana;
Z grząd zniżając się w bruzdy, zdała się nie stąpać,
Ale pływać po liściach, w ich barwie się kąpać.
Słomianym kapeluszem osłoniła głowę,
Od skroni powiewały dwie wstążki różowe
I kilka puklów światłych, rozwitych warkoczy;
Na ręku miała koszyk, w dół spuściła oczy,
Prawą rękę podniosła, niby do chwytania;
Jako dziewczę, gdy rybki w kąpieli ugania
Bawiące się z jej nóżką, tak ona co chwila
Z rękami i koszykiem po owoc się schyla,
Który stopą natrąci lub dostrzeże okiem.
Pan Hrabia, zachwycony tak cudnym widokiem,
Stał cicho. Słysząc tętent towarzyszów w dali,
Ręką dał znak, ażeby wstrzymać konie; stali.
On patrzył z wyciągniętą szyją, jak dziobaty
Żuraw, z dala od stada gdy odprawia czaty
Stojąc na jednej nodze, z czujnemi oczyma,
I, by nie zasnąć, kamień w drugiej nodze trzyma.
Zbudził Hrabiego szelest na plecach i skroni;
Był to bernardyn, kwestarz Robak, a miał w dłoni
Podniesione do góry węzłowate sznurki:
"Ogórków chcesz Waść? - krzyknął. - Oto masz ogórki.
Wara, Panie, od szkody, na tutejszej grzędzie
Nie dla Waszeci owoc, nic z tego nie będzie".
Potem palcem pogroził, kaptura poprawił
I odszedł. Hrabia jeszcze chwilę w miejscu bawił.
Śmiejąc się i klnąc razem tej nagłej przeszkodzie;
Okiem powrócił w ogród: ale już w ogrodzie
Nie było jej; mignęła tylko śród okienka
Jej różowa wstążeczka i biała sukienka.
Widać na grzędach, jaką przeleciała drogą,
Bo liść zielony, w biegu potrącony nogą,
Podnosił się, drżał chwilę, aż się uspokoił,
Jak woda, którą ptaszek skrzydłami rozkroił.
A na miejscu, gdzie stała, tylko porzucony
Koszyk mały z rokity, denkiem wywrócony,
Pogubiwszy owoce, na liściach zawisał
I wśród fali zielonej jeszcze się kołysał.
Po chwili wszędzie było samotnie i głucho.
Hrabia oczy w dom utkwił i natężył ucho,
Zawsze dumał, a strzelcy zawsze nieruchomie
Za nim stali. - Aż w cichym i samotnym domie
Wszczął się naprzód szmer, potem gwar i krzyk wesoły,
Jak w ulu pustym, kiedy weń wlatują pszczoły:
Był to znak, że wracali goście z polowania
I krzątała się służba około śniadania.
Jakoż po wszystkich izbach panował ruch wielki,
Roznoszono potrawy, sztuczce i butelki;
Mężczyźni, tak jak weszli, w swych zielonych strojach,
Z talerzami, z szklankami chodząc po pokojach,
Jedli, pili lub wsparci na okien uszakach,
Rozprawiali o flintach, chartach i szarakach;
Podkomorstwo i Sędzia przy stole, a w kątku
Panny szeptały z sobą; nie było porządku,
Jaki się przy obiadach i wieczerzach chowa.
Była to w staropolskim domie moda nowa;
Przy śniadaniach pan Sędzia, choć nierad, pozwalał
Na taki nieporządek, lecz go nie pochwalał.
Różne też były dla dam i mężczyzn potrawy:
Tu roznoszono tace z całą służbą kawy,
Tace ogromne, w kwiaty ślicznie malowane,
Na nich kurzące wonnie imbryki blaszane
I z porcelany saskiej złote filiżanki;
Przy każdej garnuszeczek mały do śmietanki.
Takiej kawy jak w Polszcze nie ma w żadnym kraju:
W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju,
Jest do robienia kawy osobna niewiasta,
Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta
Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku
I zna tajne sposoby gotowania trunku,
Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,
Zapach moki i gęstość miodowego płynu.
Wiadomo, czem dla kawy jest dobra śmietana;
Na wsi nietrudno o nię: bo kawiarka z rana,
Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie
I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie
Do każdej filiżanki w osobny garnuszek,
Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek.
Panie starsze już wcześniej wstawszy piły kawę,
Teraz drugą dla siebie zrobiły potrawę:
Z gorącego, śmietaną bielonego piwa,
W którym twaróg gruzłami posiekany pływa.
Zaś dla mężczyzn więdliny leżą do wyboru:
Półgęski tłuste, kumpia, skrzydliki ozoru,
Wszystkie wyborne, wszystkie sposobem domowym
Uwędzone w kominie dymem jałowcowym;
W końcu wniesiono zrazy na ostatnie danie:
Takie bywało w domu Sędziego śniadanie.
We dwóch izbach dwa różne skupiły się grona:
Starszyzna, przy stoliku małym zgromadzona,
Mówiła o sposobach nowych gospodarskich,
O nowych, coraz sroższych ukazach cesarskich;
Podkomorzy krążące o wojnie pogłoski
Oceniał i wyciągał polityczne wnioski.
Panna Wojska włożywszy okulary sine,
Zabawiała kabałą z kart Podkomorzynę.
W drugiej izbie toczyła młodzież rzecz o łowach,
W spokojniejszych i ciszszych niż zwykle rozmowach:
Bo Asesor i Rejent, oba mówcy wielcy,
Pierwsi znawcy myślistwa i najlepsi strzelcy,
Siedzieli przeciw sobie mrukliwi i gniewni;
Oba dobrze poszczuli, oba byli pewni
Zwycięstwa swoich chartów, gdy pośród równiny
Znalazł się zagon chłopskiej nie zżętej jarzyny;
Tam wpadł zając: już Kusy, już go Sokół imał,
Gdy Sędzia dojeżdżaczy na miedzy zatrzymał;
Musieli być posłuszni, chociaż w wielkim gniewie;
Psy powróciły same: i nikt pewnie nie wie,
Czy źwierz uszedł, czy wzięty; nikt zgadnąć nie zdoła,
Czy wpadł w paszczę Kusego, czyli też Sokoła,
Czyli obódwu razem: różnie sądzą strony
I spór na dalsze czasy trwał nie rozstrzygniony.
Wojski stary od izby do izby przechodził,
Po obu stronach oczy roztargnione wodził,
Nie mieszał się w myśliwych ni w starców rozmowę
I widać, że czem innym zajętą miał głowę;
Nosił skórzaną plackę: czasem w miejscu stanie,
Duma długo i - muchę zabije na ścianie.
Tadeusz z Telimeną, pomiędzy izbami
Stojąc we drzwiach na progu, rozmawiali sami;
Niewielki oddzielał ich od słuchaczów przedział,
Więc szeptali; Tadeusz teraz się dowiedział:
Że ciocia Telimena jest bogata pani,
Że nie są kanonicznie z sobą powiązani
Zbyt bliskim pokrewieństwem; i nawet niepewno,
Czy ciocia Telimena jest synowca krewną,
Choć ją stryj zowie siostrą, bo wspólni rodzice
Tak ich kiedyś nazwali mimo lat różnicę;
Że potem ona, żyjąc w stolicy czas długi,
Wyrządziła nieźmierne Sędziemu usługi;
Stąd ją Sędzia szanował bardzo i przed światem
Lubił, może z próżności, nazywać się bratem,
Czego mu Telimena przez przyjaźń nie wzbrania.
Ulżyły Tadeusza sercu te wyznania.
Wiele też innych rzeczy sobie oświadczyli;
A wszystko to się stało w jednej krótkiej chwili.
Ale w izbie na prawo, kusząc Asesora,
Rzekł Rejent mimojazdem: "Ja mówiłem wczora,
Że polowanie nasze udać się nie może:
Jeszcze zbyt wcześnie, jeszcze na pniu stoi zboże
I mnóstwo sznurów chłopskiej nie zżętej jarzyny;
Stąd i Hrabia nie przybył mimo zaprosiny.
Hrabia na polowaniu bardzo dobrze zna się,
Nieraz gadał o łowów i miejscu, i czasie;
Hrabia chował się w obcych krajach od dzieciństwa
I powiada, że to jest znakiem barbarzyństwa
Polować tak jak u nas, bez żadnego względu
Na artykuły ustaw, przepisy urzędu,
Nie szanując niczyich kopców ani miedzy,
Jeździć po cudzym gruncie bez dziedzica wiedzy;
Wiosną równie jak latem zbiegać pola, knieje,
Zabijać nieraz lisa, właśnie gdy linieje,
Albo cierpieć, iż kotną samicę zajęczą
Charty w runi uszczują, a raczej zamęczą,
Z wielką szkodą źwierzyny. Stąd się Hrabia żali,
Że cywilizacyja większa u Moskali,
Bo tam o polowaniu są ukazy cara
I dozor policyi, i na winnych kara.
Telimena, ku lewej iźbie obrócona,
Wachlując batystową chusteczką ramiona,
Jak mamę kocham - rzekła - Hrabia się nie myli.
Znam ja dobrze Rosyją. Państwo nie wierzyli,
Gdy im nieraz mówiłam, jak tam z wielu względów
Godna pochwały czujność i srogość urzędów.
Byłam ja w Petersburgu nie raz, nie dwa razy!
Miłe wspomnienia! wdzięczne przeszłości obrazy!
Co za miasto! Nikt z Panów nie był w Petersburku?
Chcecie może plan widzieć? Mam plan miasta w biórku.
Latem świat petersburski zwykł mieszkać na daczy,
To jest w pałacach wiejskich dacza wioskę znaczy.
Mieszkałam w pałacyku, tuż nad Newą rzeką,
Niezbyt blisko od miasta i niezbyt daleko,
Na niewielkim, umyślnie sypanym pagórku.
Ach, co to był za domek! plan mam dotąd w biórku.
Otóż, na me nieszczęście, najął dom w sąsiedztwie
Jakiś mały czynownik siedzący na śledztwie;
Trzymał kilkoro chartów; co to za męczarnie,
Gdy blisko mieszka mały czynownik i psiarnie!
Ilekroć z książką wyszłam sobie do ogrodu
Użyć księżyca blasku, wieczornego chłodu,
Zaraz i pies przyleciał i kręcił ogonem,
I strzygł uszami, właśnie jakby był szalonym.
Nieraz się nalękałam. Serce mi wróżyło
Z tych psów jakieś nieszczęście: tak się też zdarzyło.
Bo gdym szła do ogrodu pewnego poranka,
Chart u nóg mych zadławił mojego kochanka
Bonończyka! Ach, była to rozkoszna psina!
Miałam ją w podarunku od księcia Sukina
Na pamiątkę; rozumna, żywa jak wiewiórka,
Mam jej portrecik, tylko nie chcę iść do biórka.
Widząc ją zadławioną, z wielkiej alteracji
Dostałam mdłości, spazmów, serca palpitacji.
Może by gorzej jeszcze z moim zdrowiem było
Szczęściem, nadjechał właśnie z wizytą Kiryło
Gawrylicz Kozodusin, Wielki Łowczy Dworu,
Pyta się o przyczynę tak złego humoru.
Każe wnet urzędnika przyciągnąć za uszy
Staje pobladły, drżący i prawie bez duszy.
Jak śmiesz - krzyknął Kiryło piorunowym głosem -
Szczuć wiosną łanię kotną tuż pod carskim nosem?
Osłupiały czynownik darmo się zaklinał,
Że polowania dotąd jeszcze nie zaczynał.
Że z Wielkiego Łowczego wielkim pozwoleniem
Zwierz uszczuty zda mu się być psem, nie jeleniem.
Jak to? - krzyknął Kiryło - to śmiałbyś, hultaju,
Znać się lepiej na łowach i źwierząt rodzaju
Niżli ja, Kozodusin, Carski Jegermajster?
Niechajże nas rozsądzi zaraz policmajster!
Wołają policmajstra, każą spisać śledztwo:
Ja - rzecze Kozodusin - wydaję świadectwo,
Że to łani; on plecie, że to pies domowy.
Rozsądź nas, kto zna lepiej źwierzynę i łowy!
Policmajster powinność służby swej rozumiał,
Bardzo się nad zuchwalstwem czynownika zdumiał
I odwiodłszy na stronę, po bratersku radził,
By przyznał się do winy i tem grzech swój zgładził.
Łowczy udobruchany przyrzekł, że się wstawi
Do Cesarza i wyrok nieco ułaskawi
Skończyło się, że charty poszły na powrozy,
A czynownik na cztery tygodnie do kozy.
Zabawiła nas cały wieczor ta pustota;
Zrobiła się nazajutrz z tego anegdota,
Że w sądy o mym piesku Wielki Łowczy wdał się
I nawet wiem z pewnością, że sam Cesarz śmiał się.
Śmiech powstał w obu izbach. Sędzia z Bernardynem
Grał w mariasza i właśnie z wyświeconym winem
Miał coś ważnego zadać; już ksiądz ledwo dyszał,
Kiedy Sędzia początek powieści połyszał
I tak nią był zajęty, że z zadartą głową
I z kartą podniesioną, do bicia gotową,
Siedział cicho i tylko Bernardyna trwożył,
Aż gdy skończono powieść, pamfila położył,
I rzekł śmiejąc się:
Niech tam sobie, kto chce, chwali
Niemców cywilizacją, porządek Moskali;
Niechaj Wielkopolanie uczą się od Szwabów
Prawować się o lisa i przyzywać drabów,
By wziąść w areszt ogara, że wpadł w cudze gaje;
Na Litwie, chwała Bogu, stare obyczaje:
Mamy dosyć zwierzyny dla nas i sąsiedztwa
I nie będziemy nigdy o to robić śledztwa;
I zboża mamy dosyć, psy nas nie ogłodzą,
Że po jarzynach albo po życie pochodzą;
Na morgach chłopskich bronię robić polowanie".
Ekonom z lewej izby rzekł: "Nie dziw, Mospanie,
Bo też Pan drogo płaci za taką zwierzynę.
Chłopy i radzi temu, kiedy w ich jarzynę
Wskoczy chart; niech otrząśnie dziesięć kłosów żyta,
To Pan mu kopę oddasz, i jeszcze nie kwita,
Często chłopi talara w przydatku dostali;
Wierz mi Pan, że się chłopstwo bardzo rozzuchwali,
Jeśli.
Resztę dowodów pana ekonoma
Nie mógł usłyszeć Sędzia, bo pomiędzy dwoma
Rozprawami wszczęło się dziesięć rozgoworów,
Anegdot, opowiadań, i na koniec sporów.
Tadeusz z Telimeną, całkiem zapomniani,
Pamiętali o sobie.- Rada była pani,
Że jej dowcip tak bardzo Tadeusza bawił;
Młodzieniec jej nawzajem komplementy prawił.
Telimena mówiła coraz wolniéj, ciszéj,
I Tadeusz udawał, że jej nie dosłyszy
W tłumie rozmów: więc szepcąc, tak zbliżył się do niéj,
Że uczuł twarzą lubą gorącość jej skroni;
Wstrzymując oddech, usty chwytał jej westchnienie
I okiem łowił wszystkie jej wzroku promienie.
Wtem pomiędzy ich usta mignęła znienacka
Naprzód mucha, a za nią tuż Wojskiego placka.
Na Litwie much dostatek. Jest pomiędzy niemi
Gatunek much osobny, zwanych szlacheckiemi;
Barwą i kształtem całkiem podobne do innych,
Ale pierś mają szerszą, brzuch większy od gminnych,
Latając bardzo huczą i nieznośnie brzęczą,
A tak silne, że tkankę przebiją pajęczą
Lub jeśli która wpadnie, trzy dni będzie bzykać,
Bo z pająkiem sam na sam może się borykać.
Wszystko to Wojski zbadał i jeszcze dowodził,
Że się z tych much szlacheckich pomniejszy lud rodził,
Że one tym są muchom, czem dla roju matki,
Że z ich wybiciem zginą owadów ostatki.
Prawda, że ochmistrzyni ani pleban wioski
Nie uwierzyli nigdy w te Wojskiego wnioski
I trzymali inaczej o muszym rodzaju;
Lecz Wojski nie odstąpił dawnego zwyczaju:
Ledwo dostrzegł takową muchę, wnet ją gonił.
Właśnie teraz mu szlachcic nad uchem zadzwonił;
Po dwakroć Wojski machnął, zdziwił się, że chybił,
Trzeci raz machnął, tylko co okna nie wybił;
Aż mucha, odurzona od tyla łoskotu,
Widząc dwóch ludzi w progu broniących odwrotu,
Rzuciła się z rozpaczą pomiędzy ich lica;
I tam za nią mignęła Wojskiego prawica.
Raz tak był tęgi, że dwie odskoczyły głowy,
Jak rozdarte piorunem dwie drzewa połowy;
Uderzyły się mocno oboje w uszaki,
Tak że obojgu sine zostały się znaki.
Szczęściem, nikt nie uważał, bo dotychczasowa
Żywa, głośna, lecz dosyć porządna rozmowa
Zakończyła się nagłym wybuchem hałasu.
Jak strzelcy gdy na lisa zaciągną do lasu,
Słychać gdzieniegdzie trzask drzew, strzały, psiarni granie,
A wtem dojeżdżacz dzika ruszył niespodzianie,
Dał znak, i wrzask powstaje w strzelców i psów tłuszczy,
Jak gdyby się ozwały wszystkie drzewa puszczy;
Tak dzieje się z rozmową: z wolna się pomyka,
Aż natrafi na przedmiot wielki, jak na dzika.
Dzikiem rozmów strzeleckich był ów spór zażarty
Rejenta z Asesorem o sławne ich charty.
Krótko trwał, lecz zrobili wiele w jedną chwllę;
Bo razem wyrzucili słów i obelg tyle,
Że wyczerpnęli sporu zwyczajne trzy części:
Przycinki, gniew, wyzwanie - i szło już do pięści.
Więc ku nim z drugiej izby wszyscy się porwali
I tocząc się przeze drzwi na kształt bystrej fali,
Unieśli młodą parę stojącą na progu,
Podobną Janusowi, dwulicemu bogu.
Tadeusz z Telimeną nim na skroniach włosy
Poprawili, już groźne ucichły odgłosy,
Szmer zmieszany ze śmiechem śród ciżby się szerzył;
Nastąpił rozejm kłótni, Kwestarz ją uśmierzył:
Człowiek stary, lecz krępy i bardzo pleczysty.
Właśnie kiedy Asesor podbiegł do Jurysty,
Gdy już sobie gestami grozili szermierze,
On raptem porwał obu z tyłu za kołnierze
I dwakroć uderzywszy głowy obie mocne
Jedną o drugą jako jaja wielkanocne,
Rozkrzyżował ramiona na kształt drogoskazu
I we dwa kąty izby rzucił ich od razu;
Chwilę z rozciągnionemi stał w miejscu rękami
I Pax, pax, pax vobiscum! - krzyczał - pokój z wami!
Zdziwiły się, zaśmiały nawet strony obie:
Przez szacunek należny duchownej osobie
Nie śmiano łajać mnicha; a po takiej probie
Nikt też nie miał ochoty zaczynać z nim zwadę.
Zaś kwestarz Robak, skoro uciszył gromadę,
Widać było, że wcale tryumfu nie szukał,
Ani groził kłótnikom więcej, ani fukał;
Tylko poprawił kaptur i ręce za pasem
Zatknąwszy, wyszedł cicho z pokoju.
Tymczasem
Podkomorzy i Sędzia między dwiema strony
Plac zajęli. Pan Wojski, jakby przebudzony
Z głębokiego dumania, na środek wystąpił,
Obiegał zgromadzenie ognistą źrenicą
I gdzie szmer jeszcze słyszał, jak ksiądz kropielnicą,
Tam uciszając machał swą placką ze skóry;
Wreszcie, podniosłszy trzonek z powagą do góry
Jak laskę marszałkowską, nakazał milczenie.
Uciszcie się! - powtarzał. - Miejcie też baczenie,
Wy, co jesteście pierwsi myśliwi w powiecie,
Z gorszącej kłótni waszej co będzie? czy wiecie?
Oto młodzież, na której Ojczyzny nadzieje,
Która ma wsławiać nasze ostępy i knieje,
Która, niestety, i tak zaniedbuje łowy,
Może do ich wzgardzenia weźmie pochop nowy!
Widząc, że ci, co innym mają dać przykłady,
Z łowów przynoszą tylko poswarki i zwady.
Miejcie też wzgląd powinny dla mych włosów siwych;
Bo znałem większych dawniej niźli wy myśliwych,
A sądziłem ich nieraz sądem polubownym.
Któż był w lasach litewskich Rejtanowi równym?
Czy obławę zaciągnąć, czy spotkać się z źwierzém,
Kto z Białopiotrowiczem porówna się Jerzym?
Gdzie jest dziś taki strzelec jak szlachcic Żegota,
Co kulą z pistoletu w biegu trafiał kota?
Terajewicza znałem, co idąc na dziki,
Nie brał nigdy innego oręża prócz piki!
Budrewicza, co chodził z niedźwiedziem w zapasy.
Takich mężów widziały niegdyś nasze lasy!
Jeśli do sporu przyszło, jakże spór godzili?
Oto obrali sędziów i zakład stawili.
Ogiński sto włók lasu raz przegrał o wilka;
Niesiołowskiemu borsuk kosztował wsi kilka!
I wy, Panowie, pójdźcie za starych przykładem
I rozstrzygnijcie spór wasz choć mniejszym zakładem.
Słowo wiatr, w sporach słównych nigdy nie masz końca,
Szkoda ust dłużej suszyć kłótnią o zająca;
Więc polubownych sędziów najpierwej obierzcie,
A co wyrzekną, temu sumiennie zawierzcie.
Ja uproszę Sędziego, ażeby nie bronił
Dojeżdżaczowi, choćby po pszenicy gonił;
I tuszę, że tę łaskę otrzymam od Pana".
To wyrzekłszy, Sędziego ścisnął za kolana.
Konia - zawołał Rejent - stawię konia z rzędem
I opiszę się jeszcze przed ziemskim urzędem,
Iż ten pierścień sędziemu w salarijum złożę.
Ja - rzekł Asesor - stawię me złote obroże,
Jaszczurem wykładane, z kółkami ze złota,
I smycz tkany, jedwabny, którego robota
Równie cudna jak kamień, co się na nim świeci.
Chciałem ten sprzęt zostawić w dziedzictwie dla dzieci,
Jeślibym się ożenił; ten sprzęt mnie darował
Książę Dominik, kiedym z nim razem polował
I z marszałkiem Sanguszką księciem, z jenerałem
Mejenem, i gdy wszystkich na charty wyzwałem.
Tam - bezprzykładną w dziejach polowania sztuką
Uszczułem sześć zajęcy pojedynczą suką.
Polowaliśmy wtenczas na kupiskiem błoniu;
Książę Radziwiłł nie mógł dosiedzieć na koniu;
Zsiadł i objąwszy sławną mą charcicę Kanię,
Trzykroć jej w samą głowę dał pocałowanie,
A potem, trzykroć ręką klasnąwszy po pysku,
Rzekł: Mianuję cię odtąd księżną na Kupisku.
Tak Napoleon daje wodzom swoim księstwa
Od miejsc, na których wielkie odnieśli zwycięstwa.
Telimena, znudzona zbyt długimi swary,
Chciała wyjść na dziedziniec, lecz szukała pary;
Wzięła koszyczek z kołka: "Panowie, jak widzę,
Chcecie zostać w pokoju, ja idę na rydze;
Kto łaska, proszę za mną" - rzekła, koło głowy
Obwijając czerwony szal kaszemirowy;
Córeczkę Podkomorstwa wzięła w jedną rękę,
A drugą podchyliła do kostek sukienkę.
Tadeusz milczkiem za nią na grzyby pośpieszył.
Zamiar przechadzki bardzo Sędziego ucieszył.
Widział sposób rozjęcia krzykliwego sporu,
A więc krzyknął: "Panowie, po grzyby do boru!
Kto z najpiękniejszym rydzem do stołu przybędzie,
Ten obok najpiękniejszej panienki usiądzie
Sam ją sobie wybierze. Jeśli znajdzie dama,
Najpiękniejszego chłopca weźmie sobie sama

KSIĘGA TRZECIA UMIZGI

Polowanie z chartami na upatrzonego - Gość w zamku - Ostatni z dworzan opowiada historię ostatniego z Horeszków - Rzut oka w sad - Dziewczyna w ogórkach Śniadanie - Pani Telimeny anegdota petersburska - Nowy wybuch sporów o Kusego i Sokoła - Interwencja Robaka - Rzecz Wojskiego - Zakład - Dalej w grzyby!


Kto z nas tych lat nie pomni, gdy, młode pacholę,
Ze strzelbą na ramieniu świszcząc szedł na pole,
Gdzie żaden wał, płot żaden nogi nie utrudza,
Gdzie przestępując miedzę, nie poznasz, że cudza!
Bo na Litwie myśliwiec, jak okręt na morzu,
Gdzie chcesz, jaką chcesz drogą, buja po przestworzu!
Czyli jak prorok patrzy w niebo, gdzie w obłoku
Wiele jest znaków widnych strzeleckiemu oku,
Czy jak czarownik gada z ziemią, która, głucha
Dla mieszczan, mnóstwem głosów szepce mu do ucha.
Tam derkacz wrzasnął z łąki, szukać go daremnie,
Bo on szybuje w trawie jako szczupak w Niemnie;
Tam ozwał się nad głową ranny wiosny dzwonek:
Również głęboko w niebie schowany skowronek;
Ówdzie orzeł szerokim skrzydłem przez obszary
Zaszumiał, strasząc wróble jak kometa cary;
Zaś jastrząb, pod jasnemi wiszący błękity,
Trzepie skrzydłem jak motyl na szpilce przybity,
Aż ujrzawszy śród łąki ptaka lub zająca,
Runie nań z góry jako gwiazda spadająca.
Kiedyż nam Pan Bóg wrócić z wędrówki dozwoli
I znowu dom zamieszkać na ojczystej roli,
I służyć w jeździe, która wojuje szaraki,
Albo w piechocie, która nosi broń na ptaki;
Nie znać innych prócz kosy i sierpa rynsztunków
I innych gazet oprócz domowych rachunków!
Nad Soplicowem słońce weszło, i już padło
Na strzechy, i przez szpary w stodołę się wkradło:
I po ciemnozielonym, świeżym, wonnym sianie,
Z którego młodzież sobie zrobiła posłanie,
Rozpływały się złote, migające pręgi
Z otworu czarnej strzechy, jak z warkocza wstęgi;
I słońce usta sennych promykiem poranka
Draźni, jak dziewczę kłosem budzące kochanka.
Już wróble skacząc świerkać zaczęły pod strzechą,
Już trzykroć gęgnął gęsior, a za nim jak echo
Odezwały się chorem kaczki i indyki,
I słychać bydła w pole idącego ryki.
Wstała młodzież. Tadeusz jeszcze senny leży,
Bo też najpóźniej zasnął; z wczorajszej wieczerzy
Wrócił tak niespokojny, że o kurów pianiu
Jeszcze oczu nie zmrużył, a na swym posłaniu
Tak kręcił się, że w siano jak w wodę utonął,
I spał twardo, aż zimny wiatr w oczy mu wionął,
Gdy skrzypiące stodoły drzwi otwarto z trzaskiem
I bernardyn ksiądz Robak wszedł z węzlastym paskiem,
"Surge, puer!" wołając i ponad barkami
Rubasznie wywijając pasek z ogórkami.
Już na dziedzińcu słychać myśliwskie okrzyki,
Wyprowadzają konie, zajeżdżają bryki,
Ledwie dziedziniec taką gromadę ogarnie;
Odezwały się trąby, otworzono psiarnie;
Zgraja chartów, wypadłszy, wesoło skowycze;
Widząc rumaki szczwaczów, dojeżdżaczów smycze,
Psy jak szalone cwałem śmigają po dworze,
Potem biegą i kładą szyje na obroże.
Wszystko to bardzo dobre polowanie wróży.
Nareszcie Podkomorzy dał rozkaz podróży.
Ruszyli szczwacze z wolna, jeden tuż za drugim,
Ale za bramą rzędem rozbiegli się długim;
W środku jechali obok Asesor z Rejentem,
A choć na siebie czasem patrzyli ze wstrętem,
Rozmawiali przyjaźnie, jak ludzie honoru
Idąc na rozstrzygnienie śmiertelnego sporu;
Nikt ze słów zawziętości ich poznać nie zdoła;
Pan Rejent wiódł Kusego, Asesor Sokoła.
Z tyłu damy w pojazdach, młodzieńcy stronami,
Czwałując tuż przy kołach, gadali z damami.
Ksiądz Robak po dziedzińcu wolnym chodził krokiem,
Kończąc ranne pacierze; ale rzucał okiem
Na pana Tadeusza, marszczył się, uśmiechał,
Wreszcie kiwnął nań palcem; Tadeusz podjechał;
Robak palcem po nosie dawał mu znak groźby:
Lecz mimo Tadeusza pytania i prośby,
Ażeby mu wyraźnie, co chce, wytłumaczył,
Bernardyn odpowiedzieć ni spójrzeć nie raczył,
Kaptur tylko nasunął i pacierz swój kończył;
Więc Tadeusz odjechał i z gośćmi się złączył.
Właśnie wtenczas myśliwi smycze zatrzymali
I wszyscy nieruchomi w miejscach swoich stali;
Jeden drugiemu ręką dawał znak milczenia,
A wszyscy obrócili oczy do kamienia,
Nad którym stał pan Sędzia; on zwierza obaczył
I rąk skinieniem swoje rozkazy tłumaczył.
Pojęli wszyscy, stoją, a środkiem po roli
Asesor i pan Rejent kłusują powoli;
Tadeusz, będąc bliższy, obudwu wyprzedził,
Stanął obok Sędziego i oczyma śledził.
Dawno już nie był w polu; na szarej przestrzeni
Trudno dojrzeć szaraka, zwłaszcza wśród kamieni.
Pokazał mu pan Sędzia; siedział biedny zając,
Płaszcząc się pod kamieniem, uszy nadstawiając,
Okiem czerwonym spotkał myśliwców wejrzenie
I, jakby urzeczony, czując przeznaczenie,
Ze strachu od ich oczu nie mógł zwrócić oka
I pod opoką siedział martwy jak opoka.
Tymczasem kurz na roli rośnie coraz bliżéj,
Pędzi na smyczy Kusy, za nim Sokoł chyży,
Tuż Asesor z Rejentem razem wrzaśli z tyłu:
Wyczha! wyczha!" i z psami znikli w kłębach pyłu.
Kiedy tak za szarakiem goniono, tymczasem
Ukazał się pan Hrabia pod zamkowym lasem.
Wiedziano w okolicy, że ten pan nie może
Nigdy nigdzie stawić się w naznaczonej porze.
I dziś zaspał poranek, więc na sługi zrzędził;
Widząc myśliwców w polu, czwałem do nich pędził;
Surdut swój angielskiego kroju, biały, długi,
Połami na wiatr puścił; z tyłu konno sługi
W kapeluszach jak grzybki, czarnych, lśniących, małych,
W kurtkach, w butach stryflastych, w pantalonach białych;
Sługi, które pan Hrabia tym kształtem odzieje,
Nazywają się w jego pałacu dżokeje.
Czwałująca czereda zleciała na błonia,
Gdy Hrabia ujrzał zamek i zatrzymał konia.
Pierwszy raz widział zamek z rana i nie wierzył,
Że to były też same mury, tak odświeżył
I upięknił poranek zarysy budowy;
Zadziwił się pan Hrabia na widok tak nowy.
Wieża zdała się dwakroć wyższa, bo stercząca
Nad mgłą ranną; dach z blachy złocił się od słońca,
Pod nim błyszczała w kratach reszta szyb wybitych,
Łamiąc promienie wschodu w tęczach rozmaitych;
Niższe piętra oblała tumanu powłoka,
Rozpadliny i szczerby zakryła od oka.
Krzyk dalekich myśliwców wiatrami przygnany,
Odbijał się kilkakroć o zamkowe ściany:
Przysiągłbyś, że krzyk z zamku, że pod mgły zasłoną
Mury odbudowano i znów zaludniono.
Hrabia lubił widoki niezwykłe i nowe,
Zwał je romansowemi; mawiał, że ma głowę
Romansową; w istocie był wielkim dziwakiem.
Nieraz pędząc za lisem albo za szarakiem,
Nagle stawał i w niebo poglądał żałośnie
Jak kot, gdy ujrzy wróble na wysokiej sośnie;
Często bez psa, bez strzelby błąkał się po gaju
Jak rekrut zbiegły; często siadał przy ruczaju
Nieruchomy, schyliwszy głowę nad potokiem,
Jak czapla wszystkie ryby chcąca pozrzeć okiem.
Takie były Hrabiego dziwne obyczaje;
Wszyscy mówili, że mu czegoś nie dostaje.
Szanowano go przecież, bo pan z prapradziadów,
Bogacz, dobry dla chłopów, ludzki dla sąsiadów,
Nawet dla Żydów.
Hrabski koń, zwrócony z drogi,
Prosto kłusował polem aż pod zamku progi.
Hrabia samotny wzdychał, poglądał na mury,
Wyjął papier, ołówek i kreślił figury.
Wtem, spójrzawszy w bok, ujrzał o dwadzieścia kroków
Człowieka, który, równie miłośnik widoków,
Z głową zadartą, ręce włożywszy w kieszenie,
Zdawało się, że liczył oczyma kamienie.
Poznał go zaraz, ale musiał kilka razy
Krzyknąć, nim głos Hrabiego usłyszał Gerwazy.
Szlachcic to był, służący dawnych zamku panów,
Pozostały ostatni z Horeszki dworzanów;
Starzec wysoki, siwy, twarz miał czerstwą, zdrową,
Marszczkami pooraną, posępną, surową.
Dawniej pomiędzy szlachtą z wesołości słynął;
Ale od bitwy, w której dziedzic zamku zginął,
Gerwazy się odmienił i już od lat wielu
Ani był na kiermaszu, ani na weselu;
Odtąd jego dowcipnych żartów nie słyszano
I uśmiechu na jego twarzy nie widziano.
Zawsze nosił Horeszków liberyją dawną,
Kurtę z połami żółtą, galonem oprawną,
Który, dziś żółty, dawniej zapewne był złoty.
Wkoło szyte jedwabiem herbowne klejnoty,
Półkozice, i stąd też cała okolica
Półkozicem" przezwała starego szlachcica.
Czasem też od przysłowia, które bez ustanku
Powtarzał, nazywano go także Mopanku
Czasem "Szczerbcem", że całą łysinę miał w szczerbach;
Lecz on zwał się Rębajło, a o jego herbach
Nie wiadomo. Klucznikiem siebie tytułował,
Iż ten urząd na zamku przed laty piastował.
I dotąd nosił wielki pęk kluczów za pasem,
Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem.
Choć nie miał co otwierać, bo zamku podwoje
Stały otworem, przecież wynalazł drzwi dwoje,
Sam je własnym nakładem naprawił i wstawił,
I drzwi tych odmykaniem codziennie się bawił.
W jednej z izb pustych obrał mieszkanie dla siebie;
Mogąc żyć u Hrabiego na łaskawym chlebie,
Nie chciał, bo wszędzie tęsknił i czuł się niezdrowym,
Jeżeli nie oddychał powietrzem zamkowém.
Skoro ujrzał Hrabiego, czapkę z głowy schwycił
I krewnego swych panów ukłonem zaszczycił,
Chyląc łysinę wielką, świecącą z daleka
I naciętą od licznych kordów jak nasieka;
Gładził ją ręką, podszedł i jeszcze raz nisko
Skłoniwszy się, rzekł smutnie: Mopanku Panisko,
Daruj mnie, że tak mówię, Jaśnie Grafie Panie,
To jest mój zwyczaj, nie zaś nieuszanowanie:
Mopanku powiadali wszyscy Horeszkowie;
Ostatni Stolnik, pan mój, miał takie przysłowie.
Czyż to prawda, Mopanku, że Pan grosza skąpisz
Na proces i ten zamek Soplicom ustąpisz?
Nie wierzyłem, lecz w całym powiecie tak słychać.
Tu, poglądając w zamek, nie przestawał wzdychać.
Cóż dziwnego? - rzekł Hrabia.-Koszt wielki, a nuda
Jeszcze większa; chcę skończyć, lecz szlachcic maruda
Upiera się; przewidział, że mię znudzić może.
Dłużej też nie wytrzymam i dzisiaj broń złożę,
Przyjmę warunki zgody, jakie mi sąd poda.
Zgody? - krzyknął Gerwazy. - Z Soplicami zgoda?
Z Soplicami, Mopanku?- To mówiąc wykrzywił
Usta, jakby nad własną mową się zadziwił.
Zgoda i Soplicowie? Mopanku Panisko,
Pan żartuje, co? Zamek, Horeszków siedlisko,
Ma pójść w ręce Sopliców? Niech Pan tylko raczy
Zsiąść z konia, pódźmy w zamek, niech no Pan obaczy,
Pan sam nie wie, co robi; niech się Pan nie wzbrania,
Zsiadaj Pan!- i przytrzymał strzemię do zsiadania.
Weszli w zamek; Gerwazy stanął w progu sieni:
Tu - rzekł - dawni panowie, dworem otoczeni,
Często siadali w krzesłach w poobiedniej porze.
Pan godził spory włościan lub w dobrym humorze
Gościom różne ciekawe historyje prawił
Albo ich powieściami i żarty się bawił,
A młodzież na dziedzińcu biła się w palcaty
Lub ujeżdżała pańskie tureckie bachmaty.
Weszli w sień.-Rzekł Gerwazy: W tej ogromnej sieni
Brukowanej nie znajdziesz Pan tyle kamieni,
Ile tu pękło beczek wina w dobrych czasach;
Szlachta ciągnęła kufy z piwnicy na pasach,
Sproszona na sejm albo sejmik powiatowy,
Albo na imieniny pańskie, lub na łowy.
Podczas uczty na chorze tym kapela stała
I w organ i w rozliczne instrumenty grała;
A gdy wnoszono zdrowie, trąby jak w dniu sądnym
Grzmiały z choru; wiwaty szły ciągiem porządnym:
Pierwszy wiwat za zdrowie króla Jegomości,
Potem prymasa, potem królowej Jejmości,
Potem szlachty i całej Rzeczypospolitej,
A na koniec, po piątej szklenicy wypitej,
Wnoszono: Kochajmy się! wiwat bez przestanku,
Który, dniem okrzykniony, brzmiał aż do poranku;
A już gotowe stały cugi i podwody,
Aby każdego odwieźć do jego gospody.
Przeszli już kilka komnat; Gerwazy w milczeniu
Tu wzrok na ścianie wstrzymał, ówdzie na sklepieniu,
Przywołując pamiątkę tu smutną, tam miłą;
Czasem, jakby chciał mówić: "Wszystko się skończyło",
Kiwnął żałośnie głową; czasem machnął ręką.
Widać, że mu wspomnienie samo było męką
I że je chciał odpędzić; aż się zatrzymali
Na górze, w wielkiej, niegdyś zwierciadlanej sali;
Dziś wydartych zwierciadeł stały puste ramy,
Okna bez szyb, z krużgankiem wprost naprzeciw bramy.
Tu wszedłszy starzec głowę zadumaną skłonił
I twarz zakrył rękami, a gdy ją odsłonił,
Miała wyraz żałości wielkiej i rozpaczy.
Hrabia, chociaż nie wiedział, co to wszystko znaczy,
Poglądając w twarz starca czuł jakieś wzruszenie,
Rękę mu ścisnął; chwilę trwało to milczenie.
Przerwał je starzec, trzęsąc wzniesioną prawicą:
Nie masz zgody, Mopanku, pomiędzy Soplicą
I krwią Horeszków! W Panu krew Horeszków płynie,
Jesteś krewnym Stolnika po matce Łowczynie,
Która się rodzi z drugiej córki Kasztelana,
Który był, jak wiadomo, wujem mego Pana.
Słuchaj Pan historyi swej własnej rodzinnej,
Która się stała właśnie w tej izbie, nie innej.
Nieboszczyk pan mój, Stolnik, pierwszy pan w powiecie,
Bogacz i familijant, miał jedyne dziecię,
Córkę piękną jak anioł; więc się zalecało
Stolnikównie i szlachty, i paniąt niemało.
Między szlachtą był jeden wielki paliwoda,
Kłótnik, Jacek Soplica, zwany Wojewoda
Przez żart; w istocie wiele znaczył w województwie,
Bo rodzinę Sopliców miał jakby w dowództwie
I trzystu ich kreskami rządził wedle woli,
Choć sam nic nie posiadał prócz kawałka roli,
Szabli, i wielkich wąsów od ucha do ucha.
Owoż pan Stolnik nieraz wzywał tego zucha
I ugaszczał w pałacu, zwłaszcza w czas sejmików,
Popularny dla jego krewnych i stronników.
Wąsal tak wzbił się w dumę łaskawem przyjęciem,
Że mu się uroiło zostać pańskim zięciem.
Do zamku nie proszony coraz częściej jeździł,
W końcu u nas jak w swoim domu się zagnieździł
I już miał się oświadczać, lecz pomiarkowano
I czarną mu polewkę do stołu podano.
Podobno Stolnikównie wpadł Soplica w oko,
Ale przed rodzicami taiła głęboko.
Było to za Kościuszki czasów; Pan popierał
Prawo trzeciego maja i już szlachtę zbierał,
Aby konfederatom ciągnąć ku pomocy,
Gdy nagle Moskwa zamek opasała w nocy:
Ledwie był czas z możdzerza na trwogę wypalić,
Podwoje dolne zamknąć i ryglem zawalić.
W zamku całym był tylko pan Stolnik, ja, Pani,
Kuchmistrz i dwóch kuchcików, wszyscy trzej pijani,
Proboszcz, lokaj, hajducy czterej, ludzie śmiali;
Więc za strzelby, do okien; aż tu tłum Moskali,
Krzycząc: ura! od bramy wali po tarasie;
My im ze strzelb dziesięciu palnęli: a zasie!
Nic tam nie było widać; słudzy bez ustanku
Strzelali z dolnych pięter, a ja i Pan z ganku.
Wszystko szło pięknym ładem, choć w tak wielkiej trwodze:
Dwadzieścia strzelb leżało tu, na tej podłodze,
Wystrzeliliśmy jedną, podawano drugą;
Ksiądz proboszcz zatrudniał się czynnie tą usługą
I Pani, i Panienka, i nadworne panny;
Trzech było strzelców, a szedł ogień nieustanny;
Grad kul sypały z dołu moskiewskie piechury,
My z rzadka, ale celniej dogrzewali z góry.
Trzy razy aż pode drzwi to chłopstwo się wparło,
Ale za każdym razem trzech nogi zadarło.
Więc uciekli pod lamus; a już był poranek.
Pan Stolnik wesoł wyszedł ze strzelbą na ganek
I skoro spod lamusa Moskal łeb wychylił,
On dawał zaraz ognia, a nigdy nie mylił;
Za każdym razem czarny kaszkiet w trawę padał
I już się rzadko który zza ściany wykradał.
Stolnik, widząc strwożone swe nieprzyjaciele,
Myślił zrobić wycieczkę, porwał karabelę
I z ganku krzycząc sługom wydawał rozkazy;
Obróciwszy się do mnie, rzekł: Za mną, Gerwazy!
Wtem strzelono spod bramy, Stolnik się zająknął,
Zaczerwienił się, zbladnął, chciał mówić, krwią chrząknął;
Postrzegłem wtenczas kulę, wpadła w piersi same;
Pan, słaniając się, palcem ukazał na bramę.
Poznałem tego łotra Soplicę! Poznałem!
Po wzroście i po wąsach! Jego to postrzałem
Zginął Stolnik, widziałem! Łotr jeszcze do góry
Wzniesioną trzymał strzelbę, jeszcze dym szedł z rury!
Wziąłem go na cel, zbójca stał jak skamieniały!
Dwa razy dałem ognia, i oba wystrzały
Chybiły; czym ze złości, czy z żalu źle mierzył.
Usłyszałem wrzask kobiet, spójrzałem, - Pan nie żył.
Tu Gerwazy umilknął i łzami się zalał;
Potem rzekł kończąc:"Moskal już wrota wywalał;
Bo po śmierci Stolnika stałem bezprzytomnie
I nie wiedziałem, co się działo wokoło mnie;
Szczęściem, na odsiecz przyszedł nam Parafianowicz,
Przywiodłszy Mickiewiczów dwiestu z Horbatowicz,
Którzy są szlachta liczna i dzielna, człek w człeka,
A nienawidzą rodu Sopliców od wieka.
Tak zginął pan potężny, pobożny i prawy,
Który miał w domu krzesła, wstęgi i buławy,
Ojciec włościan, brat szlachty; i nie miał po sobie
Syna, który by zemstę poprzysiągł na grobie!
Ale miał sługi wierne; ja w krew jego rany
Obmoczyłem mój rapier, Scyzorykiem zwany
(Zapewne Pan o moim słyszał Scyzoryku,
Sławnym na każdym sejmie, targu i sejmiku.
Przysiągłem wyszczerbić go na Sopliców karkach;
Ścigałem ich na sejmach, zajazdach, jarmarkach;
Dwóch zarąbałem w kłótni, dwóch na pojedynku;
Jednego podpaliłem w drewnianym budynku,
Kiedyśmy zajeżdżali z Rymszą Korelicze,
Upiekł się tam jak piskorz; a tych nie policzę,
Którym uszy obciąłem. Jeden tylko został,
Który dotąd ode mnie pamiątki nie dostał!
Rodzoniutki braciszek owego wąsala
Żyje dotąd, i z swoich bogactw się przechwala,
Zamku Horeszków tyka swych kopców krawędzią,
Szanowany w powiecie, ma urząd, jest sędzią!
I Pan mu zamek oddasz? niecne jego nogi
Mają krew Pana mego zetrzeć z tej podłogi?
O, nie! Póki Gerwazy ma choć za grosz duszy
I tyle sił, że jednym małym palcem ruszy
Scyzoryk swój, wiszący dotychczas na ścianie,
Póty Soplica tego zamku nie dostanie!"
O! - krzyknął Hrabia, ręce podnosząc do góry
Dobre miałem przeczucie, żem lubił te mury!
Choć nie wiedziałem, że w nich taki skarb się mieści,
Tyle scen dramatycznych i tyle powieści!
Skoro zamek mych przodków Soplicom zagrabię,
Ciebie osadzę w murach jak mego burgrabię;
Twoja powieść, Gerwazy, zajęła mię mocno.
Szkoda, żeś mię nie przywiódł tu w godzinę nocną;
Udrapowany płaszczem siadłbym na ruinach,
A ty byś mi o krwawych rozpowiadał czynach;
Szkoda, że masz niewielki dar opowiadania!
Nieraz takie słyszałem i czytam podania;
W Angliji i w Szkocyi każdy zamek lordów,
W Niemczech każdy dwór grafów był teatrem mordów!
W każdej dawnej, szlachetnej, potężnej rodzinie
Jest wieść o jakimś krwawym lub zdradzieckim czynie,
Po którym zemsta spływa na dziedziców w spadku:
W Polsce pierwszy raz słyszę o takim wypadku.
Czuję, że we mnie mężnych krew Horeszków płynie!
Wiem, co winienem sławie i mojej rodzinie.
Tak! Muszę zerwać wszelkie z Soplicą układy,
Choćby do pistoletów przyszło lub do szpady!
Honor każe.
Rzekł, ruszył uroczystym krokiem,
A Gerwazy szedł z tyłu w milczeniu głębokiem.
Przed bramą stanął Hrabia, sam do siebie gadał,
Poglądając na zamek prędko na koń wsiadał,
Tak samotną rozmowę kończąc roztargniony:
Szkoda, że ten Soplica stary nie ma żony,
Lub córki pięknej, której ubóstwiałbym wdzięki;
Kochając i nie mogąc otrzymać jej ręki,
Nowa by się w powieści zrobiła zawiłość:
Tu serce, tam powinność! tu zemsta, tam miłość!"
Tak szepcąc spiął ostrogi; koń leciał do dworu,
Gdy z drugiej strony strzelcy wyjeżdżali z boru;
Hrabia lubił myślistwo; ledwie strzelców zoczył,
Zapomniawszy o wszystkiem, prosto ku nim skoczył,
Mijając bramę, ogród, płoty, gdy w zawrocie
Obejrzał się i konia zatrzymał przy płocie.
Był sad.
Drzewa owocne, zasadzone w rzędy,
Ocieniały szerokie pole; spodem grzędy.
Tu kapusta, sędziwe schylając łysiny,
Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny;
Tam, plącząc strąki w marchwi zielonej warkoczu,
Wysmukły bob obraca na nią tysiąc oczu;
Owdzie podnosi złotą kitę kukuruza;
Gdzieniegdzie otyłego widać brzuch harbuza,
Który od swej łodygi aż w daleką stronę
Wtoczył się jak gość między buraki czerwone.
Grzędy rozjęte miedzą; na każdym przykopie
Stoją jakby na straży w szeregach konopie,
Cyprysy jarzyn: ciche, proste i zielone.
Ich liście i woń służą grzędom za obronę,
Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmija.
A ich woń gąsienice i owad zabija.
Dalej maków białawe górują badyle;
Na nich, myślisz, iż rojem usiadły motyle,
Trzepiecąc skrzydełkami, na których się mieni
Z rozmaitością tęczy blask drogich kamieni:
Tylą farb żywych, różnych mak zrzenicę mami.
W środku kwiatów, jak pełnia pomiędzy gwiazdami,
Krągły słonecznik licem wielkiem, gorejącem,
Od wschodu do zachodu kręci się za słońcem.
Pod płotem wąskie, długie, wypukłe pagórki,
Bez drzew, krzewów i kwiatów: ogród na ogórki..
Pięknie wyrosły; liściem wielkim, rozłożystym,
Okryły grzędy jakby kobiercem fałdzistym.
Pośrodku szła dziewczyna, w bieliznę ubrana,
W majowej zieloności tonąc po kolana;
Z grząd zniżając się w bruzdy, zdała się nie stąpać,
Ale pływać po liściach, w ich barwie się kąpać.
Słomianym kapeluszem osłoniła głowę,
Od skroni powiewały dwie wstążki różowe
I kilka puklów światłych, rozwitych warkoczy;
Na ręku miała koszyk, w dół spuściła oczy,
Prawą rękę podniosła, niby do chwytania;
Jako dziewczę, gdy rybki w kąpieli ugania
Bawiące się z jej nóżką, tak ona co chwila
Z rękami i koszykiem po owoc się schyla,
Który stopą natrąci lub dostrzeże okiem.
Pan Hrabia, zachwycony tak cudnym widokiem,
Stał cicho. Słysząc tętent towarzyszów w dali,
Ręką dał znak, ażeby wstrzymać konie; stali.
On patrzył z wyciągniętą szyją, jak dziobaty
Żuraw, z dala od stada gdy odprawia czaty
Stojąc na jednej nodze, z czujnemi oczyma,
I, by nie zasnąć, kamień w drugiej nodze trzyma.
Zbudził Hrabiego szelest na plecach i skroni;
Był to bernardyn, kwestarz Robak, a miał w dłoni
Podniesione do góry węzłowate sznurki:
"Ogórków chcesz Waść? - krzyknął. - Oto masz ogórki.
Wara, Panie, od szkody, na tutejszej grzędzie
Nie dla Waszeci owoc, nic z tego nie będzie".
Potem palcem pogroził, kaptura poprawił
I odszedł. Hrabia jeszcze chwilę w miejscu bawił.
Śmiejąc się i klnąc razem tej nagłej przeszkodzie;
Okiem powrócił w ogród: ale już w ogrodzie
Nie było jej; mignęła tylko śród okienka
Jej różowa wstążeczka i biała sukienka.
Widać na grzędach, jaką przeleciała drogą,
Bo liść zielony, w biegu potrącony nogą,
Podnosił się, drżał chwilę, aż się uspokoił,
Jak woda, którą ptaszek skrzydłami rozkroił.
A na miejscu, gdzie stała, tylko porzucony
Koszyk mały z rokity, denkiem wywrócony,
Pogubiwszy owoce, na liściach zawisał
I wśród fali zielonej jeszcze się kołysał.
Po chwili wszędzie było samotnie i głucho.
Hrabia oczy w dom utkwił i natężył ucho,
Zawsze dumał, a strzelcy zawsze nieruchomie
Za nim stali. - Aż w cichym i samotnym domie
Wszczął się naprzód szmer, potem gwar i krzyk wesoły,
Jak w ulu pustym, kiedy weń wlatują pszczoły:
Był to znak, że wracali goście z polowania
I krzątała się służba około śniadania.
Jakoż po wszystkich izbach panował ruch wielki,
Roznoszono potrawy, sztuczce i butelki;
Mężczyźni, tak jak weszli, w swych zielonych strojach,
Z talerzami, z szklankami chodząc po pokojach,
Jedli, pili lub wsparci na okien uszakach,
Rozprawiali o flintach, chartach i szarakach;
Podkomorstwo i Sędzia przy stole, a w kątku
Panny szeptały z sobą; nie było porządku,
Jaki się przy obiadach i wieczerzach chowa.
Była to w staropolskim domie moda nowa;
Przy śniadaniach pan Sędzia, choć nierad, pozwalał
Na taki nieporządek, lecz go nie pochwalał.
Różne też były dla dam i mężczyzn potrawy:
Tu roznoszono tace z całą służbą kawy,
Tace ogromne, w kwiaty ślicznie malowane,
Na nich kurzące wonnie imbryki blaszane
I z porcelany saskiej złote filiżanki;
Przy każdej garnuszeczek mały do śmietanki.
Takiej kawy jak w Polszcze nie ma w żadnym kraju:
W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju,
Jest do robienia kawy osobna niewiasta,
Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta
Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku
I zna tajne sposoby gotowania trunku,
Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,
Zapach moki i gęstość miodowego płynu.
Wiadomo, czem dla kawy jest dobra śmietana;
Na wsi nietrudno o nię: bo kawiarka z rana,
Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie
I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie
Do każdej filiżanki w osobny garnuszek,
Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek.
Panie starsze już wcześniej wstawszy piły kawę,
Teraz drugą dla siebie zrobiły potrawę:
Z gorącego, śmietaną bielonego piwa,
W którym twaróg gruzłami posiekany pływa.
Zaś dla mężczyzn więdliny leżą do wyboru:
Półgęski tłuste, kumpia, skrzydliki ozoru,
Wszystkie wyborne, wszystkie sposobem domowym
Uwędzone w kominie dymem jałowcowym;
W końcu wniesiono zrazy na ostatnie danie:
Takie bywało w domu Sędziego śniadanie.
We dwóch izbach dwa różne skupiły się grona:
Starszyzna, przy stoliku małym zgromadzona,
Mówiła o sposobach nowych gospodarskich,
O nowych, coraz sroższych ukazach cesarskich;
Podkomorzy krążące o wojnie pogłoski
Oceniał i wyciągał polityczne wnioski.
Panna Wojska włożywszy okulary sine,
Zabawiała kabałą z kart Podkomorzynę.
W drugiej izbie toczyła młodzież rzecz o łowach,
W spokojniejszych i ciszszych niż zwykle rozmowach:
Bo Asesor i Rejent, oba mówcy wielcy,
Pierwsi znawcy myślistwa i najlepsi strzelcy,
Siedzieli przeciw sobie mrukliwi i gniewni;
Oba dobrze poszczuli, oba byli pewni
Zwycięstwa swoich chartów, gdy pośród równiny
Znalazł się zagon chłopskiej nie zżętej jarzyny;
Tam wpadł zając: już Kusy, już go Sokół imał,
Gdy Sędzia dojeżdżaczy na miedzy zatrzymał;
Musieli być posłuszni, chociaż w wielkim gniewie;
Psy powróciły same: i nikt pewnie nie wie,
Czy źwierz uszedł, czy wzięty; nikt zgadnąć nie zdoła,
Czy wpadł w paszczę Kusego, czyli też Sokoła,
Czyli obódwu razem: różnie sądzą strony
I spór na dalsze czasy trwał nie rozstrzygniony.
Wojski stary od izby do izby przechodził,
Po obu stronach oczy roztargnione wodził,
Nie mieszał się w myśliwych ni w starców rozmowę
I widać, że czem innym zajętą miał głowę;
Nosił skórzaną plackę: czasem w miejscu stanie,
Duma długo i - muchę zabije na ścianie.
Tadeusz z Telimeną, pomiędzy izbami
Stojąc we drzwiach na progu, rozmawiali sami;
Niewielki oddzielał ich od słuchaczów przedział,
Więc szeptali; Tadeusz teraz się dowiedział:
Że ciocia Telimena jest bogata pani,
Że nie są kanonicznie z sobą powiązani
Zbyt bliskim pokrewieństwem; i nawet niepewno,
Czy ciocia Telimena jest synowca krewną,
Choć ją stryj zowie siostrą, bo wspólni rodzice
Tak ich kiedyś nazwali mimo lat różnicę;
Że potem ona, żyjąc w stolicy czas długi,
Wyrządziła nieźmierne Sędziemu usługi;
Stąd ją Sędzia szanował bardzo i przed światem
Lubił, może z próżności, nazywać się bratem,
Czego mu Telimena przez przyjaźń nie wzbrania.
Ulżyły Tadeusza sercu te wyznania.
Wiele też innych rzeczy sobie oświadczyli;
A wszystko to się stało w jednej krótkiej chwili.
Ale w izbie na prawo, kusząc Asesora,
Rzekł Rejent mimojazdem: "Ja mówiłem wczora,
Że polowanie nasze udać się nie może:
Jeszcze zbyt wcześnie, jeszcze na pniu stoi zboże
I mnóstwo sznurów chłopskiej nie zżętej jarzyny;
Stąd i Hrabia nie przybył mimo zaprosiny.
Hrabia na polowaniu bardzo dobrze zna się,
Nieraz gadał o łowów i miejscu, i czasie;
Hrabia chował się w obcych krajach od dzieciństwa
I powiada, że to jest znakiem barbarzyństwa
Polować tak jak u nas, bez żadnego względu
Na artykuły ustaw, przepisy urzędu,
Nie szanując niczyich kopców ani miedzy,
Jeździć po cudzym gruncie bez dziedzica wiedzy;
Wiosną równie jak latem zbiegać pola, knieje,
Zabijać nieraz lisa, właśnie gdy linieje,
Albo cierpieć, iż kotną samicę zajęczą
Charty w runi uszczują, a raczej zamęczą,
Z wielką szkodą źwierzyny. Stąd się Hrabia żali,
Że cywilizacyja większa u Moskali,
Bo tam o polowaniu są ukazy cara
I dozor policyi, i na winnych kara.
Telimena, ku lewej iźbie obrócona,
Wachlując batystową chusteczką ramiona,
Jak mamę kocham - rzekła - Hrabia się nie myli.
Znam ja dobrze Rosyją. Państwo nie wierzyli,
Gdy im nieraz mówiłam, jak tam z wielu względów
Godna pochwały czujność i srogość urzędów.
Byłam ja w Petersburgu nie raz, nie dwa razy!
Miłe wspomnienia! wdzięczne przeszłości obrazy!
Co za miasto! Nikt z Panów nie był w Petersburku?
Chcecie może plan widzieć? Mam plan miasta w biórku.
Latem świat petersburski zwykł mieszkać na daczy,
To jest w pałacach wiejskich dacza wioskę znaczy.
Mieszkałam w pałacyku, tuż nad Newą rzeką,
Niezbyt blisko od miasta i niezbyt daleko,
Na niewielkim, umyślnie sypanym pagórku.
Ach, co to był za domek! plan mam dotąd w biórku.
Otóż, na me nieszczęście, najął dom w sąsiedztwie
Jakiś mały czynownik siedzący na śledztwie;
Trzymał kilkoro chartów; co to za męczarnie,
Gdy blisko mieszka mały czynownik i psiarnie!
Ilekroć z książką wyszłam sobie do ogrodu
Użyć księżyca blasku, wieczornego chłodu,
Zaraz i pies przyleciał i kręcił ogonem,
I strzygł uszami, właśnie jakby był szalonym.
Nieraz się nalękałam. Serce mi wróżyło
Z tych psów jakieś nieszczęście: tak się też zdarzyło.
Bo gdym szła do ogrodu pewnego poranka,
Chart u nóg mych zadławił mojego kochanka
Bonończyka! Ach, była to rozkoszna psina!
Miałam ją w podarunku od księcia Sukina
Na pamiątkę; rozumna, żywa jak wiewiórka,
Mam jej portrecik, tylko nie chcę iść do biórka.
Widząc ją zadławioną, z wielkiej alteracji
Dostałam mdłości, spazmów, serca palpitacji.
Może by gorzej jeszcze z moim zdrowiem było
Szczęściem, nadjechał właśnie z wizytą Kiryło
Gawrylicz Kozodusin, Wielki Łowczy Dworu,
Pyta się o przyczynę tak złego humoru.
Każe wnet urzędnika przyciągnąć za uszy
Staje pobladły, drżący i prawie bez duszy.
Jak śmiesz - krzyknął Kiryło piorunowym głosem -
Szczuć wiosną łanię kotną tuż pod carskim nosem?
Osłupiały czynownik darmo się zaklinał,
Że polowania dotąd jeszcze nie zaczynał.
Że z Wielkiego Łowczego wielkim pozwoleniem
Zwierz uszczuty zda mu się być psem, nie jeleniem.
Jak to? - krzyknął Kiryło - to śmiałbyś, hultaju,
Znać się lepiej na łowach i źwierząt rodzaju
Niżli ja, Kozodusin, Carski Jegermajster?
Niechajże nas rozsądzi zaraz policmajster!
Wołają policmajstra, każą spisać śledztwo:
Ja - rzecze Kozodusin - wydaję świadectwo,
Że to łani; on plecie, że to pies domowy.
Rozsądź nas, kto zna lepiej źwierzynę i łowy!
Policmajster powinność służby swej rozumiał,
Bardzo się nad zuchwalstwem czynownika zdumiał
I odwiodłszy na stronę, po bratersku radził,
By przyznał się do winy i tem grzech swój zgładził.
Łowczy udobruchany przyrzekł, że się wstawi
Do Cesarza i wyrok nieco ułaskawi
Skończyło się, że charty poszły na powrozy,
A czynownik na cztery tygodnie do kozy.
Zabawiła nas cały wieczor ta pustota;
Zrobiła się nazajutrz z tego anegdota,
Że w sądy o mym piesku Wielki Łowczy wdał się
I nawet wiem z pewnością, że sam Cesarz śmiał się.
Śmiech powstał w obu izbach. Sędzia z Bernardynem
Grał w mariasza i właśnie z wyświeconym winem
Miał coś ważnego zadać; już ksiądz ledwo dyszał,
Kiedy Sędzia początek powieści połyszał
I tak nią był zajęty, że z zadartą głową
I z kartą podniesioną, do bicia gotową,
Siedział cicho i tylko Bernardyna trwożył,
Aż gdy skończono powieść, pamfila położył,
I rzekł śmiejąc się:
Niech tam sobie, kto chce, chwali
Niemców cywilizacją, porządek Moskali;
Niechaj Wielkopolanie uczą się od Szwabów
Prawować się o lisa i przyzywać drabów,
By wziąść w areszt ogara, że wpadł w cudze gaje;
Na Litwie, chwała Bogu, stare obyczaje:
Mamy dosyć zwierzyny dla nas i sąsiedztwa
I nie będziemy nigdy o to robić śledztwa;
I zboża mamy dosyć, psy nas nie ogłodzą,
Że po jarzynach albo po życie pochodzą;
Na morgach chłopskich bronię robić polowanie".
Ekonom z lewej izby rzekł: "Nie dziw, Mospanie,
Bo też Pan drogo płaci za taką zwierzynę.
Chłopy i radzi temu, kiedy w ich jarzynę
Wskoczy chart; niech otrząśnie dziesięć kłosów żyta,
To Pan mu kopę oddasz, i jeszcze nie kwita,
Często chłopi talara w przydatku dostali;
Wierz mi Pan, że się chłopstwo bardzo rozzuchwali,
Jeśli.
Resztę dowodów pana ekonoma
Nie mógł usłyszeć Sędzia, bo pomiędzy dwoma
Rozprawami wszczęło się dziesięć rozgoworów,
Anegdot, opowiadań, i na koniec sporów.
Tadeusz z Telimeną, całkiem zapomniani,
Pamiętali o sobie.- Rada była pani,
Że jej dowcip tak bardzo Tadeusza bawił;
Młodzieniec jej nawzajem komplementy prawił.
Telimena mówiła coraz wolniéj, ciszéj,
I Tadeusz udawał, że jej nie dosłyszy
W tłumie rozmów: więc szepcąc, tak zbliżył się do niéj,
Że uczuł twarzą lubą gorącość jej skroni;
Wstrzymując oddech, usty chwytał jej westchnienie
I okiem łowił wszystkie jej wzroku promienie.
Wtem pomiędzy ich usta mignęła znienacka
Naprzód mucha, a za nią tuż Wojskiego placka.
Na Litwie much dostatek. Jest pomiędzy niemi
Gatunek much osobny, zwanych szlacheckiemi;
Barwą i kształtem całkiem podobne do innych,
Ale pierś mają szerszą, brzuch większy od gminnych,
Latając bardzo huczą i nieznośnie brzęczą,
A tak silne, że tkankę przebiją pajęczą
Lub jeśli która wpadnie, trzy dni będzie bzykać,
Bo z pająkiem sam na sam może się borykać.
Wszystko to Wojski zbadał i jeszcze dowodził,
Że się z tych much szlacheckich pomniejszy lud rodził,
Że one tym są muchom, czem dla roju matki,
Że z ich wybiciem zginą owadów ostatki.
Prawda, że ochmistrzyni ani pleban wioski
Nie uwierzyli nigdy w te Wojskiego wnioski
I trzymali inaczej o muszym rodzaju;
Lecz Wojski nie odstąpił dawnego zwyczaju:
Ledwo dostrzegł takową muchę, wnet ją gonił.
Właśnie teraz mu szlachcic nad uchem zadzwonił;
Po dwakroć Wojski machnął, zdziwił się, że chybił,
Trzeci raz machnął, tylko co okna nie wybił;
Aż mucha, odurzona od tyla łoskotu,
Widząc dwóch ludzi w progu broniących odwrotu,
Rzuciła się z rozpaczą pomiędzy ich lica;
I tam za nią mignęła Wojskiego prawica.
Raz tak był tęgi, że dwie odskoczyły głowy,
Jak rozdarte piorunem dwie drzewa połowy;
Uderzyły się mocno oboje w uszaki,
Tak że obojgu sine zostały się znaki.
Szczęściem, nikt nie uważał, bo dotychczasowa
Żywa, głośna, lecz dosyć porządna rozmowa
Zakończyła się nagłym wybuchem hałasu.
Jak strzelcy gdy na lisa zaciągną do lasu,
Słychać gdzieniegdzie trzask drzew, strzały, psiarni granie,
A wtem dojeżdżacz dzika ruszył niespodzianie,
Dał znak, i wrzask powstaje w strzelców i psów tłuszczy,
Jak gdyby się ozwały wszystkie drzewa puszczy;
Tak dzieje się z rozmową: z wolna się pomyka,
Aż natrafi na przedmiot wielki, jak na dzika.
Dzikiem rozmów strzeleckich był ów spór zażarty
Rejenta z Asesorem o sławne ich charty.
Krótko trwał, lecz zrobili wiele w jedną chwllę;
Bo razem wyrzucili słów i obelg tyle,
Że wyczerpnęli sporu zwyczajne trzy części:
Przycinki, gniew, wyzwanie - i szło już do pięści.
Więc ku nim z drugiej izby wszyscy się porwali
I tocząc się przeze drzwi na kształt bystrej fali,
Unieśli młodą parę stojącą na progu,
Podobną Janusowi, dwulicemu bogu.
Tadeusz z Telimeną nim na skroniach włosy
Poprawili, już groźne ucichły odgłosy,
Szmer zmieszany ze śmiechem śród ciżby się szerzył;
Nastąpił rozejm kłótni, Kwestarz ją uśmierzył:
Człowiek stary, lecz krępy i bardzo pleczysty.
Właśnie kiedy Asesor podbiegł do Jurysty,
Gdy już sobie gestami grozili szermierze,
On raptem porwał obu z tyłu za kołnierze
I dwakroć uderzywszy głowy obie mocne
Jedną o drugą jako jaja wielkanocne,
Rozkrzyżował ramiona na kształt drogoskazu
I we dwa kąty izby rzucił ich od razu;
Chwilę z rozciągnionemi stał w miejscu rękami
I Pax, pax, pax vobiscum! - krzyczał - pokój z wami!
Zdziwiły się, zaśmiały nawet strony obie:
Przez szacunek należny duchownej osobie
Nie śmiano łajać mnicha; a po takiej probie
Nikt też nie miał ochoty zaczynać z nim zwadę.
Zaś kwestarz Robak, skoro uciszył gromadę,
Widać było, że wcale tryumfu nie szukał,
Ani groził kłótnikom więcej, ani fukał;
Tylko poprawił kaptur i ręce za pasem
Zatknąwszy, wyszedł cicho z pokoju.
Tymczasem
Podkomorzy i Sędzia między dwiema strony
Plac zajęli. Pan Wojski, jakby przebudzony
Z głębokiego dumania, na środek wystąpił,
Obiegał zgromadzenie ognistą źrenicą
I gdzie szmer jeszcze słyszał, jak ksiądz kropielnicą,
Tam uciszając machał swą placką ze skóry;
Wreszcie, podniosłszy trzonek z powagą do góry
Jak laskę marszałkowską, nakazał milczenie.
Uciszcie się! - powtarzał. - Miejcie też baczenie,
Wy, co jesteście pierwsi myśliwi w powiecie,
Z gorszącej kłótni waszej co będzie? czy wiecie?
Oto młodzież, na której Ojczyzny nadzieje,
Która ma wsławiać nasze ostępy i knieje,
Która, niestety, i tak zaniedbuje łowy,
Może do ich wzgardzenia weźmie pochop nowy!
Widząc, że ci, co innym mają dać przykłady,
Z łowów przynoszą tylko poswarki i zwady.
Miejcie też wzgląd powinny dla mych włosów siwych;
Bo znałem większych dawniej niźli wy myśliwych,
A sądziłem ich nieraz sądem polubownym.
Któż był w lasach litewskich Rejtanowi równym?
Czy obławę zaciągnąć, czy spotkać się z źwierzém,
Kto z Białopiotrowiczem porówna się Jerzym?
Gdzie jest dziś taki strzelec jak szlachcic Żegota,
Co kulą z pistoletu w biegu trafiał kota?
Terajewicza znałem, co idąc na dziki,
Nie brał nigdy innego oręża prócz piki!
Budrewicza, co chodził z niedźwiedziem w zapasy.
Takich mężów widziały niegdyś nasze lasy!
Jeśli do sporu przyszło, jakże spór godzili?
Oto obrali sędziów i zakład stawili.
Ogiński sto włók lasu raz przegrał o wilka;
Niesiołowskiemu borsuk kosztował wsi kilka!
I wy, Panowie, pójdźcie za starych przykładem
I rozstrzygnijcie spór wasz choć mniejszym zakładem.
Słowo wiatr, w sporach słównych nigdy nie masz końca,
Szkoda ust dłużej suszyć kłótnią o zająca;
Więc polubownych sędziów najpierwej obierzcie,
A co wyrzekną, temu sumiennie zawierzcie.
Ja uproszę Sędziego, ażeby nie bronił
Dojeżdżaczowi, choćby po pszenicy gonił;
I tuszę, że tę łaskę otrzymam od Pana".
To wyrzekłszy, Sędziego ścisnął za kolana.
Konia - zawołał Rejent - stawię konia z rzędem
I opiszę się jeszcze przed ziemskim urzędem,
Iż ten pierścień sędziemu w salarijum złożę.
Ja - rzekł Asesor - stawię me złote obroże,
Jaszczurem wykładane, z kółkami ze złota,
I smycz tkany, jedwabny, którego robota
Równie cudna jak kamień, co się na nim świeci.
Chciałem ten sprzęt zostawić w dziedzictwie dla dzieci,
Jeślibym się ożenił; ten sprzęt mnie darował
Książę Dominik, kiedym z nim razem polował
I z marszałkiem Sanguszką księciem, z jenerałem
Mejenem, i gdy wszystkich na charty wyzwałem.
Tam - bezprzykładną w dziejach polowania sztuką
Uszczułem sześć zajęcy pojedynczą suką.
Polowaliśmy wtenczas na kupiskiem błoniu;
Książę Radziwiłł nie mógł dosiedzieć na koniu;
Zsiadł i objąwszy sławną mą charcicę Kanię,
Trzykroć jej w samą głowę dał pocałowanie,
A potem, trzykroć ręką klasnąwszy po pysku,
Rzekł: Mianuję cię odtąd księżną na Kupisku.
Tak Napoleon daje wodzom swoim księstwa
Od miejsc, na których wielkie odnieśli zwycięstwa.
Telimena, znudzona zbyt długimi swary,
Chciała wyjść na dziedziniec, lecz szukała pary;
Wzięła koszyczek z kołka: "Panowie, jak widzę,
Chcecie zostać w pokoju, ja idę na rydze;
Kto łaska, proszę za mną" - rzekła, koło głowy
Obwijając czerwony szal kaszemirowy;
Córeczkę Podkomorstwa wzięła w jedną rękę,
A drugą podchyliła do kostek sukienkę.
Tadeusz milczkiem za nią na grzyby pośpieszył.
Zamiar przechadzki bardzo Sędziego ucieszył.
Widział sposób rozjęcia krzykliwego sporu,
A więc krzyknął: "Panowie, po grzyby do boru!
Kto z najpiękniejszym rydzem do stołu przybędzie,
Ten obok najpiękniejszej panienki usiądzie
Sam ją sobie wybierze. Jeśli znajdzie dama,
Najpiękniejszego chłopca weźmie sobie sama

KSIĘGA CZWARTA DYPLOMATYKA I ŁOWY󠁧󠁢󠁥󠁮󠁧󠁿


Zjawisko w papilotach budzi Tadeusza - Za późne postrzeżenie omyłki - Karczma Emisariusz - Zręczne użycie tabakiery zwraca dyskusję na właściwą drogę - Matecznik - Niedźwiedź- Niebezpieczeństwo Tadeusza i Hrabiego - Trzy strzały - Spór Sagalasówki z Sanguszkówką, rozstrzygniony na stronę jednorurki Horeszkowskiej - Bigos - Wojskiego powieść o pojedynku Dowejki z Domejką, przerwana szczuciem kota - Koniec powieści o Dowejce i Domejce. 

Rówienniki litewskich wielkich kniaziów, drzewa

Białowieży, Świtezi, Ponar, Kuszelewa!

Których cień spadał niegdyś na koronne głowy

Groźnego Witenesa, wielkiego Mindowy

I Giedymina, kiedy na Ponarskiej górze,

Przy ognisku myśliwskiem, na niedźwiedziej skórze

Leżał, słuchając pieśni mądrego Lizdejki,

A Wiliji widokiem i szumem Wilejki

Ukołysany, marzył o wilku żelaznym;

I zbudzony, za bogów rozkazem wyraźnym

Zbudował miasto Wilno, które w lasach siedzi

Jak wilk pośrodku żubrów, dzików i niedźwiedzi.

Z tego to miasta Wilna, jak z rzymskiej wilczycy,

Wyszedł Kiejstut i Olgierd, i Olgierdowicy,

Równie myśliwi wielcy jak sławni rycerze,

Czyli wroga ścigali, czyli dzikie wierze.

Sen myśliwski nam odkrył tajnie przyszłych czasów,

Że Litwie trzeba zawsze żelaza i lasów.


Knieje! do was ostatni przyjeżdżał na łowy,

Ostatni król, co nosił kołpak Witoldowy,

Ostatni z Jagiellonów wojownik szczęśliwy

I ostatni na Litwie monarcha myśliwy.

Drzewa moje ojczyste! jeśli Niebo zdarzy,

Bym wrócił was oglądać, przyjaciele starzy,

Czyli was znajdę jeszcze? czy dotąd żyjecie?

Wy, koło których niegdyś pełzałem jak dziecię...

Czy żyje wielki Baublis, w którego ogromie

Wiekami wydrążonym, jakby w dobrym domie,

Dwunastu ludzi mogło wieczerzać za stołem?

Czy kwitnie gaj Mendoga pod farnym kościołem?

I tam na Ukrainie, czy się dotąd wznosi

Przed Hołowińskich domem, nad brzegami Rosi,

Lipa tak rozrośniona, że pod jej cieniami

Stu młodzieńców, sto panien szło w taniec parami?


Pomniki nasze! ileż co rok was pożera

Kupiecka lub rządowa, moskiewska siekiera!

Nie zostawia przytułku ni leśnym śpiewakom,

Ni wieszczom, którym cień wasz tak miły jak ptakom.

Wszak lipa czarnolaska, na głos Jana czuła,

Tyle rymów natchnęła! Wszak ów dąb gaduła

Kozackiemu wieszczowi tyle cudów śpiewa!


Ja ileż wam winienem, o domowe drzewa!

Błahy strzelec, uchodząc szyderstw towarzyszy

Za chybioną zwierzynę, ileż w waszej ciszy

Upolowałem dumań, gdy w dzikim ostępie

Zapomniawszy o łowach usiadłem na kępie,

A koło mnie srebrzył się tu mech siwobrody,

Zlany granatem czarnej zgniecionej jagody,

A tam się czerwieniły wrzosiste pagórki,

Strojne w brusznice jakby w koralów paciorki.

Wokoło była ciemność; gałęzie u góry

Wisiały jak zielone, gęste, niskie chmury;

Wicher kędyś nad sklepem szalał nieruchomym,

Jękiem, szumami, wyciem, łoskotami, gromem:

Dziwny, odurzający hałas! Mnie się zdało,

Że tam nad głową morze wiszące szalało.


Na dole jak ruiny miast: tu wywrot dębu

Wysterka z ziemi na kształt ogromnego zrębu;

Na nim oparte, jak ścian i kolumn obłamy:

Tam gałęziste kłody, tu wpół zgniłe tramy,

Ogrodzone parkanem traw. W środek tarasu

Zajrzeć straszno, tam siedzą gospodarze lasu:

Dziki, niedźwiedzie, wilki; u wrót leżą kości

Na pół zgryzione jakichś nieostrożnych gości.

Czasem wymkną się w górę przez trawy zielenie,

Jakby dwa wodotryski, dwa rogi jelenie

I mignie między drzewa źwierz żółtawym pasem,

Jak promień, kiedy wpadłszy gaśnie między lasem.


I znowu cichość w dole. Dzięcioł na jedlinie

Stuka z lekka i dalej odlatuje, ginie,

Schował się, ale dziobem nie przestaje pukać,

Jak dziecko, gdy schowane woła, by go szukać.

Bliżej siedzi wiewiórka, orzech w łapkach trzyma,

Gryzie go; zawiesiła kitkę nad oczyma,

Jak pióro nad szyszakiem u kirasyjera;

Chociaż tak osłoniona, dokoła spoziera;

Dostrzegłszy gościa, skacze gajów tanecznica

Z drzew na drzewa, miga się jako błyskawica;

Na koniec w niewidzialny otwór pnia przepada,

Jak wracająca w drzewo rodzime dryjada.

Znowu cicho.


Wtem gałąź wstrząsała się trącona

I pomiędzy jarzębin rozsunione grona

Kraśniejsze od jarzębin zajaśniały lica:

To jagód lub orzechów zbieraczka, dziewica;

W krobeczce z prostej kory podaje zebrane

Bruśnice świeże jako jej usta rumiane;

Obok młodzieniec idzie, leszczynę nagina,

Chwyta w lot migające orzechy dziewczyna.


Wtem usłyszeli odgłos rogów i psów granie:

Zgadują, że się ku nim zbliża polowanie,

I pomiędzy gałęzi gęstwę, pełni trwogi,

Zniknęli nagle z oczu jako leśne bogi.


W Soplicowie ruch wielki; lecz ni psów hałasy,

Ani rżące rumaki, skrzypiące kolasy,

Ni odgłos trąb dających hasło polowania

Nie mogły Tadeusza wyciągnąć z posłania;

Ubrany padłszy w łóżko, spał jak bobak w norze.

Nikt z młodzieży nie myślił szukać go po dworze;

Każdy sobą zajęty śpieszył, gdzie kazano;

O towarzyszu sennym całkiem zapomniano.


On chrapał. Słońce w otwór, co śród okiennicy

Wyrżnięty był w kształt serca, wpadło do ciemnicy

Słupem ognistym, prosto sennemu na czoło;

On jeszcze chciał zadrzemać i kręcił się wkoło,

Chroniąc się blasku: nagle usłyszał stuknienie,

Przebudził się; wesołe było przebudzenie.

Czuł się rzeźwym jak ptaszek, z lekkością oddychał,

Czuł się szczęśliwym, sam się do siebie uśmiechał:

Myśląc o wszystkiem, co mu wczora się zdarzyło,

Rumienił się i wzdychał, i serce mu biło.


Spojrzał w okno, o dziwy! w promieni przezroczu,

W owem sercu, błyszczało dwoje jasnych oczu,

Szeroko otworzonych, jak zwykle wejrzenie,

Kiedy z jasności dziennej przedziera się w cienie;

Ujrzał i małą rączkę, niby wachlarz z boku

Nadstawioną ku słońcu dla ochrony wzroku;

Palce drobne, zwrócone na światło różowe,

Czerwieniły się na wskroś jakby rubinowe;

Usta widział ciekawe, roztulone nieco,

I ząbki, co jak perły śród koralów świecą,

I lica, choć od słońca zasłaniane dłonią

Różową, same całe jak róże się płonią.


Tadeusz spał pod oknem; sam ukryty w cieniu,

Leżąc na wznak, cudnemu dziwił się zjawieniu

I miał je tuż nad sobą, ledwie nie na twarzy;

Nie wiedział, czy to jawa, czyli mu się marzy

Jedna z tych miłych, jasnych twarzyczek dziecinnych,

Które pomnim widziane we śnie lat niewinnych.

Twarzyczka schyliła się - ujrzał, drżąc z bojaźni

I radości, niestety! ujrzał najwyraźniej,

Przypomniał, poznał włos ów krótki, jasnozłoty,

W drobne, jako śnieg białe, zwity papiloty

Niby srebrzyste strączki, co od słońca blasku

Świeciły jak korona na świętych obrazku.


Zerwał się; i widzenie zaraz uleciało

Przestraszone łoskotem; czekał, nie wracało!

Tylko usłyszał znowu trzykrotne stukanie

I słowa: "Niech Pan wstaje, czas na polowanie,

Pan zaspał". Skoczył z łóżka i obu rękami

Pchnął okiennicę, że aż trzasła zawiasami

I rozwarłszy się w obie uderzyła ściany;

Wyskoczył, patrzył wkoło zdumiony, zmieszany,

Nic nie widział, nie dostrzegł niczyjego śladu.

Niedaleko od okna był parkan od sadu,

Na nim chmielowe liście i kwieciste wieńce

Chwiały się; czy je lekkie potrąciły ręce?

Czy wiatr ruszył? Tadeusz długo patrzył na nie,

Nie śmiał iść w ogród; tylko wsparł się na parkanie,

Oczy podniosł i z palcem do ust przyciśnionym

Kazał sam sobie milczeć, by słowem kwapioném

Nie rozerwał myślenia; potem w czoło stukał,

Niby do wspomnień dawnych, uśpionych w niem, pukał,

Na koniec, gryząc palce, do krwi się zadrasnął

I na cały głos: "Dobrze, dobrze mi tak!" wrzasnął.


We dworze, gdzie przed chwilą tyle było krzyku,

Teraz pusto i głucho jak na mogilniku:

Wszyscy ruszyli w pole; Tadeusz nadstawił

Uszu i ręce do nich jak trąbki przyprawił,

Słuchał, aż mu wiatr przyniósł, wiejący od puszczy,

Odgłosy trąb i wrzaski polującej tłuszczy.


Koń Tadeusza w stajni czekał osiodłany,

Wziął więc flintę, skoczył nań i jak opętany

Pędził ku karczmom, które stały przy kaplicy,

Kędy mieli się rankiem zebrać obławnicy.

 

Dwie chyliły się karczmy po dwóch stronach drogi,

Oknami wzajem sobie grożąc jako wrogi;

Stara należy z prawa do zamku dziedzica,

Nową na złość zamkowi postawił Soplica.

W tamtej, jak w swym dziedzictwie, rej wodził Gerwazy,

W tej najwyższe za stołem brał miejsce Protazy.


Nowa karczma nie była ciekawa z pozoru.

Stara wedle dawnego zbudowana wzoru,

Który był wymyślony od tyryjskich cieśli,

A potem go Żydowie po świecie roznieśli:

Rodzaj architektury obcym budowniczym

Wcale nie znany; my go od Żydów dziedziczmy.


Karczma z przodu jak korab, z tyłu jak świątynia:

Korab, istna Noego czworogranna skrzynia,

Znany dziś pod prostackiem nazwiskiem stodoły;

Tam różne są zwierzęta: konie, krowy, woły,

Kozy brodate; w górze zaś ptastwa gromady

I płazów choć po parze, są też i owady.

Część tylnia, na kształt dziwnej świątyni stawiona,

Przypomina z pozoru ów gmach Salomona,

Który pierwsi ćwiczeni w budowań rzemiośle

Hiramscy na Syjonie wystawili cieśle.

Żydzi go naśladują dotąd we swych szkołach,

A szkoł rysunek widny w karczmach i stodołach.

Dach z dranic i ze słomy, śpiczasty, zadarty,

Pogięty jako kołpak żydowski podarty.

Ze szczytu wytryskają krużganku krawędzie,

Oparte na drewnianym licznych kolumn rzędzie;

Kolumny, co jak wielkie architektów dziwo,

Trwałe, chociaż wpół zgniłe i stawione krzywo

Jako w wieży pizańskiej, nie podług modelów

Greckich, bo są bez podstaw i bez kapitelów.

Nad kolumnami biega wpółokrągłe łuki,

Także z drzewa, gotyckiej naśladowstwo sztuki.

Z wierzchu ozdoby sztuczne, nie rylcem, nie dłutem,

Ale zręcznie ciesielskim wyrzezane sklutem,

Krzywe jak szabasowych ramiona świeczników;

Na końcu wiszą gałki, cóś na kształt guzików,

Które Żydzi modląc się na łbach zawieszają

I które po swojemu "cyces" nazywają.

Słowem, z daleka karczma chwiejąca się, krzywa,

Podobna jest do Żyda, gdy się modląc kiwa:

Dach jak czapka, jak broda strzecha roztrzęsiona.

Ściany dymne i brudne jak czarna opona,

A z przodu rzeźba sterczy jak cyces na czole.


W środku karczmy jest podział jak w żydowskiej szkole:

Jedna część, pełna izbic ciasnych i podłużnych,

Służy dla dam wyłącznie i panów podróżnych;

W drugiej ogromna sala. Koło każdej ściany

Ciągnie się wielonożny stół, wąski, drewniany,

Przy nim stołki, choć niższe, podobne do stoła

Jako dzieci do ojca.

Na stołkach dokoła

Siedziały chłopy, chłopki, tudzież szlachta drobna,

Wszyscy rzędem; ekonom sam siedział z osobna.

Po rannej mszy z kaplicy, że była niedziela,

Zabawić się i wypić przyszli do Jankiela.

Przy każdym już szumiała siwą wódką czarka,

Ponad wszystkimi z butlą biegała szynkarka.

W środku arendarz Jankiel, w długim aż do ziemi

Szarafanie, zapiętym haftkami srebrnemi,

Rękę jedną za czarny pas jedwabny wsadził,

Drugą poważnie sobie siwą brodę gładził;

Rzucając wkoło okiem, rozkazy wydawał,

Witał wchodzących gości, przy siedzących stawał

Zagajając rozmowę, kłótliwych zagadzał,

Lecz nie służył nikomu, tylko się przechadzał.

Żyd stary i powszechnie znany z poczciwości,

Od lat wielu dzierżawił karczmę, a nikt z włości,

Nikt ze szlachty nie zaniósł nań skargi do dworu;

O cóż skarżyć? Miał trunki dobre do wyboru,

Rachował się ostrożnie, lecz bez oszukaństwa,

Ochoty nie zabraniał, nie cierpiał pijaństwa,

Zabaw wielki miłośnik: u niego wesele

I chrzciny obchodzono; on w każdą niedzielę

Kazał do siebie ze wsi przychodzić muzyce,

Przy której i basetla była, i kozice.


Muzykę znał, sam słynął muzycznym talentem;

Z cymbałami, narodu swego instrumentem,

Chadzał niegdyś po dworach i graniem zdumiewał,

I pieśniami, bo biegle i uczenie śpiewał.

Chociaż Żyd, dosyć czystą miał polską wymowę,

Szczególniej zaś polubił pieśni narodowe;

Przywoził mnóstwo z każdej za Niemen wyprawy

Kołomyjek z Halicza, mazurów z Warszawy;

Wieść, nie wiem czyli pewna, w całej okolicy

Głosiła, że on pierwszy przywiózł z zagranicy

I upowszechnił wówczas w tamecznym powiecie

Ową piosenkę, sławną dziś na całym świecie,

A którą po raz pierwszy na ziemi Auzonów

Wygrały Włochom polskie trąby legijonów.

Talent spiewania bardzo na Litwie popłaca,

Jedna miłość u ludzi, wsławia i wzbogaca:

Jankiel zrobił majątek; syt zysków i chwały,

Zawiesił dźwięcznostronne na scianie cymbały;

Osiadłszy z dziećmi w karczmie, zatrudniał się szynkiem,

Przy tem w pobliskiem mieście był też podrabinkiem,

A zawsze miłym wszędzie gościem i domowym

Doradcą; znał się dobrze na handlu zbożowym,

Na wicinnym: potrzebna jest znajomość taka

Na wsi. - Miał także sławę dobrego Polaka.


On pierwszy zgodził kłótnie, często nawet krwawe,

Między dwiema karczmami: obie wziął w dzierżawę;

Szanowali go równie i starzy stronnicy

Horeszkowscy, i słudzy sędziego Soplicy.

On sam powagę umiał utrzymać nad groźnym

Klucznikiem horeszkowskim i kłotliwym Woźnym;

Przed Jankielem tłumili dawne swe urazy:

Gerwazy groźny ręką, językiem Protazy.


Gerwazego nie było; ruszył na obławę,

Nie chcąc, aby tak ważną i trudną wyprawę

Odbył sam Hrabia, młody i niedoświadczony;

Poszedł więc z nim dla rady tudzież dla obrony.


Dziś miejsce Gerwazego, najdalsze od progu,

Między dwiema ławami, w samym karczmy rogu,

Zwane p o k u c i e m, kwestarz ksiądz Robak zajmował;

Jankiel go tam posadził; widać, że szanował

Wysoko Bernardyna, bo skoro dostrzegał

Ubytek w jego szklance, natychmiast podbiegał

I rozkazał dolewać lipcowego miodu.

Słychać, że z Bernardynem znali się za młodu

Kędyś tam w cudzych krajach. Robak często chadzał

Nocą do karczmy, tajnie z Żydem się naradzał

O ważnych rzeczach; słychać było, że towary

Ksiądz przemycał, lecz potwarz ta niegodna wiary.


Robak wsparty na stole wpółgłośno rozprawiał,

Tłum szlachty go otaczał i uszy nadstawiał,

I nosy ku księdzowskiej chylił tabakierze;

Brano z niej i kichała szlachta jak możdzerze.


"Reverendissime - rzekł kichnąwszy Skołuba

To mi tabaka, co to idzie aż do czuba;

Od czasu jak nos dźwigam tu głasnął nos długi,

Takiej nie zażywałem tu kichnął raz drugi;

Prawdziwa bernardynka, pewnie z Kowna rodem,

Miasta sławnego w świecie tabaką i miodem.

Byłem tam lat już..." Robak przerwał mu: "Na zdrowie

Wszystkim Waszmościom, moi Mościwi Panowie!

Co się tabaki tyczy, hem, ona pochodzi

Z dalszej strony, niż myśli Skołuba dobrodziéj;

Pochodzi z Jasnej Góry; księża paulinowie

Tabakę taką robią w mieście Częstochowie,

Kędy jest obraz tylu cudami wsławiony

Bogarodzicy Panny, Królowej Korony

Polskiej; zowią ją dotąd i Księżną Litewską!

Koronęć jeszcze dotąd piastuje królewską,

Lecz na Litewskiem Księstwie teraz syzma siedzi!"

"Z Częstochowy? - rzekł Wilbik. - Byłem tam w spowiedzi,

Kiedym na odpust chodził lat temu trzydzieście;

Czy to prawda, że Francuz gości teraz w mieście,

Że chce kościoł rozwalać i skarbiec zabierze,

Bo to wszystko w Litewskim stoi Kuryjerze?"

"Nieprawda - rzekł Bernardyn - nie! Pan Najjaśniejszy,

Napoleon, katolik jest najprzykładniejszy;

Wszak go papież namaścił, żyją z sobą w zgodzie

I nawracają ludzi w francuskim narodzie,

Który się trochę popsuł; prawda, z Częstochowy

Oddano wiele srebra na skarb narodowy

Dla Ojczyzny, dla Polski; sam Pan Bóg tak każe.

Skarbcem Ojczyzny zawsze są Jego ołtarze;

Wszakże w Warszawskiem Księstwie mamy sto tysięcy

Wojska polskiego, może wkrótce będzie więcéj,

A któż wojsko opłaci? Czy nie wy, Litwini?

Wy tylko grosz dajecie do moskiewskiej skrzyni".

"Kat by dał! - krzyknął Wilbik - gwałtem od nas biorą".

"Oj, Dobrodzieju!"chłopek ozwał się z pokorą,

Pokłoniwszy się księdzu i skrobiąc się w głowę

Już to szlachcie, to jeszcze bieda przez połowę,

Lecz nas drą jak na łyka"."Cham! - Skołuba krzyknął.

Głupi, tobieć to lepiej, tyś, chłopie, przywyknął

Jak węgórz do odarcia; lecz nam u r o d z o n y m,

Nam wielmożnym, do złotych swobód wzwyczajonym!

Ach, bracia! Wszak to dawniej szlachcic na zagrodzie.

"Tak, tak! - krzyknęli wszyscy - rowny wojewodzie!"

Dziś nam szlachectwa przeczą, każą nam drabować

Papiery i szlachectwa papierem probować".

"Jeszcze Waszeci mniejsza - zawołał Juraha.

Waszeć z pradziadów chłopów uszlachcony szlacha;

Ale ja, z kniaziów! pytać u mnie o patenta,

Kiedym został szlachcicem? Sam Bóg to pamięta!

Niechaj Moskal w las idzie pytać się dębiny,

Kto jej dał patent rosnąć nad wszystkie krzewiny".

"Kniaziu! - rzekł Żagiel - świeć Waść baki lada komu,

Tu znajdziesz pono mitry i w niejednym domu".

"Waść ma krzyż w herbie - wołał Podhajski - to skryta

Aluzyja, że w rodzie bywał neofita.

"Fałsz! - przerwał Birbasz. -

Przecież ja z tatarskich hrabiów

Pochodzę, a mam krzyże nad herbem Korabiów".

"Poraj - krzyknął Mickiewicz - z mitrą w polu złotem,

Herb książęcy; Stryjkowski gęsto pisze o tem".


Zaczem wielkie powstały w całej karczmie szmery;

Ksiądz Bernardyn uciekł się do swej tabakiery,

W kolej częstował mówców; gwar zaraz ucichnął,

Każdy zażył przez grzeczność i kilkakroć kichnął;

Bernardyn korzystając z przerwy mówił dalej:


"Oj, wielcy ludzie od tej tabaki kichali!

Czy uwierzycie Państwo, że z tej tabakiery

Pan jenerał Dąbrowski zażył razy cztery?"

"Dąbrowski?" - zawołali. - "Tak, tak, on jenerał;

Byłem w obozie, gdy on Gdańsk Niemcom odbierał;

Miał coś pisać; bojąc się, ażeby nie zasnął,

Zażył, kichnął, dwakroć mię po ramieniu klasnął:

<
Obaczymy się w Litwie, może nim rok minie;

Powiedz Litwinom, niech mnie czekają z tabaką

Częstochowską, nie biorę innej, tylko taką>>".


Mowa księdza wzbudziła takie zadziwienie,

Taką radość, że całe huczne zgromadzenie

Milczało chwilę; potem na pół ciche słowa

Powtarzano: "Tabaka z Polski? Częstochowa?

Dąbrowski? z ziemi włoskiej?" Aż na koniec razem,

Jakby myśl z myślą, wyraz sam zbiegł się z wyrazem,

Wszyscy jedynogłośnie, jak na dane hasło,

Krzyknęli: "Dąbrowskiego!" Wszystko razem wrzasło,

Wszystko się uścisnęło: chłop z tatarskim hrabią,

Mitra z Krzyżem, Poraje z Gryfem i z Korabią;

Zapomnieli wszystkiego, nawet Bernardyna,

Tylko śpiewali krzycząc: "Wódki, miodu, wina!"


Długo się przysłuchiwał ksiądz Robak piosence,

Na koniec chciał ją przerwać; wziął w obiedwie ręce

Tabakierkę, kichaniem melodyję zmieszał

I nim się nastroili, tak mówić pośpieszał:

"Chwalicie mą tabakę, Mości Dobrodzieje,

Obaczcież, co się wewnątrz tabakierki dzieje".

Tu, wycierając chustką zabrudzone denko,

Pokazał malowaną armiją, malenką

Jak rój much; w środku jeden człowiek na rumaku,

Wielki jako chrząszcz, siedział, pewnie wódz orszaku;

Spinał konia, jak gdyby chciał skakać w niebiosa,

Jednę rękę na cuglach, drugą miał u nosa.

"Przypatrzcie się - rzekł Robak - tej groźnej postawie;

Zgadnijcie, czyja? - Wszyscy patrzyli ciekawie.

Wielki to człowiek, cesarz, ale nie Moskali,

Ich carowie tabaki nigdy nie bierali".

"Wielki człowiek - zawołał Cydzik - a w kapocie?

Ja myśliłem, że wielcy ludzie chodzą w złocie,

Bo u Moskalów lada jenerał, Mospanie,

To tak świeci się w złocie jak szczupak w szafranie".

"Ba - przerwał Rymsza - przecież widziałem za młodu

Kościuszkę, Naczelnika naszego narodu:

Wielki człowiek! A chodził w krakowskiej sukmanie,

To jest czamarce". - "W jakiej czamarce, Mospanie? -

Odparł Wilbik. - To przecież zwano taratatką".

"Ale tamta z fręzlami, ta jest całkiem gładką" -

Krzyknął Mickiewicz. Zatem wszczynały się swary

O różnych taratatki kształtach i czamary.


Przemyślny Robak, widząc, że się tak rozpryska

Rozmowa, jął ją znowu zbierać do ogniska,

Do swojej tabakiery; częstował, kichali,

Życzyli sobie zdrowia, on rzecz ciągnął daléj:

"Gdy cesarz Napoleon w potyczce zażywa

Raz po raz, to znak pewny, że bitwę wygrywa;

Na przykład pod Austerlic: Francuzi tak stali

Z armatami, a na nich biegła ćma Moskali;

Cesarz patrzył i milczał. Co Francuzi strzelą,

To Moskale półkami jak trawa się ścielą.

Półk za półkiem cwałował i spadał z kulbaki;

Co półk spadnie, to Cesarz zażyje tabaki;

Aż w końcu Aleksander, ze swoim braciszkiem

Konstantym i z niemieckim cesarzem Franciszkiem,

W nogi z pola; więc Cesarz, widząc, że po walce,

Spojrzał na nich, zaśmiał się i otrząsnął palce.

Otóż, jeśli kto z Panów, coście tu przytomni,

Będzie w wojsku Cesarza, niech to sobie wspomni".


« Ach! - zawołał Skołuba. - Mój Księże Kwestarzu!

Kiedyż to będzie! Wszak to ile w kalendarzu

Jest świąt, na każde święto Francuzów nam wróżą!

Wygląda człek, wygląda, aż się oczy mrużą,

A Moskal jak nas trzymał, tak trzyma za szyję.

Pono nim słońce wnidzie, rosa oczy wyje".


"Mospanie - rzekł Bernardyn - babska rzecz narzekać,

A żydowska rzecz ręce założywszy czekać,

Nim kto w karczmę zajedzie i do drzwi zapuka.

Z Napoleonem pobić Moskalów nie sztuka.

Jużci on Szwabom skórę trzy razy wymłócił,

Brzydkie Prusactwo zdeptał. Anglików wyrzucił

Het za morze, Moskalom zapewne wygodzi;

Ale co stąd wyniknie, wie Asan Dobrodziéj?

Oto szlachta litewska wtenczas na koń wsiędzie

I szable weźmie, kiedy bić się z kim nie będzie;

Napoleon, sam wszystkich pobiwszy, nareszcie

Powie: <>

Więc nie dość gościa czekać, nie dość i zaprosić,

Trzeba czeladkę zebrać i stoły pownosić,

A przed ucztą potrzeba dom oczyścić z śmieci;

Oczyścić dom, powtarzam, oczyścić dom, dzieci!"


Nastąpiło milczenie, potem głosy w tłumie:

"Jakże to dom oczyścić? Jak to Ksiądz rozumie?

Jużci my wszystko zrobim, na wszystko gotowi,

Tylko niech Ksiądz Dobrodziej jaśniej się wysłowi".


Ksiądz poglądał za okno, przerwawszy rozmowę;

Ujrzał coś ciekawego, z okna wytknął głowę,

Po chwili rzekł powstając: "Dziś czasu nie mamy,

Potem o tem obszerniej z sobą pogadamy;

Jutro będę dla sprawy w powiatowem mieście

I do Waszmościów z drogi zajadę po kweście".


"Niech też do Niehrymowa Ksiądz na nocleg zdąży

Rzekł Ekonom - rad będzie Księdzu pan Chorąży;

Wszakże na Litwie stare powiada przysłowie:

Szczęśliwy człowiek, jako kwestarz w Niehrymowie!"

"I do nas - rzekł Zubkowski - wstąp, jeżeli łaska;

Znajdzie się tam półsztuczek płótna, masła faska,

Baran lub krówka; wspomnij, Księże, na te słowa:

Szczęśliwy człowiek, trafił jak ksiądz do Zubkowa".

I do nas" - rzekł Skołuba. - "Do nas" - Terajewicz,

Żaden bernardyn głodny nie wyszedł z Pucewicz".

Tak cała szlachta prośbą i obietnicami

Przeprowadzała księdza; on już był za drzwiami.


On już pierwej przez okno ujrzał Tadeusza,

Który leciał gościńcem w cwał, bez kapelusza,

Z głową schyloną, bladem, posępnem obliczem,

A konia ustawicznie bodł i kropił biczem.

Ten widok bardzo księdza Bernardyna zmieszał,

Więc za młodzieńcem kroki szybkiemi pośpieszał

Do wielkiej puszczy, która, jako oko sięga,

Czerniła się na całym brzegu widnokręga.


Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy

Aż do samego środka, do jądra gęstwiny?

Rybak ledwie u brzegów nawiedza dno morza;

Myśliwiec krąży koło puszcz litewskich łoża,

Zna je ledwie po wierzchu, ich postać, ich lice,

Lecz obce mu ich wnętrzne serca tajemnice;

Wieść tylko albo bajka wie, co się w nich dzieje.

Bo gdybyś przeszedł bory i podszyte knieje,

Trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłod, korzeni,

Obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni

I siecią zielsk zarosłych, i kopcami mrowisk,

Gniazdami os, szerszeniów, kłębami wężowisk.


Gdybyś i te zapory zmógł nadludzkiem męstwem,

Dalej spotkać się z większem masz niebezpieczeństwem:

Dalej co krok czyhają, niby wilcze doły,

Małe jeziorka trawą zarosłe na poły,

Tak głębokie, że ludzie dna ich nie dośledzą

(Wielkie jest podobieństwo, że diabły tam siedzą).

Woda tych studni sklni się, plamista rdzą krwawą.

A z wnętrza ciągle dymi, zionąc woń plugawą,

Od której drzewa wkoło tracą liść i korę;

Łyse, skarłowaciałe, robaczliwe, chore,

Pochyliwszy konary mchem kołtunowate

I pnie garbiąc brzydkiemi grzybami brodate,

Siedzą wokoło wody jak czarownic kupa

Grzejąca się nad kotłem, w którym warzą trupa.


Za temi jeziorkami już nie tylko krokiem,

Ale daremnie nawet zapuszczać się okiem,

Bo tam już wszystko mglistym zakryte obłokiem,

Co się wiecznie ze trzęskich oparzelisk wznosi.

A za tą mgłą na koniec (jak wieść gminna głosi)

Ciągnie się bardzo piękna, żyzna okolica:

Główna królestwa zwierząt i roślin stolica.

W niej są złożone wszystkich drzew i ziół nasiona,

Z których się rozrastają na świat ich plemiona;

W niej, jak w arce Noego, z wszelkich zwierząt rodu

Jedna przynajmniej para chowa się dla płodu.

W samym środku (jak słychać) mają swoje dwory:

Dawny Tur, Żubr i Niedźwiedź, puszcz imperatory.

Około nich na drzewach gnieździ się Ryś bystry

I żarłoczny Rosomak, jak czujne ministry;

Dalej zaś, jak podwładni szlachetni wasale,

Mieszkają Dziki, Wilki i Łosie rogale.

Nad głowami Sokoły i Orłowie dzicy,

Żyjący z pańskich stołów dworscy zausznicy.

Te pary zwierząt głowne i patryjarchalne,

Ukryte w jądrze puszczy, światu niewidzialne,

Dzieci swe ślą dla osad za granicę lasu,

A sami we stolicy używają wczasu;

Nie giną nigdy bronią sieczną ani palną,

Lecz starzy umierają śmiercią naturalną.

Mają też i swój smętarz, kędy bliscy śmierci,

Ptaki składają pióra, czworonogi sierci.

Niedźwiedź, gdy zjadłszy zęby, strawy nie przeżuwa,

Jeleń zgrzybiały, gdy już ledwie nogi suwa,

Zając sędziwy, gdy mu już krew w żyłach krzepnie,

Kruk, gdy już posiwieje, sokoł, gdy oślepnie,

Orzeł, gdy mu dziób stary tak się w kabłąk skrzywi,

Że zamknięty na wieki już gardła nie żywi,

Idą na smętarz. Nawet mniejszy zwierz, raniony

Lub chory, bieży umrzeć w swe ojczyste strony.

Stąd to w miejscach dostępnych, kędy człowiek gości,

Nie znajdują się nigdy martwych zwierząt kości.


Słychać, że tam w stolicy, między zwierzętami

Dobre są obyczaje, bo rządzą się sami;

Jeszcze cywilizacją ludzką nie popsuci,

Nie znają praw własności, która świat nasz kłóci,

Nie znają pojedynków ni wojennej sztuki.

Jak ojce żyły w raju, tak dziś żyją wnuki,

Dzikie i swojskie razem, w miłości i zgodzie,

Nigdy jeden drugiego nie kąsa ni bodzie.


Nawet gdyby tam człowiek wpadł, chociaż niezbrojny,

Toby środkiem bestyi przechodził spokojny;

One by nań patrzyły tym wzrokiem zdziwienia,

Jakim w owym ostatnim, szóstym dniu stworzenia

Ojce ich pierwsze, co się w ogrójcu gnieździły,

Patrzyły na Adama, nim się z nim skłóciły.

Szczęściem, człowiek nie zbłądzi do tego ostępu,

Bo Trud i Trwoga, i Śmierć bronią mu przystępu.


Czasem tylko w pogoni zaciekłe ogary,

Wpadłszy niebacznie między bagna, mchy i jary,

Wnętrznej ich okropności rażone widokiem,

Uciekają skowycząc, z obłąkanym wzrokiem;

I długo potem, ręką pana już głaskane,

Drżą jeszcze u nóg jego, strachem opętane.

Te puszcz stołeczne, ludziom nie znane tajniki

W języku swoim strzelcy zowią: m a t e c z n i k i.


Głupi niedźwiedziu! gdybyś w mateczniku siedział,

Nigdy by się o tobie Wojski nie dowiedział;

Ale czyli pasieki zwabiła cię wonność,

Czy uczułeś do owsa dojrzałego skłonność,

Wyszedłeś na brzeg puszczy, gdzie się las przerzedził,

I tam zaraz leśniczy bytność twą wyśledził,

I zaraz obsaczniki, chytre nasłał szpiegi,

By poznać, gdzie popasasz i gdzie masz noclegi;

Teraz Wojski z obławą, już od matecznika

Postawiwszy szeregi, odwrót ci zamyka.


Tadeusz się dowiedział, że niemało czasu

Już przeszło, jak ogary wpadły w otchłań lasu.


Cicho - próżno myśliwi natężają ucha;

Próżno, jak najciekawszej mowy, każdy słucha

Milczenia, długo w miejscu nieruchomy czeka;

Tylko muzyka puszczy gra do nich z daleka.

Psy nurtują po puszczy jak pod morzem nurki,

A strzelcy obróciwszy do lasu dwórurki,

Patrzą Wojskiego: ukląkł, ziemię uchem pyta;

Jako w twarzy lekarza wzrok przyjaciół czyta

Wyrok życia lub zgonu miłej im osoby,

Tak strzelcy, ufni w sztuki Wojskiego sposoby,

Topili w nim spojrzenia nadziei i trwogi.

« Jest! jest!" - wyrzekł półgłosem, zerwał się na nogi.

On słyszał! Oni jeszcze słuchali - nareszcie

Słyszą: jeden pies wrzasnął, potem dwa, dwadzieście,

Wszystkie razem ogary rozpierzchnioną zgrają

Doławiają się, wrzeszczą, wpadli na trop, grają,

Ujadają: już nie jest to powolne granie

Psów goniących zająca, lisa albo łanie,

Lecz wciąż wrzask krótki, częsty, ucinany, zjadły;

To nie na ślad daleki ogary napadły,

Na oko gonią - nagle ustał krzyk pogoni,

Doszli zwierza; wrzask znowu, skowyt; zwierz się broni

I zapewne kaleczy: śród ogarów grania

Słychać coraz to częściej jęk psiego konania.


Strzelcy stali i każdy ze strzelbą gotową

Wygiął się jak łuk naprzód, z wciśnioną w las głową.

Nie mogą dłużej czekać! Już ze stanowiska

Jeden za drugim zmyka i w puszczę się wciska;

Chcą pierwsi spotkać zwierza; choć Wojski ostrzegał,

Choć Wojski stanowiska na koniu obiegał,

Krzycząc, że czy kto prostym chłopem, czy paniczem,

Jeżeli z miejsca zejdzie, dostanie w grzbiet smyczem,

Nie było rady! Wszyscy pomimo zakazu

W las pobiegli. Trzy strzelby huknęły od razu;

Potem wciąż kanonada, aż głośniej nad strzały

Ryknął niedźwiedź i echem napełnił las cały.

Ryk okropny! boleści, wściekłości, rozpaczy;

Za nim wrzask psów, krzyk strzelców, trąby dojeżdżaczy

Grzmiały ze środka puszczy; strzelcy - ci w las śpieszą,

Tamci kurki odwodzą, a wszyscy się cieszą,

Jeden Wojski w żałości, krzyczy, że chybiono.

Strzelcy i obławnicy poszli jedną stroną

Na przełaj zwierza, między ostępem i puszczą;

A niedźwiedź, odstraszony psów i ludzi tłuszczą,

Zwrócił się nazad w miejsca mniej pilnie strzeżone

Ku polom, skąd już zeszły strzelcy rozstawione,

Gdzie tylko pozostali z mnogich łowczych szyków

Wojski, Tadeusz, Hrabia, z kilką obławników.


Tu las był rzadszy; słychać z głębi ryk, trzask łomu,

Aż z gęstwy, jak z chmur, wypadł niedźwiedź na kształt gromu;

Wkoło psy gonią, straszą, rwą; on wstał na nogi

Tylne i spojrzał wkoło, rykiem strasząc wrogi,

I przedniemi łapami to drzewa korzenie,

To pniaki osmalone, to wrosłe kamienie

Rwał, waląc w psów i w ludzi; aż wyłamał drzewo,

Kręcąc nim jak maczugą na prawo, na lewo,

Runął wprost na ostatnich strażników obławy:

Hrabię i Tadeusza.

Oni bez obawy

Stoją w kroku, na źwierza wytknęli flint rury

Jako dwa konduktory w łono ciemnej chmury;

Aż oba jednym razem pociągnęli kurki

(Niedoświadczeni!), razem zagrzmiały dwórurki;

Chybili. Niedźwiedź skoczył, oni tuż utkwiony

Oszczep jeden chwycili czterema ramiony.

Wydzierali go sobie; spojrzą, aż tu z pyska

Wielkiego, czerwonego dwa rzędy kłów błyska

I łapa z pazurami już się na łby spuszcza;

Pobledli, w tył skoczyli, i gdzie rzadnie puszcza,

Zmykali; zwierz za nimi wspiął się, już pazury

Zahaczał, chybił, podbiegł, wspiął się znów do góry

I czarną łapą sięgał Hrabiego włos płowy.

Zdarłby mu czaszkę z mozgów jak kapelusz z głowy,

Gdy Asesor z Rejentem wyskoczyli z boków,

A Gerwazy biegł z przodu o jakie sto kroków,

Z nim Robak, choć bez strzelby - i trzej w jednej chwili

Jak gdyby na komendę razem wystrzelili.

Niedźwiedź wyskoczył w górę jak kot przed chartami

I głową na dół runął, i czterma łapami

Przewróciwszy się młyńcem, cielska krwawe brzemię

Waląc tuż pod Hrabiego, zbił go z nóg na ziemię.

Jeszcze ryczał, chciał jeszcze powstać, gdy nań wsiadły

Rozjuszona Strapczyna i Sprawnik zajadły.


Natenczas Wojski chwycił na taśmie przypięty

Swój róg bawoli, długi, cętkowany, kręty

Jak wąż boa, oburącz do ust go przycisnął,

Wzdął policzki jak banię, w oczach krwią zabłysnął,

Zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół brzucha

I do płuc wysłał z niego cały zapas ducha.

I zagrał: róg jak wicher niewstrzymanym dechem

Niesie w puszczę muzykę i podwaja echem.

Umilkli strzelce, stali szczwacze zadziwieni

Mocą, czystością, dziwną harmoniją pieni.

Starzec cały kunszt, którym niegdyś w lasach słynął,

Jeszcze raz przed uszami myśliwców rozwinął;

Napełnił wnet, ożywił knieje i dąbrowy,

Jakby psiarnię w nie wpuścił i rozpoczął łowy.

Bo w graniu była łowów historyja krótka:

Zrazu odzew dźwięczący, rześki - to pobudka;

Potem jęki po jękach skomlą - to psów granie;

A gdzieniegdzie ton twardszy jak grzmot - to strzelanie.


Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało,

Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało.


Zadął znowu; myśliłbyś, że róg kształty zmieniał

I że w ustach Wojskiego to grubiał, to cieniał,

Udając głosy zwierząt: to raz w wilczą szyję

Przeciągając się, długo, przeraźliwie wyje;

Znowu, jakby w niedźwiedzie rozwarłszy się garło,

Ryknął; potem beczenie żubra wiatr rozdarło.


Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało,

Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało.

Wysłuchawszy rogowej arcydzieło sztuki,

Powtarzały je dęby dębom, bukom buki.


Dmie znowu: jakby w rogu były setne rogi,

Słychać zmieszane wrzaski szczwania, gniewu, trwogi,

Strzelców, psiarni i zwierząt; aż Wojski do góry

Podniósł róg, i tryumfu hymn uderzył w chmury.


Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało,

Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało.

Ile drzew, tyle rogów znalazło się w boru,

Jedne drugim pieśń niosą jak z choru do choru.

I szła muzyka coraz szersza, coraz dalsza,

Coraz cichsza i coraz czystsza, doskonalsza,

Aż znikła gdzieś daleko, gdzieś na niebios progu!


Wojski obiedwie ręce odjąwszy od rogu

Rozkrzyżował; róg opadł, na pasie rzemiennym

Chwiał się. Wojski z obliczem nabrzmiałem, promiennem,

Z oczyma wzniesionemi, stał jakby natchniony,

Łowiąc uchem ostatnie znikające tony.

A tymczasem zagrzmiało tysiące oklasków,

Tysiące powinszowań i wiwatnych wrzasków.


Uciszono się z wolna i oczy gawiedzi

Zwróciły się na wielki, świeży trup niedźwiedzi:

Leżał krwią opryskany, kulami przeszyty,

Piersiami w gęszczę trawy wplątany i wbity,

Rozprzestrzenił szeroko przednie krzyżem łapy,

Dyszał jeszcze, wylewał strumień krwi przez chrapy,

Otwierał jeszcze oczy, lecz głowy nie ruszy;

Pjawki Podkomorzego dzierżą go pod uszy,

Z lewej strony Strapczyna, a z prawej zawisał

Sprawnik i dusząc gardziel, krew czarną wysysał.


Zaczem Wojski rozkazał kij żelazny włożyć

Psom między zęby i tak paszczęki roztworzyć.

Kolbami przewrócono na wznak zwierza zwłoki

I znów trzykrotny wiwat uderzył w obłoki.


"A co? - krzyknął Asesor, kręcąc strzelby rurą -

A co, fuzyjka moja? Górą nasi, górą!

A co, fuzyjka moja? Niewielka ptaszyna,

A jak się popisała? To jej nie nowina.

Nie puści ona na wiatr żadnego ładunku,

Od książęcia Sanguszki mam ją w podarunku".

Tu pokazywał strzelbę przedziwnej roboty

Choć maleńką, i zaczął wyliczać jej cnoty.


"Ja biegłem - przerwał Rejent, otarłszy pot z czoła -

Biegłem tuż za niedźwiedziem; a pan Wojski woła:

<> Jak tam stać? Niedźwiedź w pole wali,

Rwąc z kopyta jak zając, coraz daléj, daléj,

Aż mi ducha nie stało, dobiec ni nadziei;

Aż spojrzę w prawo: sadzi, a tu rzadko w kniei...

Jak też wziąłem na oko; postójże, marucha!

Pomyśliłem, i basta: ot, leży bez ducha;

Tęga strzelba, prawdziwa to Sagalasówka,

Napis: ➢Sagalas London á Bałabanówka« .

(Sławny tam mieszkał ślusarz Polak, który robił

Polskie strzelby, ale je po angielsku zdobił)".


➢Jak to - parsknął Asesor - do kroćset niedźwiedzi!

To to niby Pan zabił? co też to Pan bredzi?"

➢Słuchaj no - odparł Rejent - tu, Panie, nie śledztwo,

Tu obława; tu wszystkich weźmiem na świadectwo".


Więc kłótnia między zgrają wszczęła się zawzięta,

Ci stronę Asesora, ci brali Rejenta;

O Gerwazym nie wspomniał nikt, bo wszyscy biegli

Z boków i, co się z przodu działo, nie postrzegli.

Wojski głos zabrał: "Teraz jest przynajmniej za co,

Bo to, Panowie, nie jest ow szarak ladaco,

To niedźwiedź, tu już nie żal poszukać odwetu,

Czy szarpentyną, czyli nawet z pistoletu;

Spór wasz trudno pogodzić, więc dawnym zwyczajem

Na pojedynek nasze pozwolenie dajem.


Pamiętam, za mych czasów żyło dwóch sąsiadów,

Oba ludzie uczciwi, szlachta z prapradziadów,

Mieszkali po dwóch stronach nad rzeką Wilejką,

Jeden zwał się Domejko, a drugi Dowejko,

Do niedźwiedzicy oba razem wystrzelili:

Kto zabił, trudno dociec; strasznie się kłócili

I przysięgli strzelać się przez niedźwiedzią skórę:

To mi to po szlachecku, prawie rura w rurę.

Pojedynek ten wiele narobił hałasu;

Pieśni o nim śpiewano za owego czasu.

Ja byłem sekundantem; jak się wszystko działo,

Opowiem od początku historyję całą".


Nim Wojski zaczął mówić, Gerwazy spór zgodził;

On niedźwiedzia z uwagą dokoła obchodził,

Nareszcie dobył tasak, rozciął pysk na dwoje

I w tylcu głowy, mózgu rozkroiwszy słoje,

Znalazł kulę, wydobył, suknią ochędożył,

Przymierzył do ładunku, do flinty przyłożył;

A potem, dłoń podnosząc i kulę na dłoni:

➢Panowie - rzekł - ta kula nie jest z waszej broni,

Ona z tej Horeszkowskiej wyszła jednorurki

(Tu podniósł flintę starą, obwiązaną w sznurki),

Lecz nie ja wystrzeliłem. O, trzeba tam było

Odwagi; straszno wspomnieć, w oczach mi się ćmiło!

Bo prosto biegli ku mnie oba paniczowie,

A niedźwiedź z tyłu już - już na Hrabiego głowie,

Ostatniego z Horeszków! chociaż po kądzieli.

➢Jezus Maria!>> krzyknąłem; i Pańscy anieli«

Zesłali mi na pomoc księdza Bernardyna.

On nas wszystkich zawstydził; oj, dzielny księżyna!

Gdym drżał, gdym się do cyngla dotknąć nie ośmielił,

On mi z rąk flintę wyrwał, wycelił, wystrzelił:

Między dwie głowy strzelić! Sto kroków! Nie chybić!

I w sam środek paszczęki! Tak mu zęby wybić!

Panowie! Długo żyję, jednego widziałem

Człowieka, co mógł takim popisać się strzałem.

Ów głośny niegdyś u nas z tylu pojedynków,

Ów, co korki kobietom wystrzelał z patynków,

Ów łotr nad łotry, sławny w czasy wiekopomne,

Ów Jacek, vulgo Wąsal; nazwiska nie wspomnę.

Ale mu nie czas teraz dojeżdżać niedźwiedzi:

Pewnie po same wąsy hultaj w piekle siedzi.

Chwała Księdzu! Dwom ludziom on życie ocalił,

Może i trzem; Gerwazy nie będzie się chwalił,

Ale gdyby ostatnie z krwi Horeszków dziecię

Wpadło w bestyi paszczę, nie byłbym na świecie,

I moje by tam stare pogryzł niedźwiedź kości;

Pójdź, Księże, wypijemy zdrowie Jegomości".


Próżno szukano Księdza; wiedzą tylko tyle,

Że po zabiciu źwierza zjawił się na chwilę,

Podskoczył ku Hrabiemu i Tadeuszowi,

A widząc, że obadwa cali są i zdrowi,

Podniósł ku niebu oczy, cicho pacierz zmówił

I pobiegł w pole szybko, jakby go kto łowił.


Tymczasem na Wojskiego rozkaz pęki wrzosu,

Suche chrosty i pniaki rzucono do stosu;

Bucha ogień, wyrasta szara sosna dymu

I rozszerza się w górze na kształt baldakimu.

Nad płomieniem oszczepy złożono w koziołki,

Na grotach zawieszono brzuchate kociołki;

Z wozów niosą jarzyny, mąki i pieczyste,

I chleb.

Sędzia otworzył puzderko zamczyste,

W którym rzędami flaszek białe sterczą głowy;

Wybiera z nich największy kufel kryształowy

(Dostał go Sędzia w darze od księdza Robaka):

Wódka to gdańska, napój miły dla Polaka.

"Niech żyje - krzyknął Sędzia, w górę wznosząc flaszę -

Miasto Gdańsk! niegdyś nasze, będzie znowu nasze!"

I lał srebrzysty likwor w kolej, aż na końcu

Zaczęło złoto kapać i błyskać na słońcu.


W kociołkach bigos grzano; w słowach wydać trudno

Bigosu smak przedziwny, kolor i woń cudną;

Słów tylko brzęk usłyszy i rymów porządek,

Ale treści ich miejski nie pojmie żołądek.

Aby cenić litewskie pieśni i potrawy,

Trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć, wracać z obławy.


Przecież i bez tych przypraw potrawą nie lada

Jest bigos, bo się z jarzyn dobrych sztucznie składa.

Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta,

Która, wedle przysłowia, sama idzie w usta;

Zamknięta w kotle, łonem wilgotnem okrywa

Wyszukanego cząstki najlepsze mięsiwa;

I praży się, aż ogień wszystkie z niej wyciśnie

Soki żywne, aż z brzegów naczynia war pryśnie

I powietrze dokoła zionie aromatem.


Bigos już gotów. Strzelcy z trzykrotnym wiwatem,

Zbrojni łyżkami, biegą i bodą naczynie,

Miedź grzmi, dym bucha, bigos jak kamfora ginie,

Zniknął, uleciał; tylko w czeluściach saganów

Wre para jak w kraterze zagasłych wulkanów.


Kiedy się już do woli napili, najedli,

Zwierza na wóz włożyli, sami na koń siedli,

Radzi wszyscy, rozmowni, oprócz Asesora

I Rejenta; ci byli gniewliwsi niż wczora,

Kłócąc się o zalety, ten swej Sanguszkówki,

A ten - bałabanowskiej swej Sagalasówki.

Hrabia też i Tadeusz jadą nieweseli,

Wstydząc się, że chybili i że się cofnęli:

Bo na Litwie - kto zwierza wypuści z obławy,

Długo musi pracować, nim poprawi sławy.


Hrabia mówił, że pierwszy do oszczepu godził

I że spotkaniu z zwierzem Tadeusz przeszkodził;

Tadeusz utrzymywał, że będąc silniejszy

I do robienia ciężkim oszczepem zręczniejszy,

Chciał wyręczyć Hrabiego: tak sobie niekiedy

Przymawiali śród gwaru i wrzasku czeredy.


Wojski jechał pośrodku; staruszek szanowny

Wesoły był nadzwyczaj i bardzo rozmowny;

Chcąc kłótników zabawić i do zgody dowieść,

Kończył im o Dowejce i Domejce powieść:


"Asesorze, jeżeli chciałem, byś z Rejentem

Pojedynkował, nie myśl, że jestem zawziętym

Na krew ludzką; broń Boże! chciałem was zabawić,

Chciałem wam komedyję niby to wyprawić,

Wznowić koncept, który ja lat temu czterdzieście

Wymyśliłem - przedziwny! - Wy młodzi jesteście,

Nie pamiętacie o nim, lecz za moich czasów

Głośny był od tej puszczy do poleskich lasów.


"Domejki i Dowejki wszystkie sprzeciwieństwa

Pochodziły, rzecz dziwna, z nazwisk podobieństwa

Bardzo niewygodnego. Bo gdy w czas sejmików

Przyjaciele Dowejki skarbili stronników,

Szepnął ktoś do szlachcica: <
A ten nie dosłyszawszy dał kreskę Domejce.

Gdy na uczcie wniósł zdrowie marszałek Rupejko:

Wiwat Dowejko! - drudzy krzyknęli: <>

A kto siedział w pośrodku, nie trafił do ładu,

Zwłaszcza przy niewyraźnej mowie w czas obiadu.


Gorzej było; raz w Wilnie jakiś szlachcic pjany

Bił się w szable z Domejką i dostał dwie rany;

Potem ów szlachcic, z Wilna wracając do domu,

Dziwnym trafem z Dowejką zjechał się u promu;

Gdy więc na jednym promie płynęli Wilejką,

Pyta sąsiada: kto on? odpowie: Dowejko;

Nie czekając dobywa rapier spod kirejki:

Czach, czach, i za Domejkę podciął wąs Dowejki.


Wreszcie, jak na dobitkę, trzeba jeszcze było,

Żeby na polowaniu tak się wydarzyło,

Że stali blisko siebie oba imiennicy

I do jednej strzelili razem niedźwiedzicy.

Prawda, że po ich strzale upadła bez duchu,

Ale już pierwej niosła z dziesiątek kul w brzuchu;

Strzelby z jednym kalibrem miało wiele osób.

Kto zabił niedźwiedzicę? dojdźże! jaki sposób?


Tu już krzyknęli: <
Bóg nas czy diabeł złączył, trzeba się rozłączyć:

Dwóch nas, jak dwóch słońc, pono zanadto na świecie!>>

A więc do szerpentynek i stają na mecie.

Oba szanowni ludzie; co ich szlachta godzą,

To oni na się jeszcze zapalczywiej godzą.

Zmienili broń; od szabel szło na pistolety.

Stają, krzyczym, że nadto przybliżyli mety;

Oni na złość, przysięgli przez niedźwiedzią skórę

Strzelać się, śmierć niechybna! prawie rura w rurę.

Oba tęgo strzelali. - <
Zgoda - rzekłem - niech zaraz dół wykopie klecha:

Bo taki spór nie może skończyć się na niczém;

Lecz bijcie się szlacheckim trybem, nie rzeźniczym,

Dosyć już mety zbliżać, widzę, żeście zuchy;

Chcecie strzelać się, rury oparłszy na brzuchy?

Ja nie pozwolę; zgoda, że na pistolety;

Lecz strzelać się nie z dalszej ani z bliższej mety

Jak przez skórę niedźwiedzią; ja rękami memi

Jako sekundant skórę rozciągnę na ziemi

I ja sam was ustawię. Waść po jednej stronie

Stanie na końcu pyska, a Waść na ogonie>>.

Zgoda- wrzaśli.

Czas? - jutro, miejsce? - karczma Usza.

Rozjechali się. Ja zaś do Wirgilijusza".


Tu Wojskiemu przerwał krzyk: "Wyczha!" Tuż spod koni

Smyknął szarak; już Kusy, już go Sokoł goni.

Psy wzięto na obławę, wiedząc, że z powrotem

Na polu łatwo można napotkać się z kotem;

Bez smyczy szły przy koniach; gdy kota postrzegły,

Wprzód nim strzelcy poszczuli, już za nim pobiegły.

Rejent też i Asesor chcieli końmi natrzeć;

Lecz Wojski wstrzymał krzycząc: "Wara! stać i patrzeć!

Nikomu krokiem ruszyć z miejsca nie dozwolę;

Stąd widzim wszyscy dobrze, zając idzie w pole".


W istocie, kot czuł z tyłu myśliwych i psiarnie,

Rwał w pole, słuchy wytknął jak dwa różki sarnie,

Sam szarzał się nad rolą długi, wyciągnięty,

Skoki pod nim sterczały jakby cztery pręty,

Rzekłbyś, że ich nie rusza, tylko ziemię trąca

Po wierzchu, jak jaskółka wodę całująca.

Pył za nim, psy za pyłem; z daleka się zdało,

Że zając, pył i charty jedne tworzą ciało:

Jakby jakaś przez pole suwała się żmiją,

Kot jak głowa, pył z tyłu jakby modra szyja,

A psami jak podwójnym ogonem wywija.


Rejent, Asesor patrzą, otworzyli usta,

Dech wstrzymali; wtem Rejent pobladnął jak chusta,

Zbladł i Asesor, widzą - fatalnie się dzieje,

Owa żmija im dalej, tym bardziej dłużej,

Już rwie się wpół, już znikła owa szyja pyłu,

Głowa już blisko lasu, ogony - gdzie z tyłu!

Głowa niknie, raz jeszcze jakby kto kutasem

Mignął: w las wpadła; ogon urwał się pod lasem.


Biedne psy, ogłupiałe biegały pod gajem,

Zdawały się naradzać, oskarżać nawzajem;

Wreszcie wracają, z wolna skacząc przez zagony,

Spuściły uszy, tulą do brzucha ogony

I przybiegłszy, ze wstydu nie śmieją wznieść oczu,

I zamiast iść do panów, stały na uboczu.


Rejent spuścił ku piersiom zasępione czoło,

Asesor rzucał okiem, ale niewesoło,

Potem zaczęli oba słuchaczom wywodzić:

Jak ich charty bez smycza nie nawykły chodzić,

Jak kot znienacka wypadł, jak źle był poszczuty

Na roli, gdzie psom chyba trzeba by wdziać buty,

Tak pełno wszędzie głazów i ostrych kamieni.


Mądrze rzecz wyłuszczali szczwacze doświadczeni;

Myśliwi z tych mów wiele mogliby korzystać,

Lecz nie słuchali pilnie; ci zaczęli świstać,

Ci śmiać się w głos, ci, mając niedźwiedzia w pamięci,

Gadali o nim, świeżą obławą zajęci.


Wojski ledwie raz okiem za zającem rzucił;

Widząc, że uciekł, głowę obojętnie zwrócił

I kończył rzecz przerwaną:

"Na czem więc stanąłem?

Aha! na tem, że obu za słowo ująłem,

Iż będą strzelali się przez niedźwiedzią skórę.

Szlachta w krzyk: <>

A ja w śmiech, bo mnie uczył mój przyjaciel Maro,

Że skóra źwierza nie jest lada jaką miarą.

Wszak wiecie Waćpanowie, jak królowa Dydo

Przypłynęła do Libów i tam z wielką biédą

Wytargowała sobie taki ziemi kawał,

Który by się wołową skórą nakryć dawał;

Na tym kawałku ziemi stanęła Kartago!

Więc ja to sobie w nocy rozbieram z uwagą.


Ledwie dniało, już z jednej strony taradejką

Jedzie Dowejko, z drugiej na koniu Domejko.

Patrzą, aż tu przez rzekę leży most kosmaty,

Pas ze skóry niedźwiedziej porzniętej na szmaty.

Postawiłem Dowejkę na zwierza ogonie

Z jednej strony, Domejkę zaś na drugiej stronie.

Pukajcie teraz - rzekłem - choć przez całe życie,

Lecz póty was nie spuszczę, aż się pogodzicie>>.

Oni w złość; a tu szlachta kładnie się na ziemi

Od śmiechu, a ja z księdzem słowy poważnemi

Nuż im z Ewanieliji, z statutów dowodzić;

Nie ma rady: - śmieli się i musieli zgodzić.

Spor ich potem w dozgonną przyjaźń się zamienił,

I Dowejko się z siostrą Domejki ożenił,

Domejko pojął siostrę szwagra, Dowejkównę,

Podzielili majątek na dwie części równe,

A w miejscu, gdzie się zdarzył tak dziwny przypadek,

Pobudowawszy karczmę nazwali N i e d ź w i a d e k

KSIĘGA PIĄTA KŁÓTNIA


Plany myśliwskie Telimeny - Ogrodniczka wybiera się na wielki świat i słucha nauk opiekunki - Strzelcy wracają - Wielkie zadziwienie Tadeusza - Spotkanie się powtórne w Świątyni dumania i zgoda, ułatwiona za pośrednictwem mrówek - U stołu wytacza się rzecz o łowach - Powieść Wojskiego o Rejtanie i księciu Denassów, przerwana - Zagajenie układów między stronami, także przerwane - Zjawisko z kluczem - Kłótnia - Hrabia z Gerwazym odbywają radę wojenną.


Wojski, chlubnie skończywszy łowy, wraca z boru,

A Telimena w głębi samotnego dworu

Zaczyna polowanie. Wprawdzie nieruchoma

Siedzi z założonemi na piersiach rękoma,

Lecz myślą goni źwierzów dwóch; szuka sposobu,

Jak by razem obsaczyć i ułowić obu:

Hrabię i Tadeusza. Hrabia, panicz młody,

Wielkiego domu dziedzic, powabnej urody;

Już trochę zakochany! Cóż? może się zmienić!

Potem, czy szczerze kocha? czy się zechce żenić?

Z kobietą kilku laty starszą! niebogatą!

Czy mu krewni pozwolą? co świat powie na to?

 

Telimena, tak myśląc, z sofy się podniosła

I stanęła na palcach; rzekłbyś, iż podrosła;

Odkryła nieco piersi, wygięła się bokiem

I sama siebie pilnym obejrzała okiem,

I znowu zapytała o radę zwierciadła;

Po chwili wzrok spuściła, westchnęła i siadła.

 

Hrabia pan! zmienni w gustach są ludzie majętni!

Hrabia blondyn! blondyni nie są zbyt namiętni!

A Tadeusz? prostaczek! poczciwy chłopczyna!

Prawie dziecko! raz pierwszy kochać się zaczyna!

Pilnowany, niełacno zerwie pierwsze związki,

Przy tem dla Telimeny ma już obowiązki,

Mężczyźni, póki młodzi, chociaż w myślach zmienni,

W uczuciach są od dziadów stalsi, bo sumienni.

Długo serce młodzieńca proste i dziewicze

Chowa wdzięczność za pierwsze miłości słodycze!

Ono rozkosz i wita, i żegna z weselem,

Jak skromną ucztę, którą dzielim z przyjacielem.

Tylko stary pjanica, gdy już spali trzewa,

Brzydzi się trunkiem, którym nazbyt się zalewa.

Wszystko to Telimena dokładnie wiedziała,

Bo i rozum, i wielkie doświadczenie miała.

 

Lecz co powiedzą ludzie? Można im zejść z oczu,

W inne strony wyjechać, mieszkać na uboczu

Lub, co lepsza, wynieść się całkiem z okolicy,

Na przykład zrobić małą podróż do stolicy,

Młodego chłopca na świat wielki wyprowadzić,

Kroki jego kierować, pomagać mu, radzić,

Serce mu kształcić, mieć w nim przyjaciela, brata!

Nareszcie - użyć świata, póki służą lata!

 

Tak myśląc, po alkowie śmiało i wesoło

Przeszła się kilka razy - znów spuściła czoło.

 

Warto by też pomyślić o Hrabiego losie -

Czyby się nie udało podsunąć mu Zosię?

Niebogata, lecz za to urodzeniem równa,

Z domu senatorskiego, jest dygnitarzówna.

Jeżeliby do skutku przyszło ożenienie,

Telimena w ich domu miałaby schronienie

Na przyszłość; krewna Zosi i Hrabiego swatka,

Dla młodego małżeństwa byłaby jak matka.

 

Po tej z sobą odbytej, stanowczej naradzie

Woła przez okno Zosię bawiącą się w sadzie.

 

Zosia w porannym stroju i z głową odkrytą

Stała, trzymając w ręku podniesione sito;

Do nóg jej biegło ptastwo; stąd kury szurpate

Toczą się kłębkiem, stamtąd kogutki czubate,

Wstrząsając koralowe na głowach szyszaki

I wiosłując skrzydłami przez bruzdy i krzaki,

Szeroko wyciągają ostrożaste pięty;

Za nimi z wolna indyk sunie się odęty,

Sarkając na trzpiotalstwo swej krzykliwej żony;

Owdzie pawie jak tratwy długimi ogony

Sterują się po łące, a gdzieniegdzie z góry

Upada jak kiść śniegu gołąb srebrnopióry.

W pośrodku zielonego okręgu murawy

Ściska się okrąg ptastwa krzykliwy, ruchawy,

Opasany gołębi sznurem na kształt wstęgi

Białej, środkiem pstrokaty w gwiazdy, w cętki, w pręgi

Tu dzioby bursztynowe, tam czubki z korali

Wznoszą się z gęstwi pierza jak ryby spod fali.

Wysuwają się szyje i w ruchach łagodnych

Chwieją się ciągle na kształt tulipanów wodnych;

Tysiące oczu jak gwiazd błyskają ku Zosi.

 

Ona w środku wysoko nad ptastwem się wznosi,

Sama biała i w długą bieliznę ubrana,

Kręci się jak bijąca śród kwiatów fontanna;

Czerpie z sita i sypie na skrzydła i głowy

Ręką jak perły białą gęsty grad perłowy

Krup jęczmiennych: to ziarno, godne pańskich stołów,

Robi się dla zaprawy litewskich rosołów;

Zosia je wykradając z szafek ochmistrzyni

Dla swego drobiu, szkodę w gospodarstwie czyni.

 

Usłyszała wołanie: "Zosiu!" To głos cioci!

Sypnęła razem ptastwu ostatek łakoci,

A sama, kręcąc sito jako tanecznica

Bębenek i w takt bijąc, swawolna dziewica

Jęła skakać przez pawie, gołębie i kury:

Zmieszane ptastwo tłumnie furknęło do góry.

Zosia, stopami ledwie dotykając ziemi,

Zdawała się najwyżej bujać między niemi;

Przodem gołębie białe, które w biegu płoszy,

Leciały jak przed wozem bogini rozkoszy.

 

Zosia przez okno z krzykiem do alkowy wpadła

I na kolanach ciotki zadyszana siadła;

Telimena, całując i głaszcząc pod brodę,

Z radością zważa dziecka żywość i urodę

(Bo prawdziwie kochała swą wychowanicę).

Ale znowu poważnie nastroiła lice,

Wstała i przechodząc się wszerz i wzdłuż alkowy,

Dzierżąc palec przy ustach, temi rzekła słowy:

 

"Kochana Zosiu, już też całkiem zapominasz

I na stan, i na wiek twój; wszak to dziś zaczynasz

Rok czternasty, czas rzucić indyki i kurki;

Fi! to godna zabawka dygnitarskiej córki!

I z umurzaną dziatwą chłopską już do woli

Napieściłaś się! Zosiu! patrząc, serce boli;

Opaliłaś okropnie płeć, czysta Cyganka,

A chodzisz i ruszasz się jak parafijanka.

Już ja temu wszystkiemu na przyszłość zaradzę;

Od dziś zacznę, dziś ciebie na świat wyprowadzę,

Do salonu, do gości - gości mamy siła,

Patrzajżeż, ażebyś mnie wstydu nie zrobiła".

 

Zosia skoczyła z miejsca i klasnęła w dłonie,

I ciotce zawisnąwszy oburącz na łonie,

Płakała i śmiała się na przemian z radości.

"Ach, Ciociu! już tak dawno nie widziałam gości!

Od czasu, jak tu żyję z kury i indyki,

Jeden gość, co widziałam, to był gołąb dziki;

Już mi troszeczkę nudno tak siedzieć w alkowie;

Pan Sędzia nawet mówi, że to źle na zdrowie".

 

"Sędzia - przerwała ciotka - ciągle mi dokuczał,

Żeby cię na świat wywieść, ciągle pod nos mruczał,

Że już jesteś dorosłą; sam nie wie, co plecie,

Dziaduś, nigdy na wielkim niebywały świecie.

Ja wiem lepiej, jak długo trzeba się sposobić

Panience, by wyszedłszy na świat, efekt zrobić.

Wiedz, Zosiu, że kto rośnie na widoku ludzi,

Choć piękny, choć rozumny, efektów nie wzbudzi,

Gdy go wszyscy przywykną widzieć od maleńka.

Lecz niechaj ukształcona, dorosła panienka

Nagle ni stąd, ni zowąd przed światem zabłyśnie,

Wtenczas każdy się do niej przez ciekawość ciśnie,

Wszystkie jej ruchy, rzuty oczu jej uważa,

Słowa jej podsłuchiwa i drugim powtarza;

A kiedy wejdzie w modę raz młoda osoba,

Każdy ją chwalić musi, choć i nie podoba.

Znaleźć się, spodziewam się, że umiesz; w stolicy

Urosłaś. Choć dwa lata mieszkasz w okolicy,

Nie zapomniałaś jeszcze całkiem Petersburka.

No, Zosio, toaletę rób, dostań tam z biórka,

Nagotowane znajdziesz wszystko do ubrania.

Spiesz się, bo lada chwila wrócą z polowania".

 

Wezwano pokojowę i służącą dziewkę;

W naczynie srebrne wody wylano konewkę;

Zosia, jak wróbel w piasku, trzepioce się, myje

Z pomocą sługi ręce, oblicze i szyję.

Telimena otwiera petersburskie składy,

Dobywa flaszki perfum, słoiki pomady,

Pokrapia Zosię wkoło wyborną perfumą

(Woń napełniła izbę), włos namaszcza gumą.

Zosia kładnie pończoszki białe, ażurowe,

I trzewiki warszawskie białe, atłasowe;

Tymczasem pokojowa sznurowała stanik,

Potem rzuciła na gors pannie pudermanik;

Zaczęto przypieczone zbierać papiloty,

Pukle, że nazbyt krótkie, uwito w dwa sploty,

Zostawując na czole i skroniach włos gładki;

Pokojowa zaś świeżo zebrane bławatki

Uwiązawszy w plecionkę daje Telimenie;

Ta ją do głowy Zosi przyszpila uczenie,

Z prawej strony na lewo: kwiat od bladych włosów

Odbijał bardzo pięknie, jak od zboża kłosów!

Zdjęto puderman, całe ubranie gotowe.

Zosia białą sukienkę wrzuciła przez głowę,

Chusteczkę batystową białą w ręku zwija

I tak cała wygląda biała jak lilija.

 

Poprawiwszy raz jeszcze i włosów, i stroju,

Kazano jej wzdłuż i wszerz przejść się po pokoju;

Telimena uważa znawczyni oczyma,

Musztruje siostrzenicę, gniewa się i zżyma;

Aż na dygnienie Zosi krzyknęła z rozpaczy:

"Ja nieszczęśliwa! Zosiu, widzisz, co to znaczy

Żyć z gęśmi, z pastuchami! Tak nogi rozszerzasz,

Jak chłopiec, okiem w prawo i w lewo uderzasz,

Czysta rozwódka! - Dygnij, patrz, jaka niezwinna!"

 

"Ach, Ciociu! - rzekła smutnie Zosia - cóż ja winna?

Ciotka mnie zamykała; nie było z kim tańczyć,

Lubiłam z nudy ptastwo paść i dzieci niańczyć;

Ale poczekaj, Ciociu, niech no się pobawię

Trochę z ludźmi, obaczysz, jak się ja poprawię".

 

"Już - rzekła ciotka - z dwojga złego lepiej z ptastwem

Niż z tem, co u nas dotąd gościło, plugastwem;

Przypomnij tylko sobie, kto tu u nas bywał:

Pleban, co pacierz mruczał lub w warcaby grywał,

I palestra z fajkami! To mi kawalery!

Nabrałabyś się od nich pięknej manijery.

Teraz to pokazać się jest przynajmniej komu,

Mamy przecież uczciwe towarzystwo w domu.

Uważaj dobrze, Zosiu, jest tu Hrabia młody,

Pan, dobrze wychowany, krewny Wojewody,

Pamiętaj być mu grzeczną..."

 

Słychać rżenie koni!

I gwar myśliwców; już są pod bramą: to oni!

Wziąwszy Zosię pod rękę, pobiegła do sali.

Myśliwi na pokoje jeszcze nie wchadzali,

Musieli po komnatach odmieniać swą odzież,

Nie chcąc wniść do dam w kurtkach.

 

Pierwsza wpadła młodzież,

Pan Tadeusz i Hrabia, co żywo przebrani.

Telimena sprawuje obowiązki pani,

Wita wchodzących, sadza, rozmową zabawia

I siostrzenicę wszystkim z kolei przedstawia:

Naprzód Tadeuszowi, jako krewną bliską;

Zosia grzecznie dygnęła, on skłonił się nisko,

Chciał coś do niej przemówić, już usta otworzył,

Ale spójrzawszy w oczy Zosi, tak się strwożył,

Że stojąc niemy przed nią, to płonął, to bladnął;

Co było w jego sercu, on sam nie odgadnął.

Uczuł się nieszczęśliwym bardzo - poznał Zosię!

Po wzroście i po włosach światłych, i po głosie;

Tę kibić i tę główkę widział na parkanie,

Ten wdzięczny głos zbudził go dziś na polowanie.

 

Aż Wojski Tadeusza wyrwał z zamięszania;

Widząc, że blednie i że na nogach się słania,

Radził mu odejść do swej izby dla spoczynku;

Tadeusz stanął w kącie, wsparł się na kominku,

Nic nie mówiąc - szerokie, obłędne źrenice

Obracał to na ciotkę, to na siostrzenicę.

Dostrzegła Telimena, iż pierwsze spojrzenie

Zosi tak wielkie na nim zrobiło wrażenie;

Nie odgadła wszystkiego, przecież pomieszana

Bawi gości, a z oczu nie spuszcza młodziana.

Wreszcie czas upatrzywszy ku niemu podbiega:

Czy zdrów? dlaczego smutny? pyta się, nalega,

Napomyka o Zosi, zaczyna z nim żarty;

Tadeusz nieruchomy, na łokciu oparty,

Nic nie gadając, marszczył brwi i usta krzywił:

Tym bardziej Telimenę pomieszał i ździwił

Zmieniła więc natychmiast twarz i ton rozmowy,

Powstała zagniewana i ostremi słowy

Poczęła nań przymówki sypać i wyrzuty;

Porwał się i Tadeusz jak żądłem ukłuty;

Spojrzał krzywo, nie mówiąc ani słowa splunął,

Krzesło nogą odepchnął i z pokoju runął,

Trzasnąwszy drzwi za sobą.

Szczęściem, że tej sceny

Nikt z gości nie uważał oprócz Telimeny.

 

Wyleciawszy przez bramę, biegł prosto na pole;

Jak szczupak, gdy mu oścień skróś piersi przekole,

Pluska się i nurtuje, myśląc, że uciecze,

Ale wszędzie żelazo i sznur z sobą wlecze:

Tak i Tadeusz ciągnął za sobą zgryzoty,

Suwając się przez rowy i skacząc przez płoty,

Bez celu i bez drogi; aż niemało czasu

Nabłąkawszy się, w końcu wszedł w głębinę lasu

I trafił, czy umyślnie, czyli też przypadkiem,

Na wzgórek, co był wczora szczęścia jego świadkiem,

Gdzie dostał ów bilecik, zadatek kochania,

Miejsce, jak wiemy, zwane Świątynią dumania.

 

Gdy okiem wkoło rzuca, postrzega: to ona!

Telimena, samotna, w myślach pogrążona,

Od wczorajszej postacią i strojem odmienna,

W bieliźnie, na kamieniu, sama jak kamienna;

Twarz schyloną w otwarte utuliła dłonie,

Choć nie słyszysz szlochania, znać, że we łzach tonie.

 

Daremnie broniło się serce Tadeusza:

Ulitował się, uczuł, że go żal porusza,

Długo poglądał niemy, ukryty za drzewem,

Na koniec westchnął i rzekł sam do siebie z gniewem:

"Głupi! cóż ona winna, że się ja pomylił!"

Więc z wolna głowę ku niej zza drzewa wychylił,

Gdy nagle Telimena zrywa się z siedzenia,

Rzuca się w prawo, w lewo, skacze skróś strumienia,

Rozkrzyżowana, z włosem rozpuszczonym, blada,

Pędzi w las, podskakuje, przyklęka, upada

I nie mogąc już powstać, kręci się po darni.

Widać z jej ruchów, w jakiej strasznej jest męczarni;

Chwyta się za pierś, szyję, za stopy, kolana.

 

Skoczył Tadeusz, myśląc, że jest pomieszana

Lub ma wielką chorobę. Lecz z innej przyczyny

Pochodziły te ruchy.

 

U bliskiej brzeziny

Było wielkie mrowisko. Owad gospodarny

Snuł się wkoło po trawie, ruchawy i czarny;

Nie wiedzieć, czy z potrzeby, czy z upodobania

Lubił szczególnie zwiedzać Świątynię dumania;

Od stołecznego wzgórka aż po źródła brzegi

Wydeptał drogę, którą wiodł swoje szeregi.

Nieszczęściem, Telimena siedziała śród drożki;

Mrówki znęcone blaskiem bieluchnej pończoszki,

Wbiegły, gęsto zaczęły łaskotać i kąsać,

Telimena musiała uciekać, otrząsać,

Na koniec na murawie siąść i owad łowić.

 

Nie mógł jej swej pomocy Tadeusz odmowić;

Oczyszczając sukienkę, aż do nóg się zniżył,

Usta trafem ku skroniom Telimeny zbliżył -

W tak przyjaźnej postawie, choć nic nie mówili

O rannych kłótniach swoich, przecież się zgodzili;

I nie wiedzieć, jak długo trwałaby rozmowa,

Gdyby ich nie przebudził dzwonek z Soplicowa -

 

Hasło wieczerzy. Pora powracać do domu,

Zwłaszcza że słychać było opodal trzask łomu.

Może szukają? razem wracać nie wypada;

Więc Telimena w prawo pod ogród się skrada,

A Tadeusz na lewo biegł do wielkiej drogi;

Oboje w tym odwrocie mieli nieco trwogi:

Telimenie zdało się, że raz spoza krzaka

Błysła zakapturzona, chuda twarz Robaka,

Tadeusz widział dobrze, jak mu raz i drugi

Pokazał się na lewo cień biały i długi.

Co to było, nie wiedział, ale miał przeczucie,

Że to był Hrabia w długim, angielskim surducie.

 

Wieczerzano w zamczysku. Uparty Protazy,

Nie dbając na wyraźne Sędziego zakazy,

W niebytność państwa znowu do zamku szturmował

I kredens doń (jak mówi) zaintromitował.

 

Goście weszli w porządku i stanęli kołem;

Podkomorzy najwyższe brał miejsce za stołem;

Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy.

Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży.

Kwestarz nie był u stołu; miejsce Bernardyna

Po prawej stronie męża ma Podkomorzyna.

Sędzia, kiedy już gości jak trzeba ustawił,

Żegnając po łacinie, stół pobłogosławił;

Mężczyznom dano wódkę; za czym wszyscy siedli

I chłodnik zabielany milcząc żwawo jedli.

 

Po chłodniku szły raki, kurczęta, szparagi,

W towarzystwie kielichów węgrzyna, malagi;

Jedzą, piją, a milczą wszyscy. Nigdy pono,

Od czasu jako mury zamku podźwigniono,

Który uraczał hojnie tylu szlachty bratów,

Tyle wesołych słyszał i odbił wiwatów,

Nie pamiętano takiej posępnej wieczerzy;

Tylko pukanie korków i brzęki talerzy

Odbijała zamkowa sień wielka i pusta:

Rzekłbyś, iż zły duch gościom zasznurował usta.

 

Mnogie były powody milczenia: Myśliwi

Powrócili z ostępu dosyć gadatliwi;

Lecz gdy zapał ochłonął, myśląc nad obławą,

Postrzegają, że wyszli z niej nie z wielką sławą:

Trzebaż było, ażeby jeden kaptur popi,

Wyrwawszy się Bóg wie skąd, jak Filip z konopi,

Przepisał wszystkich strzelców powiatu? O wstydzie!

Cóż o tem będą gadać w Oszmianie i Lidzie,

Które od wieków walczą z tutejszym powiatem

O pierwszeństwo w strzelectwie; myślili więc nad tem.

 

Zaś Asesor i Rejent, prócz wspólnych niechęci,

Świeżą hańbę swych chartów mieli na pamięci.

W oczach im stoi niecny kot, skoki wyciąga

I omykiem spod gaju kiwając, urąga,

I tym omykiem ćwiczy po sercach jak biczem.

Siedzieli z pochylonem ku misie obliczem.

Asesor nowe jeszcze miał powody żalów,

Patrząc na Telimenę i na swych rywalów.

 

Do Tadeusza siedzi Telimena bokiem,

Pomieszana, zaledwie śmie nań rzucić okiem.

Chciała zasępionego Hrabiego zabawić,

Wyzwać w dłuższą rozmowę, w lepszy humor wprawić,

Bo Hrabia dziwnie kwaśny powrócił z przechadzki,

A raczej, jako myślił Tadeusz, z zasadzki;

Słuchając Telimeny, czoło podniosł hardo,

Brwi zmarszczył, spójrzał na nią ledwie nie z pogardą;

Potem przysiadł się, jak mógł najbliżej, do Zosi,

Nalewa jej do szklanki, talerze przynosi,

Prawi tysiąc grzeczności, kłania się, uśmiécha,

Czasem oczy wywraca i głęboko wzdycha.

Widać przecież, pomimo tak zręczne łudzenie,

Że umizgał się tylko na złość Telimenie;

Bo głowę odwracając niby nieumyślnie,

Coraz ku Telimenie groźnem okiem błyśnie.

 

Telimena nie mogła pojąć, co to znaczy:

Ruszywszy ramionami, myśliła: dziwaczy.

Wreszcie, nowym zalotom Hrabiego dość rada,

Zwróciła się do swego drugiego sąsiada.

 

Tadeusz, też posępny, nic nie jadł, nic nie pił,

Zdawał się słuchać rozmów, oczy w talerz wlepił;

Telimena mu leje wino, on się gniewa

Na natrętność; pytany o zdrowie - poziewa.

Ma za złe (tak się zmienił jednego wieczora),

Że Telimena zbytnie do zalotów skora;

Gorszy się, że jej suknia tak wcięta głęboko,

Nieskromnie - a dopiero, kiedy podniosł oko!

Aż przeląkł się; bystrzejsze teraz miał źrenice:

Ledwie spójrzał w rumiane Telimeny lice,

Odkrył od razu wielką, straszną tajemnicę!

Przebóg! naróżowana!

 

Czy róż w złym gatunku,

Czy jakoś na obliczu przetarł się z trefunku:

Gdzieniegdzie zrzedniał, na wskroś grubszą płeć odsłania.

Może to sam Tadeusz, w Świątyni dumania

Rozmawiając za blisko, omusknął z bielidła

Karmin, lżejszy od pyłków motylego skrzydła.

Telimena wracała nazbyt śpieszno z lasu

I poprawić kolory swe nie miała czasu;

Około ust szczególniej widne były piegi.

Nuż oczy Tadeusza, jako chytre szpiegi,

Odkrywszy jedną zdradę, poczną w kolej zwiedzać

Resztę wdzięków i wszędzie jakiś fałsz wyśledzać:

Dwóch zębów braknie w ustach; na czole, na skroni

Zmarszczki; tysiące zmarszczków pod brodą się chroni!

 

Niestety! Czuł Tadeusz, jak jest niepotrzebnie

Rzecz piękną nazbyt ściśle zważać; jak haniebnie

Być szpiegiem swej kochanki; nawet jak szkaradnie

Odmieniać smak i serce - lecz któż sercem władnie?

Darmo chce brak miłości zastąpić sumnieniem,

Chłod duszy ogrzać znowu jej wzroku promieniem:

Już ten wzrok, jako księżyc światły, a bez ciepła,

Błyskał po wierzchu duszy, która do dna krzepła...

Takie robiąc sam sobie wyrzuty i skargi,

Pochylił w talerz głowę, milczał i gryzł wargi.

 

Tymczasem zły duch nową pokusą go wabi:

Podsłuchiwać, co Zosia mówiła do Hrabi.

Dziewczyna, uprzejmością Hrabiego ujęta,

Zrazu rumieniła się spuściwszy oczęta,

Potem śmiać się zaczęli, w końcu rozmawiali

O jakiemś niespodzianem w ogrodzie spotkaniu,

O jakiemś po łopuchach i grzędach stąpaniu.

 

Tadeusz, wyciągnąwszy co najdłużej uszy,

Połykał gorzkie słowa i przetrawiał w duszy,

Okropną miał biesiadę. Jak w ogrodzie źmija

Dwoistem żądłem zioło zatrute wypija,

Potem skręci się w kłębek i na drodze legnie,

Grożąc stopie, co na nią nieostróżnie biegnie,

Tak Tadeusz, opiły trucizną zazdrości,

Zdawał się obojętny, a pękał ze złości.

 

W najweselszem zebraniu niech się kilku gniewa,

Zaraz się ich ponurość na resztę rozlewa.

Strzelcy dawniej milczeli, druga stołu strona

Umilkła, Tadeusza żółcią zarażona.

 

Nawet pan Podkomorzy, nadzwyczaj ponury,

Nie miał ochoty gadać, widząc swoje córy,

Posażne i nadobne panny, w wieku kwiecie,

Zdaniem wszystkich najpierwsze partyje w powiecie,

Milczące, zaniedbane od milczącej młodzi.

Gościnnego Sędziego również to obchodzi;

Wojski zaś, uważając, że tak wszyscy milczą,

Nazywał tę wieczerzę nie polską, lecz wilczą.

 

Hreczecha na milczenie miał słuch bardzo czuły,

Sam gawęda, i lubił niezmiernie gaduły.

Nie dziw! ze szlachtą strawił życie na biesiadach,

Na polowaniach, zjazdach, sejmikowych radach;

Przywykł, żeby mu zawsze coś bębniło w ucho,

Nawet wtenczas, gdy milczał lub z placką za muchą

Skradał się, lub zamknąwszy oczy siadał marzyć;

W dzień szukał rozmów, w nocy musiano mu gwarzyć

Pacierze różańcowe albo gadać bajki;

Stąd też nieprzyjacielem zabitym był fajki,

Wymyślonej od Niemców, by nas scudzoziemczyć;

Mawiał: "Polskę oniemić - jest to Polskę zniemczyć".

Starzec, wiek przegwarzywszy, chciał spoczywać w gwarze;

Milczenie go budziło ze snu: tak młynarze,

Uśpieni kół tarkotem, ledwie staną osie,

Budzą się, krzycząc z trwogą: "A Słowo stało się..."

 

Wojski ukłonem dawał znak Podkomorzemu,

A ręką od ust lekko skinął ku Sędziemu,

Prosząc o głos; panowie na ten ukłon niemy

Odkłonili się oba, co znaczy: "prosiemy".

Wojski zagaił:

 

"Śmiałbym upraszać młodzieży,

Ażeby po staremu bawić u wieczerzy,

Nie milczeć i żuć: czy my ojce kapucyni?

Kto milczy między szlachtą, to właśnie tak czyni

Jako myśliwiec, który nabój rdzawi w strzelbie;

Dlatego ja rozmowność naszych przodków wielbię.

Po łowach szli do stołu, nie tylko by jadać,

Ale aby nawzajem mogli się wygadać,

Co każdy miał na sercu; nagany, pochwały

Strzelców i obławników, ogary, wystrzały

Wywoływano na plac; powstawała wrzawa,

Miła uchu myśliwców jak druga obława.

Wiem, wiem, o co wam idzie: ta czarnych trosk chmura

Pono z Robakowego wzniosła się kaptura!

Wstydzicie się swych pudeł! Niech was wstyd nie pali,

Znałem myśliwych lepszych od was, a chybiali;

Trafiać, chybiać, poprawiać - to kolej strzelecka.

Ja sam, chociaż ze strzelbą włoczę się od dziecka,

Chybiałem; chybiał sławny ów strzelec Tułoszczyk,

Nawet nie zawsze trafiał pan Rejtan nieboszczyk.

O Rejtanie opowiem później. Co się tycze

Wypuszczenia z obławy, że oba panicze

Zwierzowi jak należy kroku nie dostali,

Choć mieli oszczep w ręku, tego nikt nie chwali

Ani gani: bo zmykać, mając naboj w rurze

Znaczyło po staremu: być tchórzem nad tchórze;

Toż wystrzelić na oślep (jak to robi wielu),

Nie przypuściwszy zwierza, nie wziąwszy do celu,

Jest rzecz haniebna; ale kto dobrze wymierzy,

Kto przypuści do siebie zwierza jak należy,

Jeśli chybił, cofnąć się może bez sromoty

Albo walczyć oszczepem, lecz z własnej ochoty,

A nie z musu: gdyż oszczep strzelcom poruczony

Nie dla natarcia, ale tylko dla obrony.

Tak było po staremu: a więc mnie zawierzcie

I waszej rejterady do serca nie bierzcie,

Kochany Tadeuszku i Wielmożny Grafie!

Ilekroć zaś wspomnicie o dzisiejszym trafie,

Wspomnijcie też starego Wojskiego przestrogę:

Nigdy jeden drugiemu nie zachodzić w drogę,

Nigdy we dwóch nie strzelać do jednej źwierzyny".

 

Właśnie Wojski wymawiał to słowo: "źwierzyny",

Gdy Asesor półgębkiem podszepnął: "dziewczyny";

"Brawo!" krzyknęła młodzież, powstał szmer i śmiechy,

Powtarzano z kolei przestrogę Hreczechy,

Mianowicie ostatnie słowo, ci: "źwierzyny",

A drudzy, w głos śmiejąc się, krzyczeli: "dziewczyny";

Rejent szepnął: "kobiety", Asesor: "kokiety",

Utkwiwszy w Telimenie oczy jak sztylety.

 

Nie myślił wcale Wojski przymawiać nikomu

Ani uważał, co tam szepcą po kryjomu;

Rad bardzo, że mógł damy i młodzież rozśmieszyć,

Zwrócił się ku myśliwcom, chcąc i tych pocieszyć.

I zaczął, nalewając sobie kielich wina:

 

"Nadaremnie oczyma szukam Bernardyna;

Chciałbym mu opowiedzieć wypadek ciekawy,

Podobny do zdarzenia dzisiejszej obławy.

Klucznik mówił, że tylko znał jednego człeka,

Co tak celnie jak Robak mógł strzelić z daleka;

Ja zaś znałem drugiego; równie trafnym strzałem

Ocalił on dwóch panów; sam ja to widziałem,

Kiedy do nalibockich zaciągnęli lasów

Tadeusz Rejtan poseł i książę Denassow.

Nie zazdrościli sławie szlachcica panowie,

Owszem u stołu pierwsi wnieśli jego zdrowie,

Nadawali mu wielkich prezentów bez liku

I skórę zabitego dzika; o tym dziku

I o strzale powiem wam jak naoczny świadek,

Bo to był dzisiejszemu podobny przypadek,

A zdarzył się największym strzelcom za mych czasów:

Posłowi Rejtanowi i księciu Denassow".

 

A wtem ozwał się Sędzia nalewając czaszę:

"Piję zdrowie Robaka, Wojski, w ręce wasze!

Jeśli datkiem nie możem Kwestarza zbogacić,

Postaramy się przecież za proch mu zapłacić;

Uręczamy, że niedźwiedź zabity dziś w boru

Przez dwa lata wystarczy na kuchnię klasztoru.

Lecz skóry Księdzu nie dam; lub gwałtem zabiorę,

Albo ją mnich ustąpić musi przez pokorę,

Albo ją kupię choćby dziesiątkiem soboli.

Skórą tą rozporządzimy wedle naszej woli;

Pierwszy wieniec i sławę już wziął sługa boży,

Skórę Jaśnie Wielmożny Pan nasz Podkomorzy

Temu da, kto na drugą nagrodę zasłużył".

 

Podkomorzy pogładził czoło i brwi zmrużył;

Strzelcy zaczęli szemrać, każdy coś powiadał,

Tamten - jak zwierza znalazł, ten - jak ranę zadał,

Tamten psiarnię nawołał, ów zwierza nawrócił

Znowu w ostęp. Asesor z Rejentem się kłócił,

Jeden wielbiąc przymioty swojej Sanguszkówki,

Drugi bałabanowskiej swej Sagalasówki.

 

"Sędzio sąsiedzie - wreszcie wyrzekł Podkomorzy -

Pierwszą nagrodę słusznie zyskał sługa boży;

Lecz niełacno rozsądzić, kto jest po nim drugi,

Bo wszyscy zdają mi się mieć równe zasługi,

Wszyscy równi zręcznością, biegłością i męstwem.

Przecież dwóch dziś odznaczył los niebezpieczeństwem.

Dwaj byli niedźwiedziego najbliżsi pazura:

Tadeusz i pan Hrabia; im należy skóra.

Pan Tadeusz ustąpi (jestem tego pewny),

Jako młodszy i jako gospodarza krewny;

Więc spolija opima weźmiesz, Mości Hrabia.

Niech ten łup twą strzelecką komnatę ozdabia,

Niechaj pamiątką będzie dzisiejszej zabawy,

Godłem szczęścia łowczego, bodźcem przyszłej sławy".

 

Umilknął wesoł, myśląc, że Hrabię ucieszył;

Nie wiedział, jak boleśnie serce jego przeszył.

Bo Hrabia na strzeleckiej komnaty wspomnienie

Mimowolnie wzrok podniosł: a te łby jelenie,

Te gałęziste rogi, jakby las wawrzynów

Zasiany ręką ojców na wieńce dla synów,

Te rzędami portretów zdobione filary,

Ten w sklepieniu błyszczący herb Półkozic stary,

Ozwały się doń zewsząd głosami przeszłości;

Zbudził się z marzeń, wspomniał, gdzie, u kogo gości:

Dziedzic Horeszków gościem śród swych własnych progów,

Biesiadnikiem Sopliców, swych odwiecznych wrogów!

A przy tem zawiść, którą czuł do Tadeusza,

Tym mocniej Hrabię przeciw Soplicom porusza.

 

Rzekł więc z gorzkim uśmiechem: "Mój domek zbyt mały

Nie ma godnego miejsca na dar tak wspaniały;

Niech lepiej niedźwiedź czeka pośród tych rogaczy,

Aż mi go Sędzia razem z zamkiem oddać raczy".

 

Podkomorzy, zgadując, na co się zanosi,

Zadzwonił w tabakierę złotą, o głos prosi.

 

"Godzieneś pochwał - rzecze - Hrabio, mój sąsiedzie,

Że dbasz o interesa nawet przy obiedzie;

Nie tak jak modni wieku twojego panicze,

Żyjący bez rachunku. Ja tuszę i życzę

Zgodą zakończyć moje sądy podkomorskie;

Dotąd jedyna trudność jest o fundum dworskie.

Mam już projekt zamiany, fundum wynagrodzić

Ziemią w sposób następny..." - Tu zaczął wywodzić

Porządnie (jak zwykł zawsze) plan przyszłej zamiany:

Już był w połowie rzeczy, gdy ruch niespodziany

Wszczął się na końcu stoła: jedni coś postrzegli,

Wskazują palcem, drudzy oczyma tam biegli,

Aż wreszcie wszystkie głowy, jak kłosy schylone

Wstecznym wiatrem, w przeciwną zwróciły się stronę,

W kąt.

 

Z kąta, kędy wisiał portret nieboszczyka,

Ostatniego z rodziny Horeszków, Stolnika,

Z małych drzwiczek, ukrytych pomiędzy filary

Wysunęła się cicho postać na kształt mary.

Gerwazy! Poznano go po wzroście, po licach,

Po srebrzystych na żółtej kurcie Półkozicach.

Stąpał jako słup prosto, niemy i surowy,

Nie zdjąwszy czapki, nawet nie schyliwszy głowy;

W ręku trzymał błyszczący klucz, jakby puginał,

Odemknął szafę i w niej coś kręcić zaczynał.

 

Stały w dwóch kątach sieni, wsparte o filary,

Dwa kurantowe, w szafach zamknięte zegary;

Dziwaki stare, dawno ze słońcem w niezgodzie,

Południe wskazywały często o zachodzie;

Gerwazy nie przybrał się machinę naprawić,

Ale bez nakręcenia nie chciał jej zostawić,

Dręczył kluczem zegary każdego wieczora;

Właśnie teraz przypadła nakręcania pora.

Gdy Podkomorzy sprawą zajmował uwagę

Stron interesowanych, on pociągnął wagę:

Zgrzytnęły wyszczerbionym zębem koła rdzawe;

Wzdrygnął się Podkomorzy i przerwał rozprawę.

"Bracie - rzekł - odłoż nieco twą pilną robotę!"

I kończył plan zamiany; lecz Klucznik na psotę

Jeszcze silniej pociągnął drugiego ciężaru;

I wnet gil, który siedział na wierzchu zegaru,

Trzepiocąc skrzydłem, zaczął ciąć kurantów nuty.

Ptak sztucznie wyrobiony, szkoda, że popsuty,

Zająkał się i piszczał, im daléj, tem gorzéj.

Goście w śmiech; musiał przerwać znowu Podkomorzy.

"Mości Kluczniku - krzyknął - lub raczej puszczyku,

Jeśli dziob twój szanujesz, dość mi tego krzyku!"

 

Ale Gerwazy groźbą wcale się nie strwożył,

Prawą rękę poważnie na zegar położył,

A lewą wziął się pod bok; tak oburącz wsparty,

"Podkomorzeńku! - krzyknął. - Wolne pańskie żarty.

Wróbel mniejszy niż puszczyk, a na swoich wiorach

Śmielszy jest aniżeli puszczyk w cudzych dworach:

Co klucznik, to nie puszczyk; kto w cudze poddasze

Nocą włazi, ten puszczyk, i ja go wystraszę".


"Za drzwi z nim !" - Podkomorzy krzyknął. - "Panie Hrabia! -

Zawołał Klucznik. - Widzisz Pan, co się wyrabia?

Czy nie dosyć się jeszcze Pański honor plami,

Że Pan jadasz i pijasz z temi Soplicami?

Trzebaż jeszcze, aby mnie, zamku urzędnika,

Gerwazego Rębajłę, Horeszków klucznika,

Lżyć w domu Panów moich? I Panże to zniesie?"

 

Wtem Protazy zawołał trzykroć: "Uciszcie się!

Na ustąp! Ja, Protazy Baltazar Brzechalski,

Dwojga imion, jenerał niegdyś trybunalski,

Vulgo woźny, woźneńską obdukcyją robię

I wizyją formalną, zamawiając sobie

Urodzonych tu wszystkich obecnych świadectwo

I pana Asesora wzywając na śledztwo

Z powodu Wielmożnego Sędziego Soplicy:

O inkursyją, to jest o najazd granicy,

Gwałt zamku, w którym Sędzia dotąd prawnie włada,

Czego dowodem jawnym jest, że w zamku jada".


"Brzechaczu! - wrzasnął Klucznik. - Ja cię wnet nauczę!"

I dobywszy zza pasa swe żelazne klucze,

Okręcił wkoło głowy, puścił z całej mocy;

Pęk żelaza wyleciał jako kamień z procy.

Pewnie łeb Protazemu rozbiłby na ćwierci;

Szczęściem, schylił się Woźny i wydarł się śmierci.


Porwali się z miejsc wszyscy, chwilę była głucha

Cichość, aż Sędzia krzyknął: "W dyby tego zucha!

Hola, chłopcy!" - i czeladź rzuciła się żwawo

Ciasnym przejściem pomiędzy ścianami i ławą.

Lecz Hrabia krzesłem w środku zagrodził im drogę

I na tym szańcu słabym utwierdziwszy nogę:

"Wara! - zawołał. - Sędzio! nie wolno nikomu

Krzywdzić sługę mojego w moim własnym domu;

Kto ma na starca skargę, niech ją mnie przełoży".

 

Zyzem w oczy Hrabiemu spojrzał Podkomorzy:

"Bez waścinej pomocy ukarać potrafię

Zuchwałego szlachetkę; a Waść, Mości Grafie,

Przed dekretem ten zamek za wcześnie przywłaszczasz;

Nie Wać tu jesteś panem, nie Wać nas ugaszczasz;

Siedź cicho, jakeś siedział; jeśli siwej głowy

Nie czcisz, to szanuj pierwszy urząd powiatowy".


"Co mi? - odmruknął Hrabia. - Dość już tej gawędy!

Nudźcie drugich waszymi względy i urzędy.

Dość już głupstwa zrobiłem wdając się z Waćpaństwem

W pijatyki, które się kończą grubijaństwem.

Zdacie mi sprawę z mego honoru obrazy.

Do widzenia po trzeźwu - pódź za mną, Gerwazy!"


Nigdy się odpowiedzi takiej nie spodziewał

Podkomorzy; właśnie swój kieliszek nalewał,

Gdy zuchwalstwem Hrabiego rażony jak gromem,

Oparłszy się o kielich butlem nieruchomym,

Głowę wyciągnął na bok i ucha przyłożył,

Oczy rozwarł szeroko, usta wpół otworzył;

Milczał, lecz kielich w ręku tak potężnie cisnął,

Że szkło dźwięknąwszy pękło, płyn w oczy mu prysnął.

Rzekłbyś, iż z winem ognia w duszę się nalało,

Tak oblicze spłonęło, tak oko pałało.

 

Zerwał się mówić, pierwsze słowo niewyraźnie

Mleł w ustach, aż przez zęby wyleciało: "Błaźnie!

Grafiątko! ja cię... Tomasz, karabelę! Ja tu

Nauczę ciebie mores, błaźnie! Daj go katu!

Względy, urzędy nudzą, uszko delikatne!

Ja cię tu zaraz po tych zauszniczkach płatnę!

Fora za drzwi! do korda! Tomasz, karabelę!"

 

Wtem do Podkomorzego skoczą przyjaciele;

Sędzia porwał mu rękę: "Stój Pan, to rzecz nasza,

Mnie tu naprzód wyzwano; Protazy, pałasza!

Puszczę go w taniec jako niedźwiadka na kiju".

Lecz Tadeusz Sędziego wstrzymał: "Panie Stryju,

Wielmożny Podkomorzy, czyż się Państwu godzi

Wdawać się z tym fircykiem, czy tu nie ma młodzi?

Na mnie się zdajcie, ja go należycie skarcę;

A Waszeć, panie śmiałku, co wyzywasz starce,

Obaczym, czyli jesteś tak strasznym rycerzem;

Rozprawimy się jutro, plac i broń wybierzem.

Dziś uchodź, pókiś cały!"

 

Dobra była rada;

Klucznik i Hrabia wpadli w obroty nie lada.

Przy wyższym końcu stoła wrzał tylko krzyk wielki,

Ale z ostrego końca latały butelki

Koło Hrabiego głowy. Strwożone kobiety

W prośby, w płacz; Telimena, krzyknąwszy: "Niestety!"

Wzniosła oczy, powstała i padła zemdlona,

I przechyliwszy szyję przez Hrabi ramiona,

Na pierś jego złożyła swe piersi łabędzie.

Hrabia, choć zagniewany, wstrzymał się w zapędzie,

Zaczął cucić, ocierać.


Tymczasem Gerwazy,

Wystawiony na stołków i butelek razy,

Już zachwiał się, już czeladź zakasawszy pięście,

Rzucała się nań zewsząd hurmem, gdy na szczęście

Zosia, widząc szturm, skoczy i litością zdjęta

Zasłania starca, na krzyż rozpiąwszy rączęta.-

Wstrzymali się;

Gerwazy z wolna ustępował,

Zniknął z oczu, szukano, gdzie się pod stół schował,

Gdy nagle z drugiej strony wyszedł jak spod ziemi,

Podniosłszy w górę ławę ramiony silnemi,

Okręcił się jak wiatrak, oczyścił pół sieni,

Wziął Hrabię i tak oba ławą zasłonieni

Cofali się ku drzwiczkom; już dochodzą progów,

Gerwazy stanął, jeszcze raz spojrzał na wrogów,

Dumał chwilę, niepewny, czy cofać się zbrojnie,

Czyli z nowym orężem szukać szczęścia w wojnie.

Obrał drugie; już ławę jak taran murowy

W tył dźwignął dla zamachu, już ugiąwszy głowy,

Z wypiętą naprzód piersią, z podniesioną nogą

Miał wpaść... ujrzał Wojskiego, uczuł w sercu trwogę.


Wojski, cicho siedzący z przymrużonem okiem,

Zdawał się pogrążony w dumaniu głębokiem;

Dopiero gdy się Hrabia z Podkomorzym skłócił

I Sędziemu pogroził, Wojski głowę zwrócił,

Zażył dwakroć tabaki i przetarł powieki.

Chociaż Wojski Sędziemu był krewny daleki,

Ale w gościnnym jego domu zamieszkały,

O zdrowie przyjaciela był niezmiernie dbały.

Przypatrywał się zatem z ciekawością walce,

Wyciągnął z lekka na stół rękę, dłoń i palce,

Położył nóż na dłoni, trzonkiem do paznokcia

Indeksu, a żelazem zwrócony do łokcia,

Potem ręką w tył nieco wychyloną kiwał,

Niby bawiąc się, lecz się w Hrabiego wpatrywał.

 

Sztuka rzucania nożów, straszna w ręcznej bitwie,

Już była zaniechana podówczas na Litwie,

Znajoma tylko starym; Klucznik jej probował

Nieraz w zwadach karczemnych. Wojski w niej celował,

Widać z zamachu ręki, że silnie uderzy,

A z oczu łacno zgadnąć, że w Hrabiego mierzy

(Ostatniego z Horeszków, chociaż po kądzieli).

Mniej baczni młodzi ruchów starca nie pojęli;

Gerwazy zbladnął, ławą Hrabiego zakłada,

Cofa się ku drzwiom.

"Łapaj!" - krzyknęła gromada.

 

Jako wilk obskoczony znienacka przy ścierwie

Rzuca się oślep w zgraję, co mu ucztę przerwie,

Już goni, ma ją szarpać, wtem śród psiego wrzasku

Trzasło ciche półkorcze... wilk zna je po trzasku,

Śledzi okiem, postrzega, że z tyłu za charty

Myśliwiec wpół schylony, na kolanie wsparty,

Rurą ku niemu wije i już cyngla tyka;

Wilk uszy spuszcza, ogon podtuliwszy zmyka,

Psiarnia z tryumfującym rzuca się hałasem

I skubie go po kudłach, zwierz zwraca się czasem,

Spojrzy, klapnie paszczęką, i białych kłów zgrzytem

Ledwie pogrozi, psiarnia pierzcha ze skowytem:

Tak i Gerwazy z groźną cofał się postawą,

Wstrzymując napastników oczyma i ławą,

Aż razem z Hrabią wpadli w głąb ciemnej framugi.

 

"Łapaj!" - krzykniono znowu; tryumf był niedługi:

Bo nad głowami tłumu Klucznik niespodzianie

Ukazał się na chorze przy starym organie

I z trzaskiem jął wyrywać ołowiane rury.

Wielką by klęskę zadał, uderzając z góry.

Ale już goście tłumnie wychodzili z sieni,

Nie śmieli kroku dostać słudzy potrwożeni

I chwytając naczynia w ślad panów uciekli,

Nawet nakrycia z częścią sprzętów się wyrzekli.

 

Któż ostatni, nie dbając na groźby i razy,

Ustąpił z placu bitwy? - Brzechalski Protazy.

On, za krzesłem Sędziego stojąc niewzruszenie,

Ciągnął woźnieńskim głosem swoje oświadczenie,

Aż skończył i z pustego zszedł pobojowiska,

Kędy zostały trupy, ranni i zwaliska.

 

W ludziach straty nie było; ale wszystkie ławy

Miały zwichnione nogi, stół także kulawy,

Obnażony z obrusa, poległ na talerzach

Zlanych winem, jak rycerz na krwawych puklerzach,

Między licznemi kurcząt i jendyków ciały,

W których piersi widelce świeżo wbite tkwiały.

 

Po chwili w Horeszkowskim samotnym budynku

Wszystko do zwyczajnego wracało spoczynku.

Mrok zgęstniał; reszty pańskiej wspaniałej biesiady

Leżą, podobne uczcie nocnej, gdzie na Dziady

Zgromadzić się zaklęte mają nieboszczyki.

Już na poddaszu trzykroć krzyknęły puszczyki

Jak guślarze; zdają się witać wschód miesiąca,

Którego postać oknem spadła na stół, drżąca

Niby dusza czyscowa; z podziemu, przez dziury

Wyskakiwały na kształt potępieńców szczury...

Gryzą, piją; czasami w kącie zapomniana

Puknie na toast duchom butelka szampana.

 

Ale na drugiem piętrze, w izbie, którą zwano,

Choć była bez zwierciadeł, izbą zwierciadlaną,

Stał Hrabia na krużganku zwróconym ku bramie;

Chłodził się wiatrem, surdut wdział na jedno ramię,

Drugi rękaw i poły u szyi sfałdował

I pierś surdutem, jakby płaszczem, udrapował.

Gerwazy chodził kroki wielkiemi po sali;

Obadwa zamyśleni, do siebie gadali:

"Pistolety - rzekł Hrabia - lub gdy chcą, pałasze".

"Zamek - rzekł Klucznik - i wieś, oboje to nasze".

"Stryja, synowca - wołał Hrabia - całe plemię

Wyzywaj!" - "Zamek - wołał Klucznik - wieś i ziemie

Zabieraj Pan!" To mówiąc zwrócił się do Hrabi:

"Jeśli Pan chce mieć pokój, niech wszystko zagrabi.

Po co proces, Mopanku! Sprawa jak dzień czysta:

Zamek w ręku Horeszków był przez lat czterysta;

Część gruntów oderwano w czasie Targowicy

I, jak Pan wie, oddano władaniu Soplicy.

Nie tylko tę część, wszystko zabrać im należy

Za koszta procesowe, za karę grabieży.

Mówiłem Panu zawsze: procesów zaniechać,

Mówiłem Panu zawsze: najechać, zajechać!

Tak było po dawnemu: kto raz grunt posiądzie,

Ten dziedzic; wygraj w polu, a wygrasz i w sądzie.

Co się tycze dawniejszych z Soplicami sprzéczek,

Jest na to od procesu lepszy Scyzoryczek;

A jeśli Maciej w pomoc da mi swą Rózeczkę,

To my we dwóch, Sopliców tych porzniem na sieczkę".

 

"Brawo! - rzekł Hrabia. - Plan twój gotycko-sarmacki

Podoba się mi lepiej niż spór adwokacki.

Wiesz co? Na całej Litwie narobim hałasu

Wyprawą niesłychaną od dawnego czasu.

I sami się zabawim. Dwa lata tu siedzę,

Jakąż bitwę widziałem? z chłopami o miedzę.

Nasza wyprawa przecież krwi rozlanie wróży;

Odbyłem taką jedną w czasie mych podróży.

Gdym w Sycyliji bawił u pewnego księcia,

Rozbójnicy porwali w górach jego zięcia

I okupu od krewnych żądali zuchwale;

My, zebrawszy naprędce sługi i wasale,

Wpadliśmy; ja dwóch zbojców ręką mą zabiłem,

Pierwszy wleciałem w tabor, więźnia uwolniłem.

Ach, mój Gerwazy! jaki to był tryumfalny,

Jaki piękny nasz powrót, rycersko-feudalny!

Lud z kwiatami spotykał nas - córka książęcia,

Wdzięczna zbawcy, ze łzami wpadła w me objęcia.

Gdym przybył do Palermo, wiedziano z gazety,

Palcami wskazywały mię wszystkie kobiety.

Nawet wydrukowano o całem zdarzeniu

Romans, gdzie wymieniony jestem po imieniu.

Romans ma tytuł: Hrabia, czyli tajemnice

Zamku Birbante-rokka.

Czy są tu ciemnice

W tym zamku?" -

"Są - rzekł Klucznik - ogromne piwnice,

Ale puste! Bo wino wypili Soplice".

"Dżokejów - dodał Hrabia - uzbroić we dworze,

Z włości wezwać wasalów!"

"Lokajów? broń Boże! -

Przerwał Gerwazy. - Czy to zajazd jest hultajstwem?

Kto widział zajazd robić z chłopstwem i z lokajstwem?

Mój Panie, na zajazdach nie znacie się wcale;

Wąsalów - co innego, zdadzą się wąsale.

Nie we włości ich szukać, ale po zaściankach:

W Dobrzynie, w Rzezikowie, w Ciętyczach, w Rąbankach;

Szlachta odwieczna, w której krew rycerska płynie;

Wszyscy przychylni panów Horeszków rodzinie,

Wszyscy nieprzyjaciele zabici Sopliców!

Stamtąd zbiorę ze trzystu wąsatych szlachciców;

To rzecz moja. Pan niechaj do pałacu wraca

I wyśpi się, bo jutro będzie wielka praca;

Pan spać lubi, już późno, drugi kur już pieje;

Ja tu będę pilnować zamku, aż rozdnieje,

A ze słoneczkiem stanę w Dobrzyńskim zaścianku".

 

Na te słowa pan Hrabia ustąpił z krużganku;

Ale nim odszedł, spójrzał przez otwór strzelnicy

I widząc świateł mnóstwo w domostwie Soplicy:

"Iluminujcie! - krzyknął. - Jutro o tej porze

Będzie jasno w tym zamku, ciemno w waszym dworze!"

 

Gerwazy siadł na ziemi, oparł się o ścianę

I pochylił ku piersiom czoło zadumane;

Światłość miesięczna padła na wierzch głowy łysy,

Gerwazy po nim kryślił palcem różne rysy;

Widać, że przyszłych wypraw snuł plany wojenne.

Ciężą mu coraz bardziej powieki brzemienne,

Bezwładną kiwnął szyją, czuł, że go sen bierze;

Zaczął wedle zwyczaju wieczorne pacierze.

Lecz między Ojczenaszem i Zdrowaś Maryją

Dziwne stanęły mary, tłoczą się i wiją:

Klucznik widzi Horeszki, swoje dawne pany,

Ci niosą karabele, drudzy buzdygany,

Każdy groźnie spoziera i pokręca wąsa,

Składa się karabelą, buzdyganem wstrząsa -

Za nimi jeden cichy, posępny cień mignął,

Z krwawą na piersi plamą. Gerwazy się wzdrygnął,

Poznał Stolnika; zaczął wkoło siebie żegnać

I ażeby tym pewniej straszne sny rozegnać,

Odmawiał litaniją o czyscowych duszach.

 

Znowu wzrok mu skleił się, zadzwoniło w uszach -

Widzi tłum szlachty konnej, błyszczą karabele:

Zajazd! zajazd Korelicz, i Rymsza na czele!

I ogląda sam siebie, jak na koniu siwym,

Z podniesionym nad głowę rapierem straszliwym

Leci; rozpięta na wiatr szumi taratatka,

Z lewego ucha spadła w tył konfederatka;

Leci, jezdnych i pieszych po drodze obala

I na koniec Soplicę w stodole podpala - 

Wtem ciężka marzeniami na pierś spadła głowa

I tak usnął ostatni Klucznik Horeszkowa.
.

KSIĘGA SZÓSTA ZAŚCIANEK󠁧󠁢󠁥󠁮󠁧󠁿

.Pierwsze ruchy wojenne zajazdu - Wyprawa Protazego - Robak z panem Sędzią radzą o rzeczy publicznej - Dalszy ciąg wyprawy Protazego, bezskutecznej - Ustęp o konopiach - Zaścianek szlachecki Dobrzyn - Opisanie domostwa i osoby Maćka Dobrzyńskiego.

Nieznacznie z wilgotnego wykradał się mroku

Świt bez rumieńca, wiodąc dzień bez światła w oku.

Dawno wszedł dzień, a jeszcze ledwie jest widomy.

Mgła wisiała nad ziemią, jak strzecha ze słomy

Nad ubogą Litwina chatką; w stronie wschodu

Widać z bielszego nieco na niebie obwodu,

Że słońce wstało, tędy ma zstąpić na ziemię,

Lecz idzie niewesoło i po drodze drzemie.


Za przykładem niebieskim wszystko się spóźniło

Na ziemi; bydło poźno na paszę ruszyło

I zdybało zające przy późnem śniadaniu;

One zwykły do gajów wracać o świtaniu,

Dziś, okryte tumanem, te mokrzycę chrupią,

Te, jamki w roli kopiąc, parami się kupią

I na wolnem powietrzu myślą użyć wczasu;

Ale przed bydłem muszą powracać do lasu.

I w lasach cisza. Ptaszek zbudzony nie śpiewa,

Otrząsnął pierze z rosy, tuli się do drzewa,

Głowę wciska w ramiona, oczy znowu mruży

I czeka słońca. Kędyś u brzegów kałuży

Klekce bocian; na kopach siedzą wrony zmokłe,

Rozdziawiwszy się ciągną gawędy rozwlokłe,

Obrzydłe gospodarzom jako wróżby słoty.

Gospodarze już dawno wyszli do roboty.


Już zaczęły żniwiarki swą piosnkę zwyczajną,

Jak dzień słotny ponurą, tęskną, jednostajną,

Tem smutniejszą, że dźwięk jej w mgłę bez echa wsiąka;

Chrząsnęły sierpy w zbożu, ozwała się łąka,

Rząd kosiarzy otawę siekących wciąż brząka,

Pogwizdując piosenkę; z końcem każdej zwrotki

Stają, ostrzą żelezca i w takt kują w młotki.

Ludzi we mgle nie widać, tylko sierpy, kosy

I pieśni brzmią jak muzyk niewidzialnych głosy.

W środku na snopie zboża ekonom usiadłszy,

Nudzi się, kręci głową, roboty nie patrzy,

Pogląda na gościniec, na drogi rozstajne,

Kędy działy się jakieś rzeczy nadzwyczajne.


Na gościńcu i drogach od samego ranka

Panuje ruch niezwykły; stąd chłopska furmanka

Skrzypi, lecąc jak poczta, stąd szlachecka bryka

Czwałem tarkocze, drugą i trzecią spotyka;

Z lewej drogi posłaniec jak kuryjer goni,

Z prawej przebiegło w zawód kilkanaście koni,

Wszyscy spieszą, ku różnym kierują się stronom.

Co to ma znaczyć? Powstał ze snopa ekonom,

Chciał przypatrzyć się, spytać; długo stał nad drogą,

Daremnie wołał, nie mógł zatrzymać nikogo

Ni poznać we mgle. Jezdni migają jak duchy,

Tylko słychać raz po raz tętent kopyt głuchy

I, co dziwniejsza jeszcze, szczękanie pałaszy:

Bardzo to ekonoma i cieszy, i straszy.

Bo choć na Litwie było naonczas spokojnie,

Dawno już wieści głuche biegały o wojnie,

O Francuzach, Dąbrowskim, o Napoleonie.

Miałyżby wojnę wróżyć ci jezdzcy? te bronie?

Ekonom pobiegł wszystko Sędziemu powiedzieć,

Spodziewając się i sam czegoś się dowiedzieć.


W Soplicowie domowi i goście, po kłótni

Wczorajszej wstali z siebie nieradzi i smutni.

Próżno Wojszczanka damy na kabałę sprasza,

Mężczyznom próżno karty dają do mariasza:

Nie chcą bawić się ni grać, siedzą cicho w kątkach,

Mężczyźni palą lulki, kobiety przy prątkach;

Nawet śpią muchy.


Wojski, rzuciwszy łopatkę,

Znudzony ciszą, idzie pomiędzy czeladkę.

Woli w kuchennej słuchać ochmistrzyni krzyków,

Groźb i razów kucharza, hałasu kuchcików;

Aż go powoli wprawił w przyjemne marzenie

Ruch jednostajny rożnów kręcących pieczenie.


Sędzia od rana pisał, zamknąwszy się w izbie,

Woźny od rana czekał pod oknem na przyzbie;

Sędzia, skończywszy pozew, Protazego wzywa,

Skargę przeciw Hrabiemu głośno odczytywa:

O skrzywdzenie honoru, zelżywe wyrazy,

Zaś przeciw Gerwazemu o gwałty i razy;

Obudwu o przechwałki, o koszta z powodu

Procesu - ciągnie w rejestr taktowy do grodu.

Pozew dziś trzeba wręczyć ustnie, oczywisto,

Nim zajdzie słońce. Woźny z miną uroczystą

Wyciągnął słuch i rękę, skoro pozew zoczył;

Stał poważnie, a rad by z radości podskoczył.

Na samą myśl procesu czuł, że się odmłodził:

Wspomniał na dawne lata, gdy z pozwami chodził

Po guzy, ale razem po zapłaty hojne.

Tak żołnierz, który strawił życie tocząc wojnę,

A na starość w szpitalach spoczywa kaleki,

Skoro usłyszy trąbę lub bęben daleki,

Chwyta się z łoża, krzyczy przez sen: "Bij Moskala!"

I na drewnianej nodze skacze ze szpitala

Tak prędko, że go ledwie może złowić młodzież.


Protazy śpieszył włożyć swą woźnieńską odzież.

Przecież żupana ani kontusza nie kładzie,

One służą ku wielkiej sądowej paradzie;

Na podróż ma strój inny: szerokie rajtuzy

I kurtę, której poły, podpięte na guzy,

Można zakasać albo spuścić na kolana;

Czapka z uszami, sznurkiem u wierzchu związana,

Wznosi się na pogodę, spuszcza się przed słotą.

Tak ubrany, wziął pałkę i ruszył piechotą.

Bo woźni przed procesem, jak szpiegi przed bojem,

Muszą kryć się pod różną postacią i strojem.


Dobrze zrobił Protazy, że w drogę pospieszył,

Bo niedługo by swoim pozwem się nacieszył.

W Soplicowie zmieniano kampaniji plany.

Do Sędziego wpadł nagle Robak zadumany

I rzekł: "Sędzio, to bieda nam z tą panią ciotką,

Z tą panią Telimeną, kokietką i trzpiotką!

Kiedy Zosia została dzieckiem w biednym stanie,

Jacek ją Telimenie dał na wychowanie,

Słysząc, że jest osoba dobra, świat znająca,

A postrzegam, że ona coś tu nam zamąca,

Intryguje i pono Tadeuszka wabi;

Śledzę ją; albo może bierze się do Hrabi,

Może do obu razem. Obmyślmy więc środki,

Jak się jej pozbyć, bo stąd mogą urość plotki,

Zły przykład i pomiędzy młokosami zwady,

Które mogą pomieszać twe prawne układy".

"Układy? - krzyknął Sędzia z niezwykłym zapałem -

Z układów kwita, już je skończyłem, zerwałem".

"A to co? - przerwał Robak. - Gdzie rozum? gdzie głowa?

Co tu mi Wasze bajasz? jaka burda nowa?"

"Nie z mej winy - rzekł Sędzia. - Proces to wyjaśni:

Hrabia, pyszałek, głupiec, był przyczyną waśni,

I Gerwazy łotr; lecz to do sądu należy.

Szkoda, żeś nie był, Księże, w zamku na wieczerzy,

Poświadczyłbyś, jak Hrabia srodze mnie obraził".

"Po coś Waść - krzyknął Robak - do tych ruin łaził?

Wiesz, jak zamku nie cierpię; odtąd moja noga

Tam nie postanie. Znowu kłótnia! kara Boga!

Jakże tam było? powiedz; trzeba tę rzecz zatrzeć.

Już mię znudziło wreszcie na tyle głupstw patrzeć.

Ważniejsze ja mam sprawy niż godzić pieniaczy,

Ale jeszcze raz zgodzę".

"Zgodzić? Cóż to znaczy!

A idźże mi Waść wreszcie z tą zgodą do licha! -

Przerwał Sędzia, tupnąwszy nogą. - Patrzcie mnicha!

Że go przyjmuję grzecznie, chce mnie za nos wodzić.

Wiedz Wasze, że Soplice nie zwykli się godzić;

Gdy pozwą, muszą wygrać: nieraz w ich imieniu

Trwał proces, aż wygrali w szóstym pokoleniu.

Dosyć zrobiłem głupstwa, z porady Waszeci,

Zwołując podkomorskie sądy po raz trzeci.

Od dzisiaj nie ma zgody; nie ma, nie ma, nie ma!

(I krzycząc chodził, tupał nogami obiema).

Prócz tego za wczorajszy niegrzeczny uczynek

Musi mnie deprekować, albo pojedynek!"


"Ale, Sędzio, cóż będzie, jak się Jacek dowie?

Wszak on umrze z rozpaczy! Czyliż Soplicowie

Nie nabroili jeszcze w tym zamku dość złego!

Bracie! wspominać nie chcę wypadku strasznego.

Wiesz także, że część gruntów od zamku dziedzica

Zabrała i Soplicom dała Targowica.

Jacek za grzech żałując, musiał był ślubować

Pod absolucją dobra te restytuować.

Wziął więc Zosię, Horeszków dziedziczkę ubogą,

Hodować, wychowanie jej opłacał drogo.

Chciał ją Tadeuszkowi swojemu wyswatać

I tak dwa poróżnione domy znowu zbratać,

I dziedziczce bez wstydu ustąpić grabieży".

"Lecz cóż to? - krzyknął Sędzia - co do mnie należy?

Ja się nie znałem, nawet nie widziałem z Jackiem;

Ledwiem słyszał o jego życiu hajdamackiem,

Siedząc wtenczas retorem w jezuickiej szkole,

Potem u wojewody służąc za pacholę.

Dano mi dobra, wziąłem; kazał przyjąć Zosię,

Przyjąłem, hodowałem, myślę o jej losie.

Dość mnie nudzi ta cała historyja babia!

A potem, czegoż jeszcze wlazł mi tu ten Hrabia?

Z jakim prawem do zamku? Wszak wiesz, przyjacielu,

On Horeszkom dziesiąta woda na kisielu!

I ma mnie lżyć? a ja go zapraszać do zgody!"


"Bracie! - rzekł ksiądz - ważne są do tego powody.

Pamiętasz, że Jacek chciał do wojska słać syna,

Potem w Litwie zostawił: cóż w tym za przyczyna?

Oto w domu Ojczyznie potrzebniejszy będzie.

Słyszałeś pewnie, o czem już gadają wszędzie,

O czem ja wiadomostki przynosiłem nieraz:

Teraz czas już powiedzieć wszystko, czas już teraz!

Ważne rzeczy, mój bracie! Wojna tuż nad nami!

Wojna o Polskę! bracie! Będziem Polakami!

Wojna niechybna! Kiedy z poselstwem tajemnem

Tu biegłem, wojsk forpoczty już stały nad Niemnem;

Napoleon już zbiera armiję ogromną,

Jakiej człowiek nie widział i dzieje nie pomną;

Obok Francuzów ciągnie polskie wojsko całe,

Nasz Józef, nasz Dąbrowski, nasze orły białe!

Już są w drodze, na pierwszy znak Napoleona

Przejdą Niemen i - bracie! Ojczyzna wskrzeszona!

Sędzia, słuchając, z wolna okulary składał

I wpatrując się mocno w Księdza, nic nie gadał,

Westchnął głęboko, w oczach łzy się zakręciły...

Wreszcie porwał za szyję Księdza z całej siły:

"Mój Robaku! - wołając - czy to tylko prawda?

Mój Robaku! - powtarzał - czy to tylko prawda?

Ileż razy zwodzono! Pamiętasz? gadali:

Napoleon już idzie! i my już czekali!

Gadano: już w Koronie, już Prusaka pobił,

Wkracza do nas! A on - co? Pokój w Tylży zrobił!

Czy tylko prawda? Czy ty nie zwodzisz sam siebie?"

"Prawda - zawołał Robak - jak Pan Bóg na niebie!"

"Błogosławioneż niechaj będą usta, które

To zwiastują! - rzekł Sędzia wznosząc ręce w górę. -

Nie pożałujesz twego poselstwa, Robaku,

Nie pożałuje klasztor; dwieście owiec z braku

Daję na klasztor. Księże, tyś się wczora palił

Do mojego kasztanka i gniadosza chwalił,

Dziś zaraz w twym kwestarskim wozie pójdą oba;

Dziś proś mnie, o co zechcesz, co ci się podoba,

Nie odmówię! Lecz o tym interesie całym

Z Hrabią, daj pokój; skrzywdził mnie, już zapozwałem,

Czyż wypada..."

Załamał ręce Ksiądz zdziwiony.

Wlepiwszy oczy w Sędzię, ruszywszy ramiony,

Rzekł: "To gdy Napoleon wolność Litwie niesie,

Gdy świat drży cały, to ty myślisz o procesie?

I jeszczeż po tem wszystkim, com tobie powiedział,

Będziesz spokojnie, ręce założywszy, siedział,

Gdy działać trzeba!"


- "Działać? Cóż?" - Sędzia zapytał.

"Jeszcześ - rzekł Robak - z oczu moich nie wyczytał?

Jeszcze serce nic tobie nie gada? Ach, bracie!

Jeśli Soplicowskiej krwi kroplę w żyłach macie,

Uważ tylko: Francuzi uderzają z przodu?...

A gdyby z tyłu zrobić powstanie narodu?

Co myślisz? Niech no Pogoń zarży, niech na Żmudzi

Niedźwiedź ryknie! Ach, gdyby jakie tysiąc ludzi,

Gdyby choć pięćset z tyłu na Moskwę natarło,

Powstanie jako pożar wkoło rozpostarło,

Gdybyśmy my, nabrawszy Moskwie harmat, znaków,

Zwycięzcy szli powitać wybawców rodaków?

Ciągniemy! Napoleon widząc nasze lance

Pyta: Co to za wojsko? My krzyczym: Powstańce,

Najjaśniejszy Cesarzu! Litwa ochotnicy!

Pyta:Pod czyją wodzą?- Sędziego Soplicy!

Ach, któż by potem pisnąć śmiał o Targowicy?

Bracie, póki Ponarom stać, Niemnowi płynąć,

Póty w Litwie Sopliców imieniowi słynąć;

Wnuków, prawnuków będzie Jagiełłów stolica

Wskazywać palcem, mówiąc: oto jest Soplica,

Z tych Sopliców, co pierwsi zrobili powstanie!


A na to Sędzia: "Mniejsza o ludzkie gadanie;

Nigdy nie dbałem bardzo o pochwały świata,

Bóg świadkiem, żem nie winien grzechów mego brata;

W politykę jam nigdy bardzo się nie wdawał,

Urzędując i orząc mojej ziemi kawał;

Lecz jestem szlachcic, rad bym plamę domu zmazać,

Jestem Polak, dla kraju rad bym coś dokazać,

Choć duszę oddać. W szable nie byłem zbyt tęgi,

Wszakże bierali ludzie i ode mnie cięgi;

Wie świat, że w czasie polskich ostatnich sejmików

Wyzwałem i zraniłem dwoch braci Buzwików,

Którzy... Ale to mniejsza. Jakże Wasze myśli?

Czy potrzeba, żebyśmy zaraz w pole wyszli?

Strzelców zebrać - rzecz łatwa; prochu mam dostatek,

W plebaniji u księdza jest kilka armatek;

Przypominam, iż Jankiel mówił, iż u siebie

Ma groty do lanc, że je mogę wziąć w potrzebie;

Te groty przywiózł w pakach gotowych z Królewca

Pod sekretem; weźmiem je, zaraz zrobim drzewca,

Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie,

Ja z synowcem na czele i? - jakoś to będzie !


"O polska krwi!" - zawołał Bernardyn wzruszony,

Z otwartemi skoczywszy na Sędzię ramiony.

"Prawe dziecię Sopliców! Tobie Bóg przeznacza

Oczyścić grzechy brata twojego, tułacza;

Zawszem ciebie szanował, ale od tej chwili

Kocham cię, jak gdybyśmy bracią sobie byli!

Przygotujemy wszystko, lecz wyjść nie czas jeszcze;

Ja sam wyznaczę miejsce i czas wam obwieszczę.

Wiem, że car wysłał gońców do Napoleona

Prosić o pokój; wojna nie jest ogłoszona;

Lecz książę Józef słyszał od pana Biniona,

Francuza; co należy do cesarskiej rady,

Że się na niczem skończą wszystkie te układy,

Że będzie wojna. Książę wysłał mnie na zwiady

Z rozkazem, żeby byli Litwini gotowi

Dowieść przychodzącemu Napoleonowi,

Że chcą złączyć się znowu z siostrą swą, Koroną,

I żądają, ażeby Polskę przywrócono.

Tymczasem bracie, z Hrabią trzeba przyjść do zgody;

Jest to dziwak, fantastyk trochę, ale młody,

Poczciwy, dobry Polak; potrzebny nam taki;

W rewolucyjach bardzo potrzebne dziwaki,

Wiem z doświadczenia; nawet głupi się przydadzą,

Byle tylko poczciwi i pod mądrych władzą.

Hrabia pan, ma u szlachty wielkie zachowanie;

Cały powiat ruszy się, jeśli on powstanie;

Znając jego majątek, każdy szlachcic powie:

Musi to być rzecz pewna, gdy z nią są panowie.

Biegę do niego zaraz".


"Niech się pierwszy zgłosi -

Rzekł Sędzia - niech przyjedzie tu, mnie niech przeprosi;

Wszak jestem starszy wiekiem, jestem na urzędzie!

Co się tycze procesu, sąd arbitrów będzie.

Bernardyn trzasnął drzwiami. "No, szczęśliwa droga!

Rzekł Sędzia.


Ksiądz wpadł w powóz stojący u proga,

Tnie biczem konie, łechce lejcami po bokach;

Furknęła kałamaszka, ginie w mgły obłokach,

Tylko kiedy niekiedy kaptur mnicha bury

Wznosi się nad tumany jako sęp nad chmury.


Woźny już dawniej wyszedł ku domowi Hrabi.

Jak lis bywalec, gdy go woń słoniny wabi,

Bieży ku niej, a strzelców zna fortele skryte,

Bieży, staje, przysiada coraz, wznosi kitę

I wiatr nią jak wachlarzem ku swym nozdrzom tuli,

Pyta wiatru, czy strzelcy jadła nie zatruli:

Protazy zeszedł z drogi i wzdłuż sianożęci

Krąży około domu: pałkę w ręku kręci,

Udaje, że obaczył kędyś bydło w szkodzie;

Tak zręcznie lawirując stanął przy ogrodzie;

Schylił się, bieży, rzekłbyś, iż derkacza tropi,

Aż nagle skoczył przez płot i wpadł do konopi.


W tej zielonej, pachnącej i gęstej krzewinie,

Koło domu, jest pewny przytułek zwierzynie

I ludziom. Nieraz zając zdybany w kapuście

Skacze skryć się w konopiach bezpieczniej niż w chruście,

Bo go dla gęstwi ziela ani chart nie zgoni,

Ani ogar wywietrzy dla zbyt tęgiej woni.

W konopiach człowiek dworski, uchodząc kańczuka

Lub pięści, siedzi cicho, aż się pan wyfuka.

I nawet często zbiegli od rekruta chłopi,

Gdy ich rząd śledzi w lasach, siedzą śród konopi.

I stąd w czasie bitew, zajazdów, tradowań

Obie strony nie szczędzą wielkich usiłowań,

Ażeby stanowisko zająć konopiane,

Które z przodu ciągnie się aż pod dworską ścianę,

A z tyłu, pospolicie stykając się z chmielem,

Kryje atak i odwrót przed nieprzyjacielem.


Protazy, choć człek śmiały, uczuł nieco strachu,

Bo przypomniał z samego rośliny zapachu

Różne swoje dawniejsze woźnieńskie przypadki,

Jedne po drugich, biorąc konopie na świadki:

Jako raz zapozwany szlachcic z Telsz, Dzindolet,

Rozkazał mu, oparłszy o piersi pistolet,

Wleźć pod stół i ów pozew psim głosem odszczekać,

Że Woźny musiał co tchu w konopie uciekać.

Jak później Wołodkowicz, pan dumny, zuchwały,

Co rozpędzał sejmiki, gwałcił trybunały,

Przyjąwszy urzędowy pozew, zdarł na sztuki

I postawiwszy przy drzwiach z kijami hajduki,

Sam nad Woźnego głową trzymał goły rapier,

Krzycząc: "Albo cię zetnę, albo zjedz twój papier!"

Woźny niby jeść zaczął, jak człowiek roztropny,

Aż skradłszy się do okna, wpadł w ogród konopny.


Wprawdzie już wtenczas w Litwie nie było zwyczajem

Opędzać się od pozwów szablą lub nahajem

I ledwie woźny czasem usłyszał łajanie,

Ale Protazy o tej obyczajów zmianie

Wiedzieć nie mógł, bo dawno już pozwów nie naszał.

Choć zawsze gotów, choć się Sędziemu sam wpraszał,

Sędzia dotąd, przez winny wzgląd na lata stare,

Odmawiał jego prośbom; dziś przyjął ofiarę

Dla naglącej potrzeby.

Woźny patrzy, czuwa -

Cicho wszędzie - w konopie z wolna ręce wsuwa

I rozchylając gęstwę badylów, w jarzynie

Jako rybak pod wodą nurkujący płynie;

Wzniósł głowę - cicho wszędzie - do okien się skrada -

Cicho wszędzie - przez okna głąb pałacu bada -

Pusto wszędzie. - Na ganek wchodzi nie bez strachu,

Odmyka klamkę - pusto jak w zaklętym gmachu;

Dobywa pozew, czyta głośno oświadczenie.

A wtem usłyszał tarkot, uczuł serca drżenie,

Chciał uciec, gdy ode drzwi zaszła mu osoba -

Szczęściem znajoma! Robak! Zdziwili się oba.


Widno, że Hrabia kędyś ruszył z całym dworem

I bardzo spieszył, bo drzwi zostawił otworem.

Widać, że się uzbrajał; leżały dwórurki

I sztucce na podłodze, dalej sztenfle, kurki

I narzędzia ślusarskie, któremi rynsztunki

Poprawiano; proch, papier: robiono ładunki.

Czy Hrabia z całym dworem wyjechał na łowy?

Ale po coż broń ręczna? Tu szabla bez głowy

Zardzewiała, tam leży szpada bez temlaku:

Zapewne wybierano oręż z tego braku

I poruszono nawet stare broni składy.

Robak obejrzał pilnie rusznice i szpady,

A potem do folwarku wybrał się na zwiady,

Szukając sług, żeby się rozpytać o Hrabię;

W pustym folwarku ledwie wynalazł dwie babie,

Od których słyszy, że pan i dworska drużyna

Ruszyli tłumnie, zbrojnie - drogą do Dobrzyna.


Słynie szeroko w Litwie Dobrzyński zaścianek

Męstwem swoich szlachciców, pięknością szlachcianek.

Niegdyś możny i ludny; bo gdy król Jan Trzeci

Obwołał pospolite ruszenie przez wici,

Chorąży województwa z samego Dobrzyna

Przywiódł mu sześćset zbrojnej szlachty. Dziś rodzina

Zmniejszona, zubożała; dawniej w pańskich dworach

Lub wojsku, na zajazdach, sejmikowych zborach,

Zwykli byli Dobrzyńscy żyć o łatwym chlebie.

Teraz zmuszeni sami pracować na siebie

Jako zaciężne chłopstwo! Tylko że siermięgi

Nie noszą, lecz kapoty białe w czarne pręgi,

A w niedzielę kontusze. Strój także szlachcianek

Najuboższych różni się od chłopskich katanek:

Zwykle chodzą w drylichach albo perkaliczkach,

Bydło pasą nie w łapciach z kory, lecz w trzewiczkach,

I żną zboże, a nawet przędą - w rękawiczkach.


Różnili się Dobrzyńscy między Litwą bracią

Językiem swoim tudzież wzrostem i postacią.

Czysta krew lacka, wszyscy mieli czarne włosy,

Wysokie czoła, czarne oczy, orle nosy;

Z Dobrzyńskiej Ziemi ród swój starożytny wiedli.

A choć od lat czterystu na Litwie osiedli,

Zachowali mazurską mowę i zwyczaje.

Jeźli który z nich dziecku imię na chrzcie daje,

Zawsze zwykł za patrona brać Koronijasza:

Świętego Bartłomieja albo Matyjasza.

Tak syn Macieja zawzdy zwał się Bartłomiejem,

A znowu Bartłomieja syn zwał się Maciejem;

Kobiety wszystkie chrzczono Kachny lub Maryny.


By rozeznać się wpośród takiej mieszaniny,

Brali różne przydomki, od jakiej zalety

Lub wady, tak mężczyźni, jako i kobiety.

Mężczyznom czasem kilka dawano przydomków

Na znak pogardy albo szacunku spółziomków;

Czasem jedenże szlachcic inaczej w Dobrzynie,

A pod innym nazwiskiem u sąsiadów słynie.

Dobrzyńskich naśladując, inna szlachta bliska

Brała również przydomki, zwane i m i o n i s k a.

Teraz ich każda prawie używa rodzina,

A rzadki wie, iż mają początek z Dobrzyna;

I były tam potrzebne, kiedy w reszcie kraju

Głupim naśladownictwem weszły do zwyczaju.


Więc Matyjasz Dobrzyński, który stał na czele

Całej rodziny, zwan był K u r k i e m n a k o ś c i e l e.

Potem z siedemset dziewięćdziesiąt czwartym rokiem

Odmieniwszy przydomek, ochrzcił się Z a b o k i e m;

Toż K r ó 1 i k i e m Dobrzyńscy mianują go sami,

A Litwini nazwali M a ć k i e m n a d M a ć k a m i.


Jak on nad Dobrzyńskimi, dom jego nad siołem

Panował, stojąc między karczmą i kościołem.

Widać rzadko zwiedzany, mieszka w nim hołota,

Bo brama sterczy bez wrot, ogrody bez płota,

Nie zasiane, na grzędach już porosły brzozki;

Przecież ten folwark zdał się być stolicą wioski,

Iż kształtniejszy od innych chat, bardziej rozległy,

I prawą stronę, gdzie jest świetlica, miał z cegły.

Obok lamus, spichrz, gumno, obora i stajnie,

Wszystko w kupie, jak bywa u szlachty zwyczajnie.


Wszystko nadzwyczaj stare, zgniłe; domu dachy

Świeciły się, jak gdyby od zielonej blachy,

Od mchu i trawy, która buja jak na łące.

Po strzechach gumien - niby ogrody wiszące

Różnych roślin: pokrzywa i krokos czerwony,

Żółta dziewanna, szczyru barwiste ogony,

Gniazda ptastwa różnego, w strychach gołębniki,

W oknach gniazda jaskółcze, u progu króliki

Białe skaczą i ryją w niedeptanej darni.

Słowem, dwór na kształt klatki albo królikarni.


A dawniej był obronny! Pełno wszędzie śladów,

Że wielkich i że częstych doznawał napadów.

Pod bramą dotąd w trawie, jak dziecięca głowa

Wielka, leżała kula żelazna działowa

Od czasów szwedzkich; niegdyś skrzydło wrót otwarte

Bywało o tę kulę jak o głaz oparte.

Na dziedzińcu spomiędzy piołunu i chwastu

Wznoszą się stare szczęty krzyżów kilkunastu

Na ziemi nieświęconej; znak, że tu chowano

Poległych śmiercią nagłą i niespodziewaną.

Kto by uważał z bliska lamus, spichrz i chatę,

Ujrzy ściany od ziemi do szczytu pstrokate

Niby rojem owadów czarnych; w każdej plamie

Siedzi we środku kula jak trzmiel w ziemnej jamie.


U drzwi domostwa wszystkie klamki, ćwieki, haki,

Albo ucięte, albo noszą szabel znaki:

Pewnie tu probowano hartu zygmuntówek,

Któremi można śmiało ćwieki obciąć z główek

Lub hak przerżnąć, w brzeszczocie nie zrobiwszy szczerby.

Nade drzwiami Dobrzyńskich widne były herby;

Lecz armaturę - serów zasłoniły pułki

I zasklepiły gęsto gniazdami jaskółki.


Wewnątrz samego domu, w stajni i wozowni,

Pełno znajdziesz rynsztunków, jak w starej zbrojowni.

Pod dachem wiszą cztery ogromne szyszaki,

Ozdoby czół marsowych: dziś Wenery ptaki,

Gołębie, w nich gruchając karmią swe pisklęta.

W stajni kolczuga wielka nad żłobem rozpięta

I pierścieniasty pancerz służą za drabinę,

W którą chłopiec zarzuca źrebcom dzięcielinę.

W kuchni kilka rapierów kucharka bezbożna

Odhartowała, kładąc je w piec zamiast rożna;

Buńczukiem, łupem z Wiednia, otrzepywa żarna:

Słowem, wygnała Marsa Ceres gospodarna

I panuje z Pomoną, Florą i Wertumnem

Nad Dobrzyńskiego domem, stodołą i gumnem.


Ale dziś muszą znowu ustąpić boginie:

Mars powraca.


O świcie zjawił się w Dobrzynie

Konny posłaniec; biega od chaty do chaty,

Budzi jak na pańszczyznę; wstają szlachta braty,

Napełniają się ciżbą zaścianku ulice,

Słychać krzyk w karczmie, widać w plebaniji świéce;

Biegą; jeden drugiego pyta, co to znaczy,

Starzy składają radę, młódź konie kulbaczy,

Kobiety zatrzymują, chłopcy się szamocą,

Rwą się biec, bić się, ale nie wiedzą, z kim, o co?

Muszą chcąc nie chcąc zostać. W mieszkaniu plebana

Trwa rada długa, tłumna, strasznie zamieszana,

Aż nie mogąc zdań zgodzić, na koniec stanowi

Przełożyć całą sprawę ojcu Maciejowi.


Siedemdziesiąt dwa lat liczył Maciej, starzec dziarski,

Niskiego wzrostu, dawny konfederat barski.

Pamiętają i swoi, i nieprzyjaciele

Jego damaskowaną krzywą karabelę,

Którą piki i sztyki rzezał na kształt sieczki

I której żartem skromne dał imię R ó z e c z k i.

Z konfederata stał się stronnikiem królewskim

I trzymał z Tyzenhauzem, podskarbim litewskim;

Lecz gdy król w Targowicy przyjął uczestnictwo,

Maciej opuścił znowu królewskie stronnictwo,

I stąd to, że przechodził partyi tak wiele,

Nazywany był dawniej K u r k i e m n a k o ś c i e l e,

Że jak kurek za wiatrem chorągiewkę zwracał.

Przyczynę zmian tak częstych na próżno byś macał:

Może Maciej zbyt wojnę lubił; zwyciężony

W jednej stronie, znów bitwy szukał z drugiej strony?

Może, bystry polityk, duch czasu zbadywał

I tam szedł, gdzie Ojczyzny dobro upatrywał?

Kto wie! To pewna, że go nigdy nie uwiodły

Ani chęć osobistej chwały, ni zysk podły,

I że nigdy z moskiewską partyją nie trzymał;

Na sam widok Moskala pienił się i zżymał.

By nie spotkać Moskala, po kraju zaborze

Siedział w domu, jak niedźwiedź, gdy ssie łapę w borze.


Ostatni raz wojował, poszedłszy z Ogińskim

Do Wilna, gdzie służyli oba pod Jasińskim.

I tam z Rózeczką cudów dokazał odwagi.

Wiadomo, że sam jeden skoczył z wałów Pragi

Bronić pana Pocieja, który, odbieżany

Na placu boju, dostał dwadzieścia trzy rany.

Myślano długo w Litwie, że obu zabito;

Wrócili oba, każdy pokłuty jak sito.

Pan Pociej, zacny człowiek, chciał zaraz po wojnie

Obrońcę Dobrzyńskiego wynagrodzić hojnie,

Dawał mu folwark pięciu dymów w dożywocie

I wyznaczył mu rocznie tysiąc złotych w złocie.

Lecz Dobrzyński odpisał: "Niech Pociej Macieja,

A nie Maciej Pocieja ma za dobrodzieja".

Odmówił więc folwarku i nie przyjął płacy;

Sam wróciwszy do domu, żył z własnej rąk pracy,

Sprawując ule dla pszczół, lekarstwa dla bydła,

Szląc na targ kuropatwy, które łowił w sidła,

I polując na zwierza.


Było dość w Dobrzynie

Starych ludzi roztropnych, którzy po łacinie

Umieli i w palestrze ćwiczyli się z młodu;

Było dość majętniejszych; a z całego rodu

Maciek, prostak ubogi, był najwięcej czczony,

Nie tylko jako rębacz Rózeczką wsławiony,

Lecz jako człek mądrego i pewnego zdania,

Znający dzieje kraju, rodziny podania,

Zarówno świadom prawa, jak i gospodarstwa.

Wiedział także sekreta strzelców i lekarstwa,

Przyznawano mu nawet (czemu pleban przeczy)

Wiadomość nadzwyczajnych i nadludzkich rzeczy.

To pewna, że powietrza zmiany zna dokładnie

I częściej niż kalendarz gospodarski zgadnie.

Nie dziw tedy, że czy to siejbę rozpoczynać,

Czy wiciny wyprawiać, czy zboże zażynać,

Czy procesować, czyli zawierać układy,

Nie działo się w Dobrzynie nic bez Maćka rady.


Wpływu takiego starzec bynajmniej nie szukał,

Owszem, chciał się go pozbyć, klijentów swych fukał

I najczęściej wypychał milczkiem za drzwi domu,

Rady rzadko udzielał i nie lada komu,

Ledwie w niezmiernie ważnych sporach lub umowach

Pytany wyrzekł zdanie, i w niewielu słowach.

Myślano, że dzisiejszej podejmie się sprawy

I stanie swą osobą na czele wyprawy;

Bo bijatykę lubił niezmiernie za młodu

I był nieprzyjacielem moskiewskiego rodu.


Właśnie staruszek chodził po samotnym dworze,

Nucąc piosenkę: "Kiedy ranne wstają zorze",

Rad, że się wypogadza; mgła nie szła do góry,

Jak się dziać zwykło, kiedy zbierają się chmury,

Ale coraz spadała; wiatr rozwinął dłonie

I mgłę muskał, wygładzał, rozściełał na błonie;

Tymczasem słonko z góry tysiącem promieni

Tło przetyka, posrebrza, wyzłaca, rumieni.

Jak para mistrzów w Słucku lity pas wyrabia:

Dziewica, siedząc w dole, krośny ujedwabia

I tło ręką wygładza, tymczasem tkacz z góry

Zrzuca jej nitki srebra, złota i purpury,

Tworząc barwy i kwiaty - tak dziś ziemię całą

Wiatr tumanami osnuł, a słońce dzierżgało.


Maciej ogrzał się słońcem, zakończył pacierze

I już się do swojego gospodarstwa bierze.

Wyniósł traw, liścia; usiadł przed domem i świsnął:

Na ten świst rój królików spod ziemi wytrysnął.

Jako narcyzy nagle wykwitłe nad trawę,

Bielą się długie słuchy; pod nimi jaskrawe

Przeświecają się oczki jak krwawe rubiny

Gęsto wszyte w aksamit zielonej darniny.

Już króliki na łapkach stoją, każdy słucha,

Patrzy, na koniec cała trzódka białopucha

Bieży do starca, liśćmi kapusty znęcona,

Do nóg mu, na kolana skacze, na ramiona;

On, sam biały jak królik, lubi ich gromadzić

Wkoło siebie i ręką ciepły ich puch gładzić,

A drugą ręką z czapki proso w trawę miota

Dla wróblów; spada z dachów krzykliwa hołota.


Gdy się staruszek bawił widokiem biesiady,

Nagle króliki znikły w ziemi, a gromady

Wróblów na dach uciekły przed gośćmi nowymi,

Którzy szli do folwarku krokami prędkiémi.

Byli to z plebaniji przez szlachty gromadę

Posłowie wyprawieni do Maćka po radę.

Z dala witając starca niskiemi ukłony,

Rzekli: "Niech będzie Jezus Chrystus pochwalony".

"Na wieki wieków, amen" - starzec odpowiedział,

A gdy się o ważności poselstwa dowiedział,

Prosi do chaty; weszli, zasiadają ławę,

Pierwszy z posłów stał w środku i jął zdawać sprawę.


Tymczasem szlachty coraz gęściej przybywało.

Dobrzyńscy prawie wszyscy; sąsiadów niemało

Z okolicznych zaścianków, zbrojni i bezbronni,

W kałamaszkach i bryczkach, i piesi, i konni,

Stawią wozy, podjezdki do brzezinek wiążą,

Ciekawi skutku narad koło domu krążą:

Już izbę napełnili, kupią się do sieni;

Inni słuchają, w okna głowami wciśnieni.

KSIĘGA SIÓDMA RADA

.Zbawienne rady Bartka, zwanego Prusak - Głos żołnierski Maćka Chrzciciela - Głos polityczny pana Buchmana - Jankiel radzi ku zgodzie, którą Scyzoryk rozcina - Rzecz Gerwazego, z której okazują się wielkie skutki wymowy sejmowej - Protestacja starego Maćka - Nagłe przybycie posiłków wojennych zrywa naradę - Hejże na Soplice!

Z kolei Bartek poseł rzecz swą wyprowadzał;

Ten, że często na strugach do Królewca chadzał,

Nazwany był Prusakiem od swych spółrodaków

Przez żart, bo nienawidził okropnie Prusaków,

Choć lubił o nich gadać; człek podeszły w lata,

W podróżach swych dalekich wiele zwiedził świata;

Gazet pilny czytelnik, polityki świadom,

Mógł więc niemało światła udzielić obradom.

Ten tak rzecz kończył:

"Nie jest to, Panie Macieju,

Bracie mój, a nas wszystkich Ojcze Dobrodzieju,

Nie jest to marna pomoc. Ja bym na Francuzów

Spuścił się w czasie wojny jak na czterech tuzów:

Lud bitny, a od czasów pana Tadeusza

Kościuszki świat takiego nie miał genijusza

Wojennego jak wielki Cesarz Bonaparte.

Pamiętam, kiedy przeszli Francuzi przez Wartę,

Bawiłem za granicą wtenczas, w roku Pańskim

Tysiącznym osimsetnym szóstym; właśnie z Gdańskiem

Handlowałem, a krewnych mam wielu w Poznańskiem.

Jeździłem ich odwiedzić; więc z panem Józefem

Grabowskim, który teraz jest rejmentu szefem,

A podówczas żył na wsi blisko Obiezierza,

Polowaliśmy sobie na małego źwierza.

Był pokój w Wielko - Polszcze, jak teraz na Litwie;

Wtem nagle rozeszła się wieść o strasznej bitwie;

Przybiegł do nas posłaniec od pana Todwena,

Grabowski list przeczytał, krzyknął: Jena! Jena!

Zbito Prusaków na łeb, na szyję, wygrana!>>

Ja, z konia zsiadłszy, zaraz padłem na kolana,

Dziękując Panu Bogu.


Do miasta jedziemy

Niby dla interesu, niby nic nie wiemy,

Aż tu widzimy: wszystkie landraty, hofraty,

Komisarze i wszystkie podobne psubraty

Kłaniają się nam nisko; każdy drży, blednieje,

Jako owad prusaczy, gdy wrzątkiem kto zleje.

My śmiejąc się, trąc ręce, prosim uniżenie

O nowinki? pytamy, co słychać o Jenie?

Tu ich strach zdjął, dziwią się, że o klęsce owej

Już wiemy; krzyczą Niemcy: <>

Spuściwszy nos, do domów, z domów dalej w nogi -

O, to był rwetes! Wszystkie wielkopolskie drogi

Pełne uciekających; niemczyska jak mrowie

Pełzną, ciągną pojazdy, które lud tam zowie

Wageny i fornalki; mężczyźni, kobiety,

Z fajkami, z imbryczkami, wleką pudła, bety;

Drapią, jak mogą; a my milczkiem wchodzim w radę:

Hejże na koń, pomieszać Niemcom rejteradę!

Nuż landratom tłuc w karki, z hofratów drzeć schaby,

A herów oficerów łowić za harcaby -

A jenerał Dąbrowski wpada do Poznania

I cesarski przynosi rozkaz: do powstania!

W tydzień jeden - tak lud nasz Prusaków wychłostał

I wygnał, na lekarstwo Niemca byś nie dostał!


Gdyby się tak obrócić i gracko, i raźnie,

I u nas w Litwie sprawić Moskwie taką łaźnię?

He? co myślisz, Macieju? Jeśli z Bonapartem

Moskwa drze koty, to on wojuje nie żartem:

Bohater pierwszy w świecie, a wojsk ma bez liku!

He, cóż myślisz, Macieju, nasz ojcze Króliku?"

Skończył. Czekają wszyscy Macieja wyroku.

Maciej głowy nie ruszył ani podniósł wzroku,

Tylko ręką kilkakroć uderzył po boku,

Jak gdyby szabli szukał (od zaboru kraju

Szabli nie nosił; przecież z dawnego zwyczaju

Na wspomnienie Moskala zawsze rękę zwracał

Na lewy bok, zapewne Rózeczki swej macał;

I stąd był nazywany powszechnie Zabokiem).

Już wzniósł głowę, słuchają w milczeniu głębokiem.

Maciej oczekiwanie powszechne omylił,

Nachmurzył brwi i znowu głowę na pierś schylił.

Na koniec odezwał się, z wolna każde słowo

Wymawiając z przyciskiem, a w takt kiwał głową:


"Cicho! skądże ta cała nowina pochodzi?

Jak daleko Francuzi? Kto nimi dowodzi?

Czy już wojnę zaczęli z Moskwą? gdzie i o co?

Którędy mają ciągnąć? z jaką idą mocą?

Wiele piechoty, jazdy? Kto wie, niechaj gada!"


Milczała, patrząc na się kolejno, gromada.

"Radziłbym - rzecze Prusak - czekać bernardyna

Robaka, bo od niego pochodzi nowina;

Tymczasem posłać pewnych szpiegów nad granicę

I po cichu uzbrajać całą okolicę,

A tymczasem ostrożnie całą rzecz prowadzić,

Aby Moskalom naszych zamiarów nie zdradzić".


He! czekać? szczekać? zwlekać? -

przerwał Maciej drugi,

Ochrzczony Kropicielem od wielkiej maczugi,

Którą zwał Kropidełkiem; miał ją dziś przy sobie.

Stanął za nią, na gałce zwiesił ręce obie,

Na ręku oparł brodę krzycząc: "Czekać! zwlekać!

Sejmikować! Hem, trem, brem, a potem uciekać.

Ja w Prusach nie bywałem; rozum królewiecki

Dobry dla Prus, a u mnie jest rozum szlachecki.

To wiem, że kto chce bić się, niech Kropidło chwyta,

Kto umierać, ten księdza niech woła, i kwita!

Ja chcę żyć, bić! Bernardyn po co? czy my żaki?

Co mi tam Robak! otóż my będziem robaki,

I dalej Moskwę toczyć! trem, bdrem, szpiegi, wzwiady;

Wiecie wy, co to znaczy? - Oto, że wy dziady,

Niedołęgi! He, Bracia! to wyżla rzecz tropić,

Bernardyńska kwestować, a moja rzecz: kropić,

Kropić, kropić i kwita!" - Tu maczugę głasnął,

Za nim cały tłum szlachty: "Kropić, kropić!" - wrzasnął.


Poparł stronę Chrzciciela Bartek, zwan Brzytewka,

Od szabli cienkiej, tudzież Maciej, zwan Konewka,

Od sztućca, który naszał, z gardłem tak szerokiem,

Że zeń, jak z konwi tuzin kulek lał potokiem;

Oba krzyczeli: "Wiwat Chrzciciel z Kropidełkiem!"

Prusak chciał mówić, ale zgłuszono go zgiełkiem

I śmiechem: "Precz - wołano - precz Prusaki, tchórze!

Kto tchórz, niech w bernardyńskim chowa się kapturze".


Wtem znowu głowę z wolna podniósł Maciej stary

I zaczęły cokolwiek uciszać się gwary.

"Nie drwijcie - rzekł - z Robaka;

znam go, to ćwik klecha,

Ten robaczek większego od was zgryzł orzecha;

Raz go tylko widziałem, ledwiem okiem rzucił,

Poznałem, co za ptaszek; ksiądz oczy odwrócił,

Lękając się, żebym go nie zaczął spowiadać;

Ale to rzecz nie moja, wiele o tym gadać!

On tu nie przyjdzie, próżno wzywać Bernardyna.

Jeśli od niego wyszła ta cała nowina,

To kto wie, w jakim celu: bo to bies księżyna!

Jeśli prócz tej nowiny nic więcej nie wiecie,

Więc po coście tu przyszli? i czego wy chcecie?"


"Wojny!" - krzyknęli. - "Jakiej?" - spytał. - Zawołali:

"Wojny z Moskalem! bić się! Hajże na Moskali!"



Prusak wciąż wołał, a głos coraz wyżej wznosił,

Aż posłuchanie częścią ukłonem wyprosił,

Częścią zdobył swą mową krzykliwą i cienką.

"I ja chcę bić się - wołał, tłukąc się w pierś ręką -

Choć kropidła nie noszę, drągiem od wiciny

Sprawiłem raz Prusakom czterem dobre chrzciny,

Którzy mię po pjanemu chcieli w Preglu topić".

"Toś zuch, Bartku - rzekł Chrzciciel -

dobrze! kropić kropić!"

"Ależ, najsłodszy Jezu! trzeba pierwej wiedzieć,

Z kim wojna? o co? Trzeba to światu powiedzieć -

Wołał Prusak - bo jakże lud ruszy za nami?

Gdzie pójdzie, kiedy, gdzie iść, my nie wiemy sami!

Bracia Szlachta! Panowie! potrzeba rozsądku!

Dobrodzieje! potrzeba ładu i porządku!

Chcecie wojny, więc zróbmy konfederacyją,

Obmyślmy, gdzie zawiązać i pod laską czyją?

Tak było w Wielko - Polszcze: widzim rejteradę

Niemiecką, cóż my robim! Wchodzim tajnie w radę,

Uzbrajamy i szlachtę, i włościan gromadę,

Gotowi, Dąbrowskiego czekamy rozkazu,

Na koniec, hajże na koń! powstajem od razu!


"Proszę o głos!" - zawołał pan komisarz z Klecka,

Człowiek młody, przystojny, ubrany z niemiecka;

Zwał się Buchman, lecz Polak był, w Polszcze się rodził;

Nie wiedzieć pewnie, czyli ze szlachty pochodził,

Lecz o to nie pytano; i wszyscy Buchmana

Szacowali, iż służył u wielkiego pana.

Był dobry patryjota i pełen nauki,

Z ksiąg obcych wyuczył się gospodarstwa sztuki

I dóbr administracją prowadził porządnie;

O polityce także wnioskował rozsądnie,

Pięknie pisać i gładko umiał się wysławiać,

Zatem umilkli wszyscy, kiedy jął rozprawiać.

"Proszę o głos!" - powtórzył, po dwakroć odchrząknął,

Ukłonił się i usty dźwięcznemi tak brząknął:


"Preopinanci moi w swych głosach wymownych

Dotknęli wszystkich punktów stanowczych i głownych,

Dyskusyją na wyższe wznieśli stanowisko;

Mnie tylko pozostaje w jedno zjąć ognisko

Rzucone trafne myśli i rozumowania;

Mam nadzieję w ten sposób sprzeczne zgodzić zdania.

Dwie części dyskusyi całej uważałem,

Podział już jest zrobiony, idę tym podziałem.

Naprzód: dlaczego mamy przedsiębrać powstanie?

W jakim duchu? to pierwsze żywotne pytanie;

Drugie rewolucyjnej władzy się dotycze;

Podział jest trafny, tylko przewrócić go życzę.

Naprzód zacząć od władzy; skoro pojmiem władzę,

Z niej powstania istotę, duch, cel wyprowadzę.

Co do władzy więc - kiedy oczyma przebiegam

Dzieje całej ludzkości, i cóż w nich spostrzegam?

Oto ród ludzki dziki, w lasach rozpierzchniony,

Skupia się, zbiera, łączy dla wspólnej obrony,

Obmyśla ją; i to jest najpierwsza obrada.

Potem każdy wolności własnej cząstkę składa

Dla dobra powszechnego: to pierwsza ustawa,

Z której jako ze źródła płyną wszystkie prawa.

Widzimy tedy, że rząd umową się tworzy,

Nie pochodząc, jak mylnie sądzą, z woli Bożéj.

Owoż, rząd na kontrakcie oparłszy społecznym,

Podział władzy już tylko jest skutkiem koniecznym.

"Otóż są i kontrakty! kijowskie czy mińskie? -

Rzekł stary Maciej - owoż i rządy babińskie!

Panie Buchman, czy Bóg nam chciał cara narzucić,

Czy diabeł, ja z Waszecią nie będę się kłócić;

Panie Buchman, gadaj Waść, jakby cara zrucić".


"Tu sęk! - krzyknął Kropiciel - gdybym mógł podskoczyć

Do tronu i Kropidłem, plusk, raz cara zmoczyć,

To już by on nie wrócił ni kijowskim traktem,

Ni mińskim, ni za żadnym Buchmana kontraktem,

Aniby go wskrzesili z mocy Bożej popi,

Ni z mocy Belzebuba - ten mi zuch, kto kropi.

Panie Buchman, Waścina rzecz bardzo wymowna,

Ale wymowa - szum, drum; kropić - to rzecz głowna".


"To, to, to!" - pisnął, ręce trąc, Bartek Brzytewka,

Od Chrzciciela do Maćka biegając jak cewka,

Od jednej strony krosien przerzucana w drugą -

"Tylko ty, Maćku z Rózgą, ty, Maćku z maczugą,

Tylko zgodźcie się, dalbóg, pobijem na druzgi

Moskala; Brzytew idzie pod komendę Rózgi".


"Komenda - przerwał Chrzciciel - dobra ku paradzie;

U nas była komenda w kowieńskiej brygadzie

Krótka a węzłowata: Strasz, sam się nie strachaj -

Bij, nie daj się - postępuj często, gęsto machaj:

Szach, mach!"

"To - pisnął Brzytwa - to mi regulament!

Po co tu pisać akta, po co psuć atrament?

Konfederacji trzeba? O to cała sprzeczka?

Jest marszałek nasz Maciej, a laska Rózeczka".

"Niech żyje - krzyknął Chrzciciel - Kurek na kościele!

Szlachta odpowiedziała: "Wiwant Kropiciele!

Ale w kątach szmer powstał, choć w środku tłumiony;

Widać, że się rozdziela rada na dwie strony.

Buchman krzyknął: "Ja zgody nigdy nie pochwalam!

To mój system!" Ktoś drugi wrzasnął: "Nie pozwalam!"

Inni z kątów wtórują. Nareszcie głos gruby

Ozwał się przybyłego szlachcica Skołuby:


"Cóż to, Państwo Dobrzyńscy! a to co się święci?

A my czy to będziemy spod prawa wyjęci?

Kiedy nas zapraszano z naszego zaścianku,

A zapraszał nas klucznik Rębajło Mopanku,

Mówiono nam, że wielkie rzeczy dziać się miały,

Że tu nie o Dobrzyńskich, lecz o powiat cały,

O całą szlachtę idzie; toż i Robak bąkał,

Choć nigdy nie dokończył i zawsze się jąkał,

I ciemno się tłumaczył; wreszcie, koniec końców,

My zjechali, sąsiadów wezwali przez gońców.

Nie sami tu, Panowie Dobrzyńscy, jesteście;

Z różnych innych zaścianków jest tu nas ze dwieście;

Wszyscy więc radźmy. Jeśli potrzeba marszałka,

Głosujmy wszyscy; równa u każdego gałka.

Niech żyje równość!"


Zatem dwaj Terajewicze

I czterej Stupułkowscy, i trzej Mickiewicze

Krzyknęli: "Wiwat równość!" - stojąc za Skołubą.

Tymczasem Buchman wołał: "Zgoda będzie zgubą!"

Kropiciel krzyczał: "Bez was obejdziem się sami;

Niech żyje nasz marszałek, Maciek nad Maćkami!

Hej, do laski!" Dobrzyńscy krzyczą: "Zapraszamy!"

A obca szlachta woła w głos: "Nie pozwalamy!"

Rozstrycha się tłum na dwie kupy rozdzielony

I kiwając głowami w dwie przeciwne strony,

Tamci: "Nie pozwalamy!" - ci krzyczą: "Prosiemy!"


Maciek stary w pośrodku jeden siedział niemy

I jedna głowa jego była nieruchoma.

Przeciw niemu stał Chrzciciel, zwieszony rękoma

Na maczudze, a głową na końcu maczugi

Wspartą kręcił jak tykwą wbitą na kij długi

I na przemiany to w tył, to się naprzód kiwał,

I ustawicznie: "Kropić, kropić!" wykrzykiwał.

Wzdłuż izby zaś przebiegał Brzytewka ruchawy

Ciągle od Kropiciela do Macieja ławy.

Konewka zaś powoli wszerz izbę przechodził

Od Dobrzyńskich do szlachty, niby to ich godził;

Jeden wciąż wołał: "Golić!" - a drugi: "Zalewać!"

Maciek milczał, lecz widno, że się zaczął gniewać.


Ćwierć godziny wrzał hałas, gdy nad tłum wrzeszczący,

Ze środka głów, wyskoczył w górę słup błyszczący:

Był to rapier sążnistej długości, szeroki

Na całą piędź, a sieczny na obadwa boki.

Widocznie miecz teutoński, z norymberskiej stali

Ukuty; wszyscy milcząc na broń poglądali.

Kto ją podniósł? nie widać, lecz zaraz zgadniono:

"To Scyzoryk! Niech żyje Scyzoryk! - krzykniono -

Wiwat Scyzoryk, klejnot Rębajłów zaścianku!

Wiwat Rębajło, Szczerbiec, Półkozic, Mopanku!


Wnet Gerwazy (to on był) przez tłum się przecisnął

Na środek izby, wkoło Scyzorykiem błysnął,

Potem, w dół chyląc ostrze na znak powitania

Przed Maćkiem, rzekł: "Rózeczce Scyzoryk się kłania.

Bracia szlachta Dobrzyńscy! Ja nie będę radził

Nic a nic, powiem tylko, po com Was zgromadził,

A co robić, jak robić, decydujcie sami.

Wiecie, słuch dawno chodzi między zaściankami,

Że się na wielkie rzeczy zanosi na świecie;

Ksiądz Robak o tem gadał, wszakże wszyscy wiecie?"

"Wiemy!" - krzyknęli. - "Dobrze. Owoż mądrej głowie -

Ciągnął mowca spojrzawszy bystro - dość dwie słowie,

Nieprawdaż?" "Prawda!" - rzekli. - "Gdy cesarz francuski -

Rzekł Klucznik - stąd przyciąga, a stamtąd car ruski:

Więc wojna, car z cesarzem, królowie z królami

Pójdą za łby, jak zwykle między monarchami;

A nam czy siedzieć cicho? Gdy wielki wielkiego

Będzie dusić, my duśmy mniejszych, każdy swego.

Z góry i z dołu, wielcy wielkich, małych mali,

Jak zaczniem ciąć, tak całe szelmostwo się zwali

I tak zakwitnie szczęście i Rzeczpospolita.

Nieprawdaż?"

"Prawda! - rzekli - jakby z książki czyta".

"Prawda! - powtórzył Chrzciciel - krop a krop, i kwita".

"Ja zawsze gotów golić" - ozwał się Brzytewka.

"Tylko zgodźcie się - prosił uprzejmie Konewka -

Chrzcicielu i Macieju, pod czyją iść wodzą".

Ale mu przerwał Buchman: "Niech się głupi godzą!

Dyskusyje publicznej sprawie nie zaszkodzą.

Proszę milczeć! Słuchamy! Sprawa na tem zyska,

Pan Klucznik ją z nowego zważa stanowiska".


"Owszem - zawołał Klucznik - u mnie po staremu:

O wielkich rzeczach myśleć należy wielkiemu;

Jest na to cesarz, będzie król, senat, posłowie.

Takie rzeczy, Mopanku, robią się w Krakowie

Lub w Warszawie, nie u nas, w zaścianku, w Dobrzynie;

Aktów konfederackich nie piszą w kominie

Kredą, nie na wicinie, lecz na pergaminie:

Nie nam to pisać akta, ma Polska pisarzy

Koronnych i litewskich, tak robili starzy;

Moja rzecz Scyzorykiem wyrzynać". - "Kropidłem

Pluskać" - dodał Kropiciel. - "I wykalać Szydłem"

Krzyknął Bartek Szydełko, dobywszy swej szpadki.


"Wszystkich was - kończył Klucznik - biorę tu na świadki,

Czy Robak nie powiadał, że wprzód nim przyjmiecie

W dom wasz Napoleona, trzeba wymieść śmiecie?

Słyszeliście to wszyscy, a czy rozumiecie?

Któż jest śmieciem powiatu? Kto zdradziecko zabił

Najlepszego z Polaków, kto go okradł, zgrabił?

I jeszcze chce ostatki wydrzeć z rąk dziedzica?

Któż to? Mamże wam gadać?


"A jużci Soplica -

Przerwał Konewka - to łotr!" - "Oj, to ciemiężyciel!" -

Pisnął Brzytewka. - "Więc go kropić!" - dodał Chrzciciel.

"Jeśli zdrajca - rzekł Buchman - więc na szubienicę!"

"Hejże! - krzyknęli wszyscy - hajże na Soplicę!"


Lecz Prusak śmiał podjąć się Sędziego obrony

I wołał z wzniesionemi ku szlachcie ramiony:

"Panowie Bracia! aj! aj! a na boskie rany!

Co znowu? Panie Klucznik, czy Waść opętany?

Czy o tem była mowa? że ktoś miał wariata,

Banita bratem, to co? karać go za brata!

To mi po chrześcijańsku! Są tu w tym konszachty

Hrabiego. - Żeby Sędzia był ciężki dla szlachty,

Nieprawda! dalibógże! to wy tylko sami

Pozywacie go, a on zgody szuka z wami,

Ustępuje ze swego, jeszcze grzywny płaci,

Ma proces z Hrabią, cóż stąd? obadwa bogaci;

Niechaj pan drze się z panem, cóż to do nas braci?

Pan Sędzia ciemiężyciel! On pierwszy zabraniał,

Ażeby się chłop przed nim do ziemi nie kłaniał,

Mówiąc, że to grzech. Nieraz u niego gromada

Chłopska, ja sam widziałem, do stołu z nim siada;

Płacił za włość podatki, a nie tak jest w Klecku,

Choć tam Waść, Panie Buchman, rządzisz po niemiecku.

Sędzia zdrajca! - My się z nim od infimy znamy:

Poczciwe było dziecko i dziś taki samy;

Polskę kocha nad wszystko, polskie obyczaje

Chowa, modom moskiewskim przystępu nie daje.

Ilekroć z Prus powracam, chcąc zmyć się z niemczyzny,

Wpadam do Soplicowa jak w centrum polszczyzny:

Tam się człowiek napije, nadysze Ojczyzny!

Dalbóg, Dobrzyńscy! ja wasz brat, ale Sędziego

Nie pozwolę pokrzywdzić, nie będzie nic z tego.

Nie tak, Panowie Bracia, w Wielko - Polszcze było:

Co za duch! co za zgoda! aż przypomnieć miło!

Nikt tam podobną fraszką nie śmiał rady mieszać!"


"To nie fraszka - zawołał Klucznik - łotrów wieszać!"


Szmer wzmagał się; wtem Jankiel posłuchania prosił,

Na ławę wskoczył, stanął i nad głowy wznosił

Brodę jak wiechę, co mu aż do pasa wisi;

Prawą ręką zdjął z wolna z głowy kołpak lisi,

Lewą ręką jarmułkę zruszoną poprawił,

Potem lewicę za pas zatknął i tak prawił,

Kołpakiem lisim w kolej kłaniając się nisko


"Nu, Panowie Dobrzyńscy, ja sobie żydzisko;

Mnie Sędzia ni brat, ni swat; szanuję Sopliców,

Jak panów bardzo dobrych i moich dziedziców;

Szanuję też Dobrzyńskich Bartków i Maciejów,

Jako dobrych sąsiadów, panów dobrodziejów;

A mówię tak: jeżeli Państwo chcą gwałt zrobić

Sędziemu, to bardzo źle; możecie się pobić,

Zabić... - A asesory? a sprawnik? a turma?

Bo w wiosce u Soplicy jest żołnierzy hurma,

Wszystko jegry! Asesor w domu; tylko świśnie,

Tak wraz przymaszerują, stoją jak umyślnie.

A co będzie? A jeśli czekacie Francuza,

To Francuz jest daleko jeszcze, droga duża.

Ja Żyd, o wojnach nie wiem, a byłem w Bielicy

I widziałem tam żydków od samej granicy;

Słychać, że Francuz stoi nad rzeką Łososną,

A wojna jeśli będzie, to chyba aż wiosną.


Nu, mówię tak: czekajcie; wszak dwór Soplicowa

Nie budka kramna, co się rozbierze, w wóz schowa

I pojedzie - dwór jak stał, do wiosny stać będzie;

A pan Sędzia to nie jest żydek na arendzie,

Nie uciecze, to jego można znaleźć wiosną;

A teraz rozejdźcie się, a nie gadać głośno

O tem, co było, bo to gadać, to daremno!

A czyja łaska Panów Szlachty, proszę ze mną.

Moja Siora powiła małego Jankielka,

Ja dziś traktuję wszystkich, a muzyka wielka!

Każę przynieść kozicę, basetlę, dwie skrzypiec,

A pan Maciej Dobrodziej lubi stary lipiec

I nowego mazurka; mam nowe mazurki,

A wyuczyłem śpiewać fein moje bachurki".



Wymowa lubionego powszechnie Jankiela

Trafiała do serc; powstał krzyk, oklask wesela,

Szmer przyzwolenia nawet za domem się szerzył,

Gdy Gerwazy w Jankiela Scyzorykiem zmierzył.

Żyd skoczył, wpadł w tłum;

Klucznik wołał: "Precz stąd, Żydzie!

Nie tkaj palców między drzwi, nie o ciebie idzie!

Panie Prusak! że Waszeć sędziowską handlujesz

Parą wicin mizernych, to już zań gardłujesz?

Zapomniałeś, Mopanku, że ojciec Waszécin

Spławiał do Prus dwadzieście Horeszkowskich wicin?

Stąd się zbogacił i on, i jego rodzina;

Ba, nawet wszyscy, ilu was tu jest z Dobrzyna.

Bo pamiętacie, starzy, słyszeliście młodzi,

Że Stolnik był was wszystkich ojciec i dobrodziéj:

Kogoż on komisarzem słał do swych dóbr pińskich?

Dobrzyńskiego! Rachmistrzów kogo miał? Dobrzyńskich!

Marszałkostwa, kredensu nie zwierzał nikomu,

Tylko Dobrzyńskim: pełno Dobrzyńskich miał w domu!

On forytował wasze w trybunałach sprawy,

On wyrabiał u króla dla was chleb łaskawy,

Dzieci wasze kopami pomieszczał w konwikcie

Pijarskim, na swym koszcie, odzieży i wikcie;

Dorosłych promowował także swym nakładem.

A dlaczego to robił? Że wam był sąsiadem!

Dziś Soplica kopcami tyka waszych granic;

Cóż kiedy wam dobrego zrobił on?"

"Nic a nic! -

Przerwał Konewka - bo to wyrosło z szlachciury,

A jak dmie się, phu phu phu, jak nos drze do góry!

Pamiętacie, prosiłem na córki wesele;

Poję, nie chce pić, mówi: Nie piję tak wiele

Jak wy szlachta; wy szlachta ciągniecie jak bąki!>>

Ot, magnat! delikacik z marymonckiej mąki!

Nie pił, leliśmy w gardło; krzyczał: <>

Czekaj no, niech no ja mu z Konewki naleję.

"Filut - zawołał Chrzciciel - oj, i ja go kropnę

Za swoje. Mój syn - było to dziecko roztropne,

Teraz tak zgłupiał, że go nazywają Sakiem.

A z przyczyny Sędziego został głupcem takim.

Mówiłem: <
Jeżeli cię tam złowię, niech cię Bóg uchowa!>>

On znowu smyk do Zosi, dybie przez konopie;

Złowiłem go, a zatem za uszy i kropię;

A on beczy i beczy jak maleńkie chłopie:

<> - a wciąż szlocha .

Co tobie? A on mówi, że tę Zosię kocha!

Chciałby popatrzyć na nią! Żal mi nieboraka;

Mówię Sędziemu: <>

On mówi: <
Jak sama zechce>>. Łotr! łże, już ją komuś swata.

Słyszałem; już ja się tam na wesele wkręcę,

Ja im łoże małżeńskie Kropidłem poświęcę".


"I taki łotr - zawołał Klucznik - ma panować?

I dawnych panów, lepszych od siebie, rujnować?

A Horeszków i pamięć, i imię zaginie!

Gdzież jest wdzięczność na świecie?

- nie ma jej w Dobrzynie.

Bracia! chcecie bój z ruskim wieść imperatorem,

A boicie się wojny z Soplicowskim dworem?

Strach wam turmy! czyż to ja wzywam na rozboje?

Broń Boże! Szlachta Bracia! ja przy prawie stoję.

Wszak Hrabia wygrał, zyskał dekretów niemało;

Tylko je egzekwować! Tak dawniej bywało:

Trybunał pisał dekret, szlachta wypełniała,

A szczególniej Dobrzyńscy, i stąd wasza chwała

Urosła w Litwie!

Wszakże to Dobrzyńscy sami

Bili się na zajeździe myskim z Moskalami,

Których przywiódł jenerał ruski Wojniłowicz

I łotr, przyjaciel jego, pan Wołk z Ługomowicz;

Pamiętacie, jak Wołka wzięliśmy w niewolę,

Jak chcieliśmy go wieszać na belce w stodole,

Iż był tyran dla chłopstwa, a sługa Moskali;

Ale się chłopi głupi nad nim zlitowali!

(Upiec go muszę kiedyś na tym Scyzoryku).

Nie wspomnę innych wielkich zajazdów bez liku,

Z których wyszliśmy zawsze, jak szlachcie przystało,

I z zyskiem, i aplauzem powszechnym, i z chwałą!


Po cóż o tem wspominać! Dziś darmo pan Hrabia,

Sąsiad wasz, sprawę toczy, dekrety wyrabia,

Już nikt z was pomóc nie chce biednemu sierocie!

Dziedzic Stolnika, tego, który żywił krocie,

Dziś nie ma przyjaciela oprocz mnie - Klucznika,

I ot, tego wiernego mego Scyzoryka!"


"I Kropidła! - rzekł Chrzciciel - gdzie ty, Gerwazeńku,

Tam i ja, póki ręka, póki plusk plask w ręku.

Co dwaj, to dwaj! Dalibóg, mój Gerwazy! ty miecz,

Ja mam Kropidło; dalbóg! ja kropię, a ty siecz,

I tak szach mach, plusk i plask; oni niech gawędzą!"


"Toć i Bartka - rzekł Brzytwa - Bracia nie odpędzą;

Już co wy namydlicie, to ja wszystko zgolę".

"I ja - przydał Konewka - z wami ruszyć wolę,

Gdy ich nie można zgodzić na obior marszałka;

Co mi tam głosy, gałki, u mnie insza gałka

(Tu wydobył z kieszeni garść kul, dzwonił niemi):

Ot, gałki! - krzyknął - w Sędzię gałkami wszystkiemi!"

"Do was - wołał Skołuba - do was się łączymy!"

"Gdzie wy - krzyknęła szlachta - gdzie wy, to tam i my!

Niech żyją Horeszkowie! wiwant Półkozice!

Wiwat Klucznik Rębajło! Hajże na Soplice!"


I tak wszystkich pociągnął wymowny Gerwazy:

Bo wszyscy ku Sędziemu mieli swe urazy,

Jak zwyczajnie w sąsiedztwie, to o szkodę skargi,

To o wyręby, to o granice zatargi:

Jednych gniew, drugich tylko podburzała zawiść

Bogactw Sędziego - wszystkich zgodziła nienawiść.

Cisną się do Klucznika, podnoszą do góry

Szable, pałki...

Aż Maciek, dotychczas ponury,

Nieruchomy, wstał z ławy i wolnemi kroki

Wyszedł na środek izby, i podparł się w boki;

I spojrzawszy przed siebie, i kiwając głową,

Zabrał głos, wymawiając z wolna każde słowo,

Z przestankiem i przyciskiem: "A głupi! a głupi!

A głupi wy! Na kim się mleło, na was skrupi.

To póki o wskrzeszeniu Polski była rada,

O dobru pospolitem, głupi, u was zwada?

Nie można było, głupi, ani się rozmówić,

Głupi, ani porządku, ani postanowić

Wodza nad wami, głupi! A niech no kto podda

Osobiste urazy, głupi, u was zgoda!

Precz stąd! bo jakem Maciek, was, do milijonów

Kroćset kroci tysięcy fur beczek furgonów

Diabłów!!!..."

Ucichli wszyscy jak rażeni gromem!

Ale razem straszliwy powstał krzyk za domem:

"Wiwat Hrabia!" On wjeżdżał na folwark Maciejów,

Sam zbrojny, za nim zbrojnych dziesięciu dżokejów.

Hrabia siedział na dzielnym koniu, w czarnym stroju;

Na sukni orzechowy płaszcz włoskiego kroju,

Szeroki, bez rękawów, jak wielka opona,

Spięty klamrą u szyi, spadał przez ramiona;

Kapelusz miał okrągły z piórem, w ręku szpadę,

Okręcił się i szpadą powitał gromadę.


"Wiwat Hrabia! - krzyknęli - z nim żyć i umierać!"

Szlachta zaczęła z chaty przez okna wyzierać

I za Klucznikiem coraz ku drzwiom się napierać;

Klucznik wyszedł, a za nim tłum przeze drzwi runął,

Maciek resztę wypędził, drzwi zamknął, zasunął

I przez okno wyjrzawszy, raz jeszcze rzekł: "Głupi!"


A tymczasem się szlachta do Hrabiego kupi;

Idą w karczmę, Gerwazy wspomniał dawne czasy,

Kazał sobie trzy podać od kontuszów pasy,

Na nich ze sklepu karczmy beczki wydobywa

Trzy: jedną miodu, drugą wódki, trzecią piwa.

Wyjął goździe, wnet z szumem trysnęły trzy strugi:

Jeden biały jak srebro, krwawnikowy drugi,

Trzeci żółty; troistą grają w górze tęczą,

A spadając w sto kubków, we sto szklanek brzęczą.

Wre szlachta, tamci piją, ci Hrabiemu życzą

Lat setnych, wszyscy: "Hajże na Soplice!" krzyczą.


Jankiel wymknął się milczkiem, oklep; Prusak równie,

Nie słuchany, choć jeszcze rozprawiał wymownie,

Chciał zmykać, szlachta w pogoń, wołając, że zdradził.

Mickiewicz stał z daleka, ni krzyczał, ni radził,

Ale z miny poznano, że coś złego knuje,

Więc do kordów, i hajże! On się rejteruje,

Odcina się, już ranny, przyparty do płotów,

Gdy mu skoczył na odsiecz Zan i trzech Czeczotów.

Zaczem rozjęto szlachtę, ale w tym rozruchu

Dwóch było ciętych w ręce, ktoś dostał po uchu.

Reszta wsiadała na koń.

Hrabia i Gerwazy

Porządkują, rozdają oręże, rozkazy.

W końcu wszyscy przez długą zaścianku ulicę

Puścili się w cwał, krzycząc:"Hajże na Soplice!"

KSIĘGA ÓSMA ZAJAZD


.Astronomia Wojskiego - Uwaga Podkomorzego nad kometami - Tajemnicza scena w pokoju Sędziego - Tadeusz, chcąc zręcznie wyplątać się, wpada w wielkie kłopoty - Nowa Dydo- Zajazd - Ostatnia woźnieńska protestacja - Hrabia zdobywa Soplicowo - Szturm i rzeź - Gerwazy piwnicznym - Uczta zajazdowa.

Przed burzą bywa chwila cicha i ponura,

Kiedy nad głowy ludzi przyleciawszy chmura

Stanie i grożąc twarzą, dech wiatrów zatrzyma,

Milczy, obiega ziemię błyskawic oczyma,

Znacząc te miejsca, gdzie wnet ciśnie grom po gromie:

Tej ciszy chwila była w Soplicowskim domie.

Myśliłbyś, że przeczucie nadzwyczajnych zdarzeń

Ścięło usta i wzniosło duchy w kraje marzeń.

Po wieczerzy i Sędzia, i goście ze dworu

Wychodzą na dziedziniec używać wieczoru;

Zasiadają na przyzbach wysłanych murawą;

Całe grono z posępną i cichą postawą

Pogląda w niebo, które zdawało się zniżać,

Ścieśniać i coraz bardziej ku ziemi przybliżać,

Aż oboje, skrywszy się pod zasłonę ciemną

Jak kochankowie, wszczęli rozmowę tajemną,

Tłumacząc swe uczucia w westchnieniach tłumionych,

Szeptach, szmerach i słowach na wpół wymówionych,

Z których składa się dziwna muzyka wieczoru.


Zaczął ją puszczyk, jęcząc na poddaszu dworu;

Szepnęły wiotkiem skrzydłem niedoperze, lecą

Pod dom, gdzie szyby okien, twarze ludzi świecą;

Niżej zaś - niedoperzów siostrzyczki, ćmy, rojem

Wiją się, przywabione białym kobiet strojem.

Mianowicie przykrzą się Zosi, bijąc w lice

I w jasne oczki, które biorą za dwie świéce.

Na powietrzu owadów wielki krąg się zbiera,

Kręci się, grając jako harmoniki sfera;

Ucho Zosi rozróżnia wśród tysiąca gwarów

Akord muszek i półton fałszywy komarów.

W polu koncert wieczorny ledwie jest zaczęty;

Właśnie muzycy kończą stroić instrumenty.

Już trzykroć wrzasnął derkacz, pierwszy skrzypak łąki,

Już mu z dala wtórują z bagien basem bąki,

Już bekasy do góry porwawszy się wiją

I bekając raz po raz jak w bębenki biją.


Na finał szmerów muszych i ptaszęcej wrzawy

Odezwały się chórem podwójnym dwa stawy,

Jako zaklęte w górach kaukaskich jeziora,

Milczące przez dzień cały, grające z wieczora.

Jeden staw, co toń jasną i brzeg miał piaszczysty,

Modrą piersią jęk wydał cichy, uroczysty;

Drugi staw, z dnem błotnistem i gardzielem mętnym,

Odpowiedział mu krzykiem żałośnie namiętnym;

W obu stawach piały żab niezliczone hordy,

Oba chory zgodzone w dwa wielkie akordy.

Ten fortissimo zabrzmiał, tamten nuci z cicha,

Ten zdaje się wyrzekać, tamten tylko wzdycha;

Tak dwa stawy gadały do siebie przez pola,

Jak grające na przemian dwie arfy Eola.


Mrok gęstniał; tylko w gaju i około rzeczki,

W łozach, błyskały wilcze oczy jako świeczki,

A dalej, u ścieśnionych widnokręgu brzegów,

Tu i ówdzie ogniska pastuszych noclegów.

Nareszcie księżyc srebrną pochodnię zaniecił,

Wyszedł z boru i niebo i ziemię oświecił.

One teraz, z pomroku odkryte w połowie,

Drzemały obok siebie jako małżonkowie

Szczęśliwi: niebo w czyste objęło ramiona

Ziemi pierś, co księżycem świeci posrebrzona.

Już naprzeciw księżyca gwiazda jedna, druga

Błysnęła; już ich tysiąc, już milijon mruga.

Kastor z bratem Polluksem jaśnieli na czele,

Zwani niegdyś u Sławian: Lele i Polele;

Teraz ich w zodyjaku gminnym znów przechrzczono,

Jeden zowie się L i t w ą, a drugi K o r o n ą.


Dalej niebieskiej W a g i dwie szale błyskają;

Na nich Bóg w dniu stworzenia (starzy powiadają)

Ważył z kolei wszystkie planety i ziemie,

Nim w przepaściach powietrza osadził ich brzemię;

Potem wagi złociste zawiesił na niebie:

Z nich to ludzie wag i szal wzór wzięli dla siebie.


Na północ świeci okrąg gwiaździstego S i t a,

Przez które Bóg (jak mówią) przesiał ziarnka żyta,

Kiedy je z nieba zrucał dla Adama ojca,

Wygnanego za grzechy z rozkoszy ogrojca.

Nieco wyżej D a w i d a w ó z, gotów do jazdy,

Długi dyszel kieruje do Polarnej Gwiazdy.

Starzy Litwini wiedzą o rydwanie owym,

Że niesłusznie pospólstwo zwie go Dawidowym,

Gdyż to jest wóz Anielski. Na nim to przed czasy

Jechał Lucyper, Boga gdy wyzwał w zapasy,

Mlecznym gościńcem pędząc w cwał w niebieskie progi,

Aż go Michał zbił z wozu, a wóz zrucił z drogi.

Teraz, popsuty, między gwiazdami się wala,

Naprawiać go archanioł Michał nie pozwala.


I to wiadomo także u starych Litwinów

(A wiadomość tę pono wzięli od rabinów),

Że ów zodyjakowy S m o k, długi i gruby,

Który gwiaździste wije po niebie przeguby,

Którego mylnie W ę ż e m chrzczą astronomowie,

Jest nie wężem, lecz rybą. Lewiatan się zowie.

Przed czasy mieszkał w morzach, ale po potopie

Zdechł z niedostatku wody; więc na niebios stropie,

Tak dla osobliwości, jako dla pamiątki,

Anieli zawiesili jego martwe szczątki.

Podobnie pleban mirski zawiesił w kościele

Wykopane olbrzymów żebra i piszczele.


Takie gwiazd historyje, które z książek zbadał

Albo słyszał z podania, Wojski opowiadał;

Chociaż wieczorem słaby miał wzrok Wojski stary

I nie mógł w niebie dojrzeć nic przez okulary,

Lecz na pamięć znał imię i kształt każdej gwiazdy;

Wskazywał palcem miejsca i drogę ich jazdy.


Dziś mało go słuchano, nie zważano wcale

Na Sito ni na Smoka, ani też na Szale;

Dziś oczy i myśl wszystkich pociąga do siebie

Nowy gość, dostrzeżony niedawno na niebie:

Był to k o m e t a pierwszej wielkości i mocy,

Zjawił się na zachodzie, leciał ku północy;

Krwawym okiem z ukosa na rydwan spoziera,

Jakby chciał zająć puste miejsce Lucypera,

Warkocz długi w tył rzucił i część nieba trzecią

Obwinął nim, gwiazd krocie zagarnął jak siecią

I ciągnie je za sobą, a sam wyżej głową

Mierzy, na północ, prosto w gwiazdę biegunową.

Z niewymownym przeczuciem cały lud litewski

Poglądał każdej nocy na ten cud niebieski,

Biorąc złą wróżbę z niego tudzież z innych znaków;

Bo zbyt często słyszano krzyk złowieszczych ptaków,

Które na pustych polach gromadząc się w kupy,

Ostrzyły dzioby, jakby czekając na trupy.

Zbyt często postrzegano, że psy ziemię ryły

I jak gdyby śmierć wietrząc, przeraźliwie wyły:

Co wróży głód lub wojnę; a strażnicy boru

Widzieli, jak przez smętarz szła dziewica moru,

Która wznosi się czołem nad najwyższe drzewa,

A w lewym ręku chustką skrwawioną powiewa.


Różne stąd wnioski tworzył stojący przy płocie

Cywun, co przyszedł zdawać sprawę o robocie,

I pisarz prowentowy w szeptach z ekonomem.


Lecz Podkomorzy siedział na przyźbie przed domem.

Przerwał rozmowę gości, znać, że głos zabiera;

Błysnęła przy księżycu wielka tabakiera

(Cała z szczerego złota, z brylantów oprawa,

We środku za szkłem portret króla Stanisława);

Zadzwonił w nią palcami, zażył i rzekł: "Panie

Tadeuszu, Waścine o gwiazdach gadanie

Jest tylko echem tego, co słyszałeś w szkole.

Ja o cudzie - prostaków poradzić się wolę.

I ja astronomiji słuchałem dwa lata

W Wilnie, gdzie Puzynina, mądra i bogata

Pani, oddała dochód z wioski dwiestu chłopów

Na zakupienie różnych szkieł i teleskopów;

Ksiądz Poczobut, człek sławny, był obserwatorem

I całej Akademiji naonczas rektorem,

Przecież w końcu katedrę i teleskop rzucił,

Do klasztoru, do cichej celi swej powrócił

I tam umarł przykładnie. Znam się też z Śniadeckim,

Który jest mądrym bardzo człekiem, chociaż świeckim.

Owoż astronomowie planetę, kometę,

Uważają tak jako mieszczanie karetę;

Wiedzą, czyli zajeżdża przed króla stolicę,

Czyli z rogatek miejskich rusza za granicę;

Lecz kto w niej jechał? po co? co z królem rozmawiał?

Czy król posła z pokojem, czy z wojną wyprawiał?

O to ani pytają.

Pomnę, za mych czasów,

Gdy Branecki karetą swą ruszył do Jassów

I za tą niepoczciwą pociągnął karetą

Ogon targowiczanów, jak za tą kometą -

Lud prosty, choć w publiczne nie mieszał się rady,

Zgadnął zaraz, że ogon ów jest wróżbą zdrady.

Słychać, że lud dał imię m i o t ł y tej komecie,

I powiada, że ona milijon wymiecie".


A na to rzekł z ukłonem Wojski: "Prawda, Jaśnie

Wielmożny Podkomorzy; przypominam właśnie,

Co mnie mówiono niegdyś, małemu dziecięciu,

Pamiętam, choć nie miałem wówczas lat dziesięciu,

Kiedy widziałem w domu naszym nieboszczyka

Sapiehę, pancernego znaku porucznika,

Co potem był nadwornym marszałkiem królewskim,

Na koniec umarł wielkim kanclerzem litewskim,

Miawszy lat sto i dziesięć. Ten, za króla Jana

Trzeciego był pod Wiedniem w chorągwi hetmana

Jabłonowskiego; owoż ów kanclerz powiadał,

Że właśnie kiedy na koń król Jan Trzeci siadał,

Gdy nuncjusz papieski żegnał go na drogę,

A poseł austryjacki całował mu nogę,

Podając strzemię (poseł zwał się Wilczek hrabia),

Król krzyknął: <>

Spójrzą, alić nad głowy suwał się kometa

Drogą, jaką ciągnęły wojska Mahometa:

Z wschodu na zachód; potem i ksiądz Bartochowski,

Składając panegiryk na tryumf krakowski,

Pod godłem Orientis Fulmen, prawił wiele

O tym komecie; także czytam o nim w dziele

Pod tytułem Janina, gdzie jest opisana

Cała wyprawa króla nieboszczyka Jana

I wyryta chorągiew wielka Mahometa,

I ów taki, jak dziś go widzimy, kometa".


"Amen - rzekł na to Sędzia - ja wróżbę Waszeci

Przyjmuję; oby z gwiazdą zjawił się Jan Trzeci!

Jest na zachodzie wielki dziś bohater; może

Kometa go przywiedzie do nas; co daj Boże!"


Na to rzekł Wojski, głowę pochyliwszy smutnie:

"Kometa czasem wojny, czasem wróży kłótnie!

Niedobrze, iż się zjawił tuż nad Soplicowem:

Może nam grozi jakiem nieszczęściem domowem.

Mieliśmy wczora dosyć rozterku i zwady,

Tak w czasie polowania, jako i biesiady,

Rejent kłócił się z rana z panem Asesorem,

A pan Tadeusz wyzwał Hrabiego wieczorem.

Pono spór ten ze skóry niedźwiedziej pochodził;

I gdyby mnie Dobrodziej Sędzia nie przeszkodził,

Ja bym u stołu obu przeciwników zgodził.

Bo chciałem opowiedzieć wypadek ciekawy,

Podobny do zdarzenia wczorajszej wyprawy,

Co trafił się najpierwszym strzelcom za mych czasów,

Posłowi Rejtanowi i księciu Denassów.

Przypadek był takowy:


Jenerał Podolskich

Ziem przejeżdżał z Wołynia do swoich dóbr polskich,

Czy też, gdy dobrze pomnę, na sejm do Warszawy.

Po drodze zwiedzał szlachtę, już to dla zabawy,

Już dla popularności; wstąpił więc do pana

Tadeusza, dziś świętej pamięci, Rejtana,

Który był potem naszym nowogrodzkim posłem

I w którego ja domu od dzieciństwa wzrosłem.

Owoż Rejtan na przyjazd księcia Jenerała

Zaprosił gości - liczna szlachta się zebrała,

Było teatrum (Książę kochał się w teatrze);

Fajerwerk dawał Kaszyc, który mieszka w Jatrze,

Pan Tyzenhauz tancerzy przysłał, a kapele

Ogiński i pan Sołtan, co mieszka w Zdzięciele.

Słowem, dawano huczne nad spodziw zabawy

W domu, a w lasach wielkie robiono obławy.

Wiadomo zaś Waszmościom jest, że prawie wszyscy,

Ile ich zapamiętać można, Czartoryscy,

Choć idą z Jagiellonów krwi, lecz do myślistwa

Nie są bardzo pochopni, pewno nie z lenistwa,

Lecz z gustów cudzoziemskich; i książę Jenerał

Częściej do książek niźli do psiarni zazierał,

I do alkówek damskich częściej niż do lasów.


W świcie Księcia był książę niemiecki Denassów,

O którym powiadano, że w libijskiej ziemi

Goszcząc, polował niegdyś z królmi murzyńskiemi

I tam tygrysa śpisą w ręcznym boju zwalił,

Z czego się bardzo książę ów Denassów chwalił.

U nas zaś polowano na dziki w tę porę;

Rejtan zabił ze sztucca ogromną maciorę,

Z wielkim niebezpieczeństwem, bo z bliska wypalił.

Każdy z nas trafność strzału wydziwiał i chwalił,

Tylko Niemiec Denassów obojętnie słuchał

Pochwał takich i, chodząc, pod nos sobie dmuchał:

Że trafny strzał dowodzi tylko śmiałe oko,

Biała broń śmiałą rękę; i zaczął szeroko

Znowu gadać o swojej Libiji i śpisie,

O swych królach murzyńskich i o swym tygrysie.

Markotno to się stało panu Rejtanowi,

Był człek żywy, uderzył po szabli i mówi:

<
Warte dziki tygrysów, a spis karabele>> -

I zaczynali z Niemcem dyskurs nazbyt żwawy.

Szczęściem, książę Jenerał przerwał te rozprawy,

Godząc ich po francusku. Co tam gadał, nie wiem,

Ale ta zgoda był to popioł nad żarzewiem,

Bo Rejtan wziął do serca, okazyi czekał

I dobrą sztukę spłatać Niemcowi przyrzekał;

Tej sztuki ledwie własnym nie przypłacił zdrowiem,

A spłatał ją nazajutrz, jak to wnet opowiem".


Tu Wojski umilknąwszy prawą rękę wznosił

I u Podkomorzego tabakiery prosił;

Długo zażywa, kończyć powieści nie raczy,

Jak gdyby chciał zaostrzyć ciekawość słuchaczy.

Zaczynał wreszcie, kiedy znowu mu przerwano

Powieść taką ciekawą, tak pilnie słuchaną!

Bo do Sędziego nagle któś przysłał człowieka,

Donosząc, że z niezwłocznym interesem czeka.


Sędzia, dając dobranoc, żegnał całe grono;

Natychmiast się po różnych stronach rozpierzchniono:

Ci spać do domu, tamci w stodole na sianie;

Sędzia szedł podróżnemu dawać posłuchanie.


Inni już śpią. Tadeusz po sieniach się zwija,

Chodząc jako wartownik około drzwi stryja,

Bo musi w ważnych rzeczach rady jego szukać

Dziś jeszcze, nim spać pójdzie; nie śmie do drzwi stukać.

Sędzia drzwi na klucz zamknął, z kimś tajnie rozmawia;

Tadeusz końca czeka, a ucha nadstawia.


Słyszy wewnątrz szlochanie; nie trącając klamek,

Ostróżnie dziurką klucza zagląda przez zamek.

Widzi rzecz dziwną! Sędzia i Robak na ziemi

Klęczeli objąwszy się i łzami rzewnemi

Płakali, Robak ręce Sędziego całował,

Sędzia Księdza za szyję płacząc obejmował;

Wreszcie po ćwierćgodzinnem przerwaniu rozmowy

Robak po cichu tymi odezwał się słowy:


"Bracie; Bóg wie, żem dotąd tajemnic dochował,

Którem z żalu za grzechy w spowiedzi ślubował;

Że Bogu i Ojczyźnie poświęcony cały,

Nie służąc pysze, ziemskiej nie szukając chwały,

Żyłem dotąd i chciałem umrzeć bernardynem,

Nie wydając nazwiska nie tylko przed gminem,

Ale nawet przed tobą i przed własnym synem!

Wszakże ksiądz prowincyjał dał mi pozwolenie

In articulo mortis zrobić objawienie.

Kto wie, czy wrócę żywy! Kto wie, co się stanie

W Dobrzynie! Bracie! wielkie, wielkie zamieszanie!

Francuz jeszcze daleko; nim przeminie zima,

Trzeba czekać, a szlachta pono nie dotrzyma.

Możem zanadto czynnie z powstaniem się krzątał!

Pono źle zrozumieli! Klucznik wszystko splątał!

Ten wariat Hrabia! słyszę, pobiegł do Dobrzyna!

Nie mogłem go uprzedzić, ważna w tym przyczyna:

Stary Maciek mnie poznał, a jeśli odkryje,

Potrzeba będzie oddać pod Scyzoryk szyję.

Nic Klucznika nie wstrzyma! mniejsza o mą głowę,

Lecz tym odkryciem spisku zerwałbym osnowę.


Przecież dziś tam być muszę! widzieć, co się dzieje,

Choćbym zginął; beze mnie szlachta oszaleje!

Bądź zdrów, najmilszy bracie, bądź zdrów, śpieszyć muszę.

Jeśli zginę, ty jeden westchniesz za mą duszę;

W przypadku wojny tobie cała tajemnica

Wiadoma; kończ, com zaczął, pomnij, żeś Soplica!"


Tu Ksiądz łzy otarł, habit zapiął, kaptur włożył

I okienicę tylną po cichu otworzył,

Widać było, że oknem do ogrodu skakał;

Sędzia, zostawszy jeden, siadł w krześle i płakał.


Chwilę czekał Tadeusz, nim w klamkę zadzwonił;

Otworzono mu; cicho wszedł, nisko się skłonił:

"Stryjaszku Dobrodzieju - rzekł - ledwie dni kilka

Przebawiłem tu, dni te minęły jak chwilka;

Nie miałem czasu z twoim domem się nacieszyć

I z tobą, a odjeżdżać muszę, muszę śpieszyć

Zaraz, dzisiaj, Stryjaszku, a jutro najdaléj:

Wszak pamiętacie, żeśmy Hrabiego wyzwali.

Bić się z nim to rzecz moja, posłałem wyzwanie,

W Litwie jest zakazane pojedynkowanie,

Jadę więc na granicę Warszawskiego Księstwa;

Hrabia, prawda, fanfaron, lecz mu nie brak męstwa,

Na miejsce naznaczone zapewne się stawi,

Rozprawim się; a jeśli Bóg pobłogosławi,

Ukarzę go, a potem za Łososny brzegi

Przepłynę, gdzie mnie bratnie czekają szeregi.

Słyszałem, że mi ojciec testamentem kazał

Służyć w wojsku, a nie wiem, kto testament zmazał".


"Mój Tadeuszku - rzekł stryj - czy Waszeć kąpany

W gorącej wodzie, czy też kręcisz jak lis szczwany,

Co indziej kitą wije, a sam indziej bieży?

Wyzwaliśmy, zapewne, i bić się należy.

Ale jechać dziś, skądżeś Waszeć tak się zaciął?

Przed pojedynkiem zwyczaj jest posłać przyjacioł,

Układać się, wszak Hrabia może nas przeprosić,

Deprekować; czekaj Waść, czasu jeszcze dosyć.

Chyba inny giez jaki Waści stąd wygania,

To gadaj szczerze, po co takie omawiania?

Jestem twój stryj; choć stary, znam, co serce młode;

Byłem ci ojcem (mówiąc gładził go pod brodę).

Już w ucho szepnął o tem mnie mój palec mały,

Że Waszeć masz tu jakieś z damami kabały.

Za katy, prędko teraz młodź do dam się bierze!

No, Tadeuszku, przyznaj mi się Waść, a szczerze".


"Jużci - bąknął Tadeusz - prawda, są przyczyny

Inne, kochany Stryju! może z mojej winy!

Omyłka! cóż? nieszczęście! już trudno naprawić!

Nie, drogi Stryju, dłużej nie mogę tu bawić!

Błąd młodości! Stryjaszku, nie pytaj o więcej,

Ja muszę z Soplicowa wyjeżdżać co prędzej".


"Ho - rzekł stryj - pewnie jakieś miłośne zatargi!

Uważałem, że Waszeć wczora gryzłeś wargi

Poglądając spode łba na pewną dziewczynkę,

Widziałem, że i ona miała kwaśną minkę.

Znam ja te wszystkie głupstwa; kiedy dzieci para

Kocha się; to tam u nich nieszczęść co niemiara;

To cieszą się, to znowu trapią się i smucą;

To znowu Bóg wie o co do zębów się skłócą;

To stojąc w kątkach jakby mruki, nie gadają

Do siebie, czasem nawet w pole uciekają.

Jeżeli na was raptus podobny napada,

Bądźcie tylko cierpliwi, już jest na to rada;

Biorę na siebie wkrótce przywieść was do zgody.

Znam ja te wszystkie głupstwa, wszakże byłem młody.

Powiedz mi Wasze wszystko; ja może nawzajem

Coś odkryję i tak się oba poprzyznajem".


"Stryjaszku - rzekł Tadeusz (całując mu rękę

I rumieniąc się) - powiem prawdę; tę panienkę,

Zosię, wychowanicę Stryja, podobałem

Bardzo, choć tylko parę razy ją widziałem;

A mówią, że Stryj dla mnie za żonę przeznacza

Podkomorzankę, piękną i córkę bogacza.

Teraz nie mógłbym z panną Różą się ożenić,

Kiedy kocham tę Zosię; trudno serce zmienić!

Nieuczciwie, żeniąc się z jedną, kochać drugą,

Czas może mnie uleczy; wyjadę - na długo".


"Tadeuszku! - stryj przerwał - to mi dziwny sposób

Kochania się: uciekać od kochanych osób!

Dobrze, żeś szczery; widzisz, głupstwo byś wypłatał

Odjeżdżając: a co Waść powiesz, gdybym swatał

Sam Waci Zosię! He! cóż, nie skoczysz z radości?"


Tadeusz rzekł po chwili: "Dobroć Jegomości

Dziwi mnie! Lecz cóż? łaska Stryja Dobrodzieja

Nie przyda się już na nic! Ach! próżna nadzieja!

Bo pani Telimena nie odda mi Zosi!"

"Będziem prosić" - rzekł Sędzia.

"Nikt jej nie uprosi -

Przerwał prędko Tadeusz - nie, czekać nie mogę,

Stryjaszku, muszę prędko, jutro jechać w drogę.

Daj mi, 5tryjaszku, tylko twe błogosławieństwo,

Wszystko przygotowałem, jadę zaraz w Księstwo".


Sędzia wąs kręcąc, z gniewem na chłopca spozierał:

"To Waść tak szczery? takeś mi serce otwierał?

Naprzód ów pojedynek! Potem znowu miłość

I ten wyjazd, oj! jest tu w tem jakaś zawiłość.

Już mnie gadano, jużem kroki Waści badał!

Asan bałamut i trzpiot, Asan kłamstwa gadał.

A gdzież to Asan chodził onegdaj wieczorem?

Czego Asan jak wyżeł tropił pode dworem?

O Tadeuszku! jeśli może Asan Zosię

Zbałamucił i teraz uciekasz? młokosie,

To się Waci nie uda; lubisz czy nie lubisz,

Zapowiadam Asanu, że Zosię poślubisz,

A nie, to bizun - jutro staniesz na kobiercu!

I gada mnie o czuciach! o niezmiennym sercu!

Łgarz jesteś! pfe! ja z Waści, Panie Tadeuszu,

Zrobię śledztwo, ja Waści jeszcze natrę uszu!

Dziś dość miałem kłopotów! Aż mi głowa boli!

Ten mi jeszcze spokojnie zasnąć nie dozwoli!

Idź mi Waść spać!"

To mówiąc, drzwi na wściąż otwierał

I zawołał Woźnego, żeby go rozbierał.


Tadeusz cicho wyszedł, opuściwszy głowę;

Rozbierał w myśli przykrą ze stryjem rozmowę,

Pierwszy raz połajany tak ostro!... ocenił

Słuszność wyrzutów, sam się przed sobą rumienił.

Co począć? jeśli Zosia o wszystkiem się dowie?

Prosić o rękę? a cóż Telimena powie?

Nie - czuł, że nie mógł dłużej zostać w Soplicowie.


Tak zadumany, ledwie zrobił kroków parę,

Gdy mu coś drogę zaszło; spójrzał, widzi marę,

Całą w bieliźnie, długą, wysmukłą i cienką.

Suwała się ku niemu z wyciągniętą ręką,

Od której odbijał się drżący blask miesięczny,

I przystąpiwszy, cicho jęknęła: "Niewdzięczny!

Szukałeś wzroku mego, teraz go unikasz,

Szukałeś rozmów ze mną, dziś uszy zamykasz,

Jakby w słowach, we wzroku mym była trucizna!

Dobrze mi tak, wiedziałam, kto jesteś! - mężczyzna!

Nie znając kokieterii, nie chciałam cię dręczyć,

Uszczęśliwiłam; takżeś umiał mnie zawdzięczyć!

Tryumf nad miękkim sercem serce twe zatwardził;

Żeś je zdobył zbyt łacno, zbyt prędkoś niem wzgardził!

Dobrze mi tak! lecz straszną nauczona probą,

Wierz mi, iż więcej niż ty - gardzę sama sobą!"


"Telimeno - Tadeusz rzekł - dalbóg, nietwarde

Mam serce ani ciebie unikam przez wzgardę,

Ale uważ no sama, wszak nas widzą, śledzą,

Czyż można tak otwarcie? cóż ludzie powiedzą?

Wszak to nieprzyzwoicie, to, dalbóg, jest grzechem".

"Grzechem! - odpowiedziała mu z gorzkim uśmiechem -

Niewiniątko! baranek! Ja, będąc kobiétą,

Jeśli z miłości nie dbam, choćby mnie odkryto,

Choćby mnie osławiono; a ty, ty mężczyzna?

Cóż szkodzi z was któremu, chociaż się i przyzna,

Że ma romans z dziesięciu razem kochankami?

Mów prawdę: chcesz mnie rzucić? - Zalała się łzami.

Telimeno, cóż by świat mówił o człowieku -

Rzekł Tadeusz - który by teraz, w moim wieku,

Zdrów, żył na wsi, kochał się - kiedy tyle młodzi,

Tylu żonatych od żon, od dzieci uchodzi

Za granicę, pod znaki narodowe bieży?

Choćbym chciał zostać, czy to ode mnie zależy?

Ojciec mnie testamentem kazał, abym służył

W wojsku polskiem, teraz stryj ten rozkaz powtórzył.

Jutro jadę, zrobiłem już postanowienie,

I dalbóg, Telimeno, już go nie odmienię".

"Ja - rzekła Telimena - nie chcę ci zagradzać

Drogi do sławy, szczęściu twojemu przeszkadzać!

Jesteś mężczyzną, znajdziesz kochankę godniejszą

Serca twojego, znajdziesz bogatszą, piękniejszą!

Tylko dla mej pociechy niech wiem przed rozstaniem,

Że twoja skłonność była prawdziwem kochaniem,

Że to nie był żart tylko, nie rozpusta płocha,

Lecz miłość; niech wiem, że mnie mój Tadeusz kocha!

Niech słowo <> jeszcze raz z ust twych usłyszę,

Niech je w sercu wyryję i w myśli zapiszę;

Przebaczę łacniej, chociaż przestaniesz mnie kochać,

Pomnąc, jakeś mnie kochał. - I zaczęła szlochać.


Tadeusz, widząc, że tak płacze i tak błaga

Czule, i tylko takiej drobnostki wymaga,

Wzruszył się, przejęły go szczery żal i litość,

I jeżeliby badał serca swego skrytość,

Może by się w tej chwili i sam nie dowiedział,

Czyli ją kochał, czy nie. - Więc żywo powiedział:

"Telimeno, bogdaj mnie jasny piorun ubił,

Jeśli nieprawda, żem cię, dalbóg, bardzo lubił

Czy kochał; krótkie z sobą spędziliśmy chwile,

Ale one mnie przeszły tak słodko, tak mile,

Że będą długo, zawsze myśli mej przytomne,

I dalibógże, nigdy ciebie nie zapomnę".


Telimena skoczywszy padła mu na szyję:

"Tegom się spodziewała, kochasz mnie, więc żyję!

Bo dzisiaj miałam dni me własną ręką skrócić!

Gdy mnie kochasz, mój drogi, czyż możesz mnie rzucić?

Tobie oddałam serce, oddam ci majątek,

Pójdę za tobą wszędzie; każdy świata kątek

Będzie mnie z tobą miły! Z najdzikszej pustyni

Miłość, wierzaj mi, ogród rozkoszy uczyni".


Tadeusz, wydarłszy się z objęcia przemocą:

"Jak to? - rzekł - czyś z rozumu obrana? gdzie? po co?

Jechać ze mną? Ja, będąc sam prostym żołnierzem,

Włóczyć, czy markietankę?" "To my się pobierzem"

Rzekła mu Telimena. "Nie, nigdy! - zawoła

Tadeusz. Ja żenić się nie mam teraz zgoła

Zamiaru ni kochać się - fraszki! dajmy pokój!

Proszę cię, moja droga, rozmyśl się! uspokój!

Ja jestem tobie wdzięczen, ale niepodobna

Żenić się, kochajmy się, ale tak - z osobna.

Zostać dłużej nie mogę; nie, nie, jechać muszę,

Bądź zdrowa, Telimeno moja, jutro ruszę".


Rzekł, nasuwał kapelusz, odwracał się bokiem,

Chcąc iść; lecz go wstrzymała Telimena okiem

I twarzą, jak Meduzy głową; musiał zostać

Mimowolnie; poglądał z trwogą na jej postać,

Stała blada, bez ruchu, bez tchu i bez życia!

Aż wyciągając rękę jak miecz do przebicia,

Z palcem zmierzonym prosto w Tadeusza oczy:

"Tego chciałam - krzyknęła - ha, języku smoczy!

Serce jaszczurcze! To nic, żem tobą zajęta

Wzgardziła Asesora, Hrabię i Rejenta,

Żeś mnie uwiódł i teraz porzucasz sierotę,

To nic! Jesteś mężczyzną, znam waszą niecnotę,

Wiem, że jak inni, tak ty mógłbyś wiarę złamać,

Lecz nie wiedziałam, że tak podle umiesz kłamać!

Słuchałam pode drzwiami stryja! więc to dziecko?

Zosia? wpadła ci w oko? i na nią zdradziecko

Dybiesz! Zaledwieś jedną nieszczęsną oszukał,

A jużeś pod jej bokiem nowych ofiar szukał!

Uciekaj, lecz cię moje dościgną przeklęctwa -

Lub zostań, wydam światu twoje bezeceństwa;

Twe sztuki już nie zwiodą innych, jak mnie zwiodły!

Precz! gardzę tobą! jesteś kłamca, człowiek podły!"


Na obelgę śmiertelną dla uszu szlachcica,

I której żaden nigdy nie słyszał Soplica,

Zadrżał Tadeusz, twarz mu pobladła jak trupia,

Tupnąwszy nogą, usta przyciąwszy, rzekł: "Głupia!"


Odszedł; lecz wyraz "podłość" echem się powtórzył

W sercu, wzdrygnął się młodzian, czuł, że nań zasłużył;

Czuł, że wyrządził wielką krzywdę Telimenie,

Że go słusznie skarżyła, mówiło sumnienie;

Lecz czuł, że po tych skargach tem mocniej ją zbrzydził;

O Zosi, ach! pomyślić nie ważył się, wstydził.

Przecież ta Zosia, taka piękna, taka miła!

Stryj swatał ją! może by jego żoną była,

Gdyby nie szatan, co go plącząc w grzech za grzechem,

W kłamstwo za kłamstwem, wreszcie odstąpił z uśmiechem.

Złajany, pogardzony od wszystkich! w dni parę

Zmarnował przyszłość! Uczuł słuszną zbrodni karę.


W tej burzy uczuć, jakby kotwica spoczynku,

Zabłysnęła mu nagle myśl o pojedynku:

"Zamordować Hrabiego! łotra! - krzyknął w gniewie. -

Zginąć albo zemścić się!" A za co? Sam nie wie!

I ten gniew wielki, jak się zajął w mgnieniu oka,

Tak wywietrzał; znow zdjęła go żałość głęboka.

Myślił: "Jeśli prawdziwe było postrzeżenie,

Że Hrabia z Zosią jakieś ma porozumienie,

I cóż stąd? Może Hrabia kocha Zosię szczerze,

Może go ona kocha? za męża wybierze!

Jakimże prawem chciałbym zerwać to zamęście

I, sam nieszczęśnik, wszystkich mam zaburzać szczęście?"


Wpadł w rozpacz i nie widział innego sposobu,

Chyba ucieczkę prędką; gdzie? chyba do grobu!


Więc kułak przycisnąwszy na schylonem czole,

Biegł ku łąkom, gdzie stawy błyszczały się w dole,

I stanął nad błotnistym; w zielonawe tonie

Łakomy wzrok utopił i błotniste wonie

Z rozkoszą ciągnął piersią, i otworzył usta

Ku nim: bo samobójstwo jak każda rozpusta

Jest wymyślną; on w głowy szalonym zawrocie

Czuł niewymowny pociąg utopić się w błocie.


Lecz Telimena, z dzikiej młodzieńca postawy

Zgadując rozpacz, widząc, że pobiegł nad stawy,

Chociaż ku niemu takim słusznym gniewem pała,

Przelękła się; w istocie dobre serce miała.

Żal jej było, że inną śmiał Tadeusz lubić,

Chciała go skarać, ale nie myśliła zgubić;

Więc puściła się za nim, wznosząc ręce obie,

Krzycząc: "Stój! głupstwo! kochaj czy nie! żeń się sobie

Czy jedź! tylko stój!" - Ale on już szybkim biegiem

Wyprzedził ją daleko; już - stanął nad brzegiem.


Dziwnym zrządzeniem losów, po tym samym brzegu

Jechał Hrabia na czele dżokejów szeregu,

A zachwycony wdziękiem nocy tak pogodnej

I harmoniją cudną orkiestry podwodnej,

Owych chorów, co brzmiały jak arfy eolskie

(Żadne żaby nie grają tak pięknie jak polskie),

Wstrzymał konia i o swej zapomniał wyprawie,

Zwrócił ucho do stawu i słuchał ciekawie.

Oczy wodził po polach, po niebios obszarze:

Pewnie układał w myśli nocne peizaże.


Zaiste, okolica była malownicza!

Dwa stawy pochyliły ku sobie oblicza

Jako para kochanków: prawy staw miał wody

Gładkie i czyste jako dziewicze jagody;

Lewy, ciemniejszy nieco, jako twarz młodziana

Smagława i już męskim puchem osypana.

Prawy złocistym piaskiem połyskał się wkoło

Jak gdyby włosem jasnym; a lewego czoło

Najeżone łozami, wierzbami czubate;

Oba stawy ubrane w zieloności szatę.


Z nich dwa strugi, jak ręce związane pospołu,

Ściskają się; strug dalej upada do dołu;

Upada, lecz nie ginie, bo w rowu ciemnotę

Unosi na swych falach księżyca pozłotę;

Woda warstami spada, a na każdej warście

Połyskają się blasku miesięcznego garście,

Światło w rowie na drobne drzazgi się roztrąca,

Chwyta je i w głąb niesie toń uciekająca,

A z góry znów garściami spada blask miesiąca.

Myślałbyś, że u stawu siedzi Świtezianka,

Jedną ręką zdrój leje z bezdennego dzbanka,

A drugą ręką w wodę dla zabawki miota

Brane z fartuszka garście zaklętego złota.


Dalej, z rowu wybiegłszy, strumień na równinie

Rozkręca się, ucisza, lecz widać, że płynie,

Bo na jego ruchomej, drgającej powłoce

Wzdłuż miesięczne światełko drgające migoce.

Jako piękny wąż żmudzki, zwany g i w o j t o s e m,

Chociaż zdaje się drzemać, leżąc między wrzosem,

Pełźnie, bo na przemiany srebrzy się i złoci,

Aż nagle zniknie z oczu we mchu lub paproci:

Tak strumień kręcący się chował się w olszynach,

Które na widnokręgu czerniały kończynach,

Wznosząc swe kształty lekkie, niewyraźne oku,

Jak duchy na wpół widne, na poły w obłoku.


Między stawami w rowie młyn ukryty siedzi;

Jako stary opiekun, co kochanków śledzi,

Podsłuchał ich rozmowę, gniewa się, szamoce,

Trzęsie głową, rękami, i groźby bełkoce:

Tak ów młyn nagle zatrząsł mchem obrosłe czoło

I palczastą swą pięścią wykręcając wkoło,

Ledwo kleknął i szczęki zębowate ruszył,

Zaraz miłośną stawów rozmowę zagłuszył

I zbudził Hrabię.


Hrabia, widząc, że tak blisko

Tadeusz naszedł jego zbrojne stanowisko,

Krzyczy: "Do broni! łapaj!" Skoczyli dżokeje;

Nim Tadeusz rozeznać mógł, co się z nim dzieje,

Już go chwycili; biegą do dworu, w podwórze

Wpadają; dwór budzi się, psy w hałas, w krzyk stróże.

Wyskoczył wpół ubrany Sędzia; widzi zgraję

Zbrojną, myśli, że zbójcy, aż Hrabię poznaje.

"Co to jest?" - pyta. Hrabia szpadą nad nim mignął,

Lecz widząc bezbronnego w zapale ostygnął.

"Soplico! - rzekł - odwieczny wrogu mej rodziny.

Dziś skarzę cię za dawne i za świeże winy,

Dziś zdasz mi sprawę z mojej fortuny zaboru,

Nim pomszczę się obelgi mojego honoru!"


Lecz Sędzia żegnając się krzyknął: "W imię Ojca

I Syna! tfu! Mospanie Hrabia, czy waść zbojca?

Przebóg! czy to się zgadza z Pana urodzeniem,

Wychowaniem i z Pana na świecie znaczeniem?

Nie pozwolę skrzywdzić się!" - Wtem Sędziego słudzy

Biegli, jedni z kijami, ze strzelbami drudzy;

Wojski, stojąc z daleka, poglądał ciekawie

W oczy panu Hrabiemu, a nóż miał w rękawie.


Już mieli zacząć bitwę, lecz Sędzia przeszkodził;

Próżno było bronić się, nowy wróg nadchodził:

Postrzeżono w olszynie blask, wystrzał rusznicy!

Most na rzece zahuczał tętentem konnicy

I "Hajże na Soplicę!" tysiąc głosów wrzasło.

Wzdrygnął się Sędzia, poznał Gerwazego hasło.

"Nic to - zawołał Hrabia - będzie tu nas więcéj,

Poddaj się, Sędzio, to są moi sprzymierzeńcy".


Wtem Asesor nadbiegał krzycząc: "Areszt kładę

W imię Imperatorskiej Mości; oddaj szpadę,

Panie Hrabio, bo wezwę wojskowej pomocy!

A wiesz Pan, że kto zbrojnie śmie napadać w nocy,

Zastrzeżono tysiącznym dwóchsetnym ukazem,

Że jak zło..." Wtem go Hrabia w twarz uderzył płazem.

Padł zgłuszony Asesor i skrył się w pokrzywy;

Wszyscy myśleli, że był ranny lub nieżywy.


"Widzę - rzekł Sędzia - że się na rozbój zanosi".

Jęknęli wszyscy; wszystkich zagłuszył wrzask Zosi,

Która krzyczała, Sędzię objąwszy rękami,

Jako dziecko od Żydów kłute igiełkami.


Tymczasem Telimena wpadła między konie,

Wyciągnęła ku Hrabi załamane dłonie:

"Na twój honor! - krzyknęła przeraźliwym głosem,

Z głową w tył wychyloną, z rozpuszczonym włosem -

Przez wszystko, co jest świętem, na klęczkach błagamy!

Hrabio, śmieszże odmówić? proszą ciebie damy;

Okrutniku, nas pierwej musisz zamordować!"

Padła zemdlona - Hrabia skoczył ją ratować,

Zadziwiony i nieco zmieszany tą sceną.

"Panno Zofijo - rzecze - Pani Telimeno!

Nigdy się krwią bezbronnych ta szpada nie splami;

Soplicowie, jesteście mojemi więźniami.

Tak zrobiłem we Włoszech, kiedy pod opoką,

Którą Sycylijanie zwą Birbante-rokką,

Zdobyłem tabor zbójców; zbrojnych mordowałem,

Rozbrojonych zabrałem i związać kazałem:

Szli za końmi i tryumf mój zdobili świetny,

Potem ich powieszono u podnoża Etny".


Było to osobliwe szczęście dla Sopliców,

Że Hrabia, mając lepsze konie od szlachciców

I chcąc spotkać się pierwszy, zostawił ich w tyle

I biegł przed resztą jazdy, przynajmniej o milę

Ze swym dżokejstwem, które, posłuszne i karne,

Stanowiło niejako wojsko regularne,

Gdy inna szlachta była, zwyczajem powstania,

Burzliwa i nieźmiernie skora do wieszania.


Hrabia miał czas ostygnąć z zapału i gniewu,

Przemyślał, jak by skończyć bój bez krwi rozlewu;

Więc rodzinę Sopliców w domu zamknąć każe

Jako więźniów wojennych; u drzwi stawi straże.


Wtem "Hajże na Sopliców!" wpada szlachta hurmem,

Obstępuje dwór wkoło i bierze go szturmem,

Tym łacniej, że wódz wzięty i pierzchła załoga;

Lecz zdobywcy chcą bić się, wyszukują wroga.

Do domu nie wpuszczeni, biegą do folwarku,

Do kuchni.

Gdy do kuchni weszli, widok garków,

Ogień ledwie zagasły, potraw zapach świeży,

Chrupanie psów, gryzących ostatki wieczerzy,

Chwyta wszystkich za serca, myśl wszystkich odmienia,

Studzi gniewy, zapala potrzebę jedzenia.

Marszem i całodziennym znużeni sejmikiem,

"Jeść! jeść!" - po trzykroć zgodnym wezwali okrzykiem,

Odpowiedziano: "Pić! pić!" Między szlachty zgrają

Stają dwa chory: ci pić, a ci jeść wołają;

Odgłos leci echami; gdzie tylko dochodzi,

Wzbudza oskomę w ustach, głód w żołądkach rodzi.

I tak na dane z kuchni hasło, niespodzianie

Rozeszła się armija na furażowanie.


Gerwazy, od pokojów Sędziego odparty,

Ustąpić musiał przez wzgląd dla hrabiowskiej warty.

Więc nie mogąc zemścić się na nieprzyjacielu,

Myślił o drugim wielkim tej wyprawy celu.

Jako człek doświadczony i biegły w prawnictwie,

Chce Hrabiego osadzić na nowym dziedzictwie

Legalnie i formalnie; więc za Woźnym biega,

Aż go po długich śledztwach za piecem dostrzega.

Wnet porywa za kołnierz, na dziedziniec wlecze

I zmierzywszy mu w piersi Scyzoryk, tak rzecze:

"Panie Woźny, pan Hrabia śmie Waćpana prosić,

Abyś raczył przed szlachtą bracią wnet ogłosić

Intromisyją Hrabi do zamku, do dworu

Sopliców, do wsi, gruntów zasianych, ugoru,

Słowem, cum gais, boris et graniciebus,

Kmetonibus, scultetis et omnibus rebus

Et quibusdam alijis. Jak tam wiesz, tak szczekaj,

Nic nie opuszczaj!"

"Panie Kluczniku, zaczekaj! -

Rzekł śmiało, ręce za pas włożywszy Protazy -

Gotów jestem wypełniać wszelkie stron rozkazy,

Ale ostrzegam, że akt nie będzie miał mocy,

Wymuszony przez gwałty, ogłoszony w nocy".

"Co za gwałty? - rzekł Klucznik - tu nie ma napaści,

Wszak proszę Pana grzecznie; jeśli ciemno Waści,

To Scyzorykiem skrzesam ognia, że Waszeci

Zaraz w ślepiach jak w siedmiu kościołach zaświeci".

"Gerwazeńku - rzekł Woźny - po co się tak dąsać?

Jestem woźny, nie moja rzecz sprawę roztrząsać;

Wszak wiadomo, że strona woźnego zaprasza

I dyktuje mu, co chce, a woźny ogłasza.

Woźny jest posłem prawa, a posłów nie karzą,

Nie wiem tedy, za co mnie trzymacie pod strażą;

Wnet akt spiszę, niech mi kto latarkę przyniesie,

A tymczasem ogłaszam: Bracia, uciszcie się!"


I by donośniej mówić, wstąpił na stos wielki

Belek (pod płotem sadu suszyły się belki),

Wlazł na nie i zarazem, jakby go wiatr zdmuchnął,

Zniknął z oczu; słyszano, jak w kapustę buchnął;

Widziano, po konopiach ciemnych jego biała

Konfederatka niby gołąb przeleciała.

Konewka strzelił w czapkę, ale chybił celu;

Wtem zatrzeszczały tyki, już Protazy w chmielu -

"Protestuję!" - zawołał; pewny był ucieczki,

Bo za sobą miał łozę i bagniska rzeczki.


Po tej protestacyi, która się ozwała

Jak na zdobytych wałach ostatni strzał działa,

Ustał już wszelki opor w Soplicowskim dworze;

Szlachta głodna plądruje, zabiera, co może.

Kropiciel, stanowisko zająwszy w oborze,

Jednego wołu i dwa cielce w łby zakropił,

A Brzytewka im szablę w gardzielach utopił.

Szydełko równie czynnie używał swej szpadki,

Kabany i prosięta koląc pod łopatki.

Już rzeź zagraża ptastwu. Czujne gęsi stado,

Co niegdyś ocaliło Rzym przed Gallów zdradą,

Darmo gęga o pomoc; zamiast Manlijusza

Wpada w kotuch Konewka, jedne ptaki zdusza,

A drugie żywcem wiąże do pasa kontusza.

Próżno gęsi, szyjami wywijając, chrypią,

Próżno gęsiory sycząc napastnika szczypią.

On bieży; osypany iskrzącym się puchem,

Unoszony jak kółmi gęsich skrzydeł ruchem,

Zdaje się być chochlikiem, skrzydlatym złym duchem.


Ale rzeź najstraszniejsza, chociaż najmniej krzyku,

Między kurami. Młody Sak wpadł do kurniku

I z drabinek, stryczkami łowiąc, ciągnie z góry

Kogutki i szurpate i czubate kury;

Jedne po drugich dusi i składa do kupy,

Ptastwo piękne, karmione perłowemi krupy.

Niebaczny Saku, jakiż zapał cię unosi!

Nigdy już odtąd gniewnej nie przebłagasz Zosi.


Gerwazy przypomina starodawne czasy.

Każe sobie podawać od kontuszów pasy

I nimi z Soplicowskiej piwnicy dobywa

Beczki starej siwuchy, dębniaku i piwa.

Jedne wnet odgwożdżono, a drugie ochoczo

Szlachta, gęsta jak mrówie, porywają, toczą

Do zamku; tam na nocleg cały tłum się zbiera,

Tam założona główna Hrabiego kwatera.

Nakładają sto ognisk, warzą, skwarzą, pieką,

Gną się stoły pod mięsem, trunek płynie rzeką;

Chce szlachta noc tę przepić, przejeść i prześpiewać.

Lecz powoli zaczęli drzemać i poziewać;

Oko gaśnie za okiem, i cała gromada

Kiwa głowami, każdy, gdzie siedział, tam pada:

Ten z misą, ten nad kuflem, ten przy wołu ćwierci.

Tak zwyciężców zwyciężył w końcu sen, brat śmierci

KSIĘGA DZIEWIĄTA BITWA

.O niebezpieczeństwach wynikających z nieporządnego obozowania - Odsiecz niespodziana - Smutne położenie szlachty - Odwiedziny kwestarskie są wróżbą ratunku Major Płut zbytnią zalotnością ściąga na siebie burzę - Wystrzał z krócicy, hasło boju - Czyny Kropiciela, czyny i niebezpieczeństwa Maćka - Konewka zasadzką ocala Soplicowo - Posiłki jezdne, atak na piechotę - Czyny Tadeusza - Pojedynek dowódców przerwany zdradą - Wojski stanowczym manewrem przechyla szalę boju - Czyny krwawe Gerwazego - Podkomorzy zwyciężca wspaniałomyślny.

A chrapali tak twardym snem, że ich nie budzi

Blask latarek i wniście kilkudziesiąt ludzi,

Którzy wpadli na szlachtę, jak pająki ścienne

Nazwane k o s a r z a m i na muchy wpółsenne:

Zaledwie która bzyknie, już długimi nogi

Obejmuje ją wkoło i dusi mistrz srogi.

Sen szlachecki był jeszcze twardszy niż sen muszy:

Żaden nie bzyka, leżą wszyscy jak bez duszy,

Chociaż byli chwytani silnymi rękoma

I przewracani jako na przewiąsłach słoma.


Tylko jeden Konewka, któremu w powiecie

Nie znajdziesz równie mocnej głowy przy bankiecie,

Konewka, co mógł wypić lipcu dwa antały,

Nim mu splątał się język i nogi zachwiały,

Ten, choć długo ucztował i usnął głęboko,

Dawał przecie znak życia; przemknął jedno oko

I widzi! istne zmory! dwie okropne twarze

Tuż nad sobą, a każda ma wąsów po parze;

Dyszą nad nim, ust jego tykają wąsami

I czworgiem rąk wokoło wiją jak skrzydłami;

Zląkł się, chciał przeżegnać się: darmo rękę chwyta,

Ręka prawa jak gdyby do boku przybita;

Ruszył lewą, niestety! czuje, że go duchy

Spowiły ciasno, jako niemowlę w pieluchy;

Zląkł się jeszcze okropniej, wnet oko zawiera,

Leży nie dysząc, stygnie, ledwie nie umiera!


Lecz Kropiciel zerwał się bronić się - po czasie!

Bo już był skrępowany we swym własnym pasie;

Przecież zwinął się i tak sprężyście podskoczył,

Że padł na piersi sennych, po głowach się toczył,

Miotał się jako szczupak, gdy się w piasku rzuca.

A ryczał jako niedźwiedź, bo miał silne płuca.

Ryczał: "Zdrada!" Wnet cała zbudzona gromada

Chorem odpowiedziała: "Zdrada! gwałtu! zdrada!"


Krzyk dochodzi echami zwierciadlanej sali,

Kędy Hrabia, Gerwazy i dżokeje spali;

Przebudza się Gerwazy, darmo się wydziera,

Związany w kij do swego własnego rapiera;

Patrzy, widzi przy oknie ludzi uzbrojonych,

W czarnych, krótkich kaszkietach, w mundurach zielonych;

Jeden z nich, opasany szarfą, trzymał szpadę

I ostrzem jej kierował swych drabów gromadę,

Szepcąc: "Wiąż! wiąż!"

Dokoła leżą jak barany

Dżokeje w pętach, Hrabia siedzi nie związany,

Lecz bezbronny; przy nim dwaj z gołemi bagnety

Stoją drabi. - Poznał ich Gerwazy, niestety!

Moskale!!!

Nieraz Klucznik był w podobnych trwogach,

Nieraz miewał powrozy na ręku i nogach,

A przecież się uwalniał; wiedział o sposobie

Rwania więzów, był silny bardzo, ufał sobie.

Przemyślał ratować się milczkiem; oczy zmrużył,

Niby śpi, z wolna ręce i nogi przedłużył,

Dech wciągnął, brzuch i piersi ścisnął co najwężej;

Aż jednym razem kurczy, wydyma się, pręży,

Jak wąż, głowę i ogon gdy chowa w przeguby,

Tak Gerwazy z długiego stał się krótki, gruby;

Rozciągnęły się, nawet skrzypnęły powrozy,

Ale nie pękły! Klucznik ze wstydu i zgrozy

Przewrócił się i w ziemię schowawszy twarz gniewną,

Zamknąwszy oczy, leżał nieczuły jak drewno.


Wtem ozwały się bębny, naprzód z rzadka, potem

Coraz gęstszym i coraz głośniejszym łoskotem;

Na ten apel rozkazał oficer Moskali

Dżokejów z Hrabią zamknąć pod strażą na sali,

Szlachtę wieść na dwór, kędy stała druga rota.

Nadaremnie Kropiciel dąsa się i miota.


Sztab stał we dworze, a z nim zbrojnej szlachty wiele:

Podhajscy, Birbaszowie, Hreczechy, Biergele,

Wszyscy Sędziego krewni albo przyjaciele.

Na odsiecz mu przybiegli słysząc o napadzie,

Zwłaszcza że z Dobrzyńskimi byli z dawna w zwadzie.


Kto z wiosek batalijon Moskalów sprowadził?

Kto tak prędko sąsiedztwo z zaścianków zgromadził?

Asesor-li, czy Jankiel? Różnie słychać o tem,

Lecz nikt pewnie nie wiedział ni wtenczas, ni potem.

Już też i słońce wschodzi, krwawo się czerwieni,

Brzegiem tępym, jak gdyby odartym z promieni,

Na wpół widne, na poły w czerni chmur się chowa

Jak rozżarzona w węglach kowalskich podkowa.

Wiatr wzmagał się i pędził obłoki ze wschodu,

Gęste i poszarpane jako bryły lodu;

Każdy obłok w przelocie deszczem zimnym prószy,

Z tyłu za nim wiatr leci i deszcz znowu suszy,

Za wiatrem znowu obłok nadbiega wilgotny:

I tak dzień na przemiany był chłodny i słotny.


Tymczasem Major belki schnące pode dworem

Każe wlec, w każdej belce wysiekać toporem

Półokrągłe otwory, w te otwory wtyka

Nogi więźniów i drugą belką je zamyka.

Oba drewna goździami przebite po rogach

Ścisnęły się, jako psie paszczęki, na nogach.

Zaś powrozami mocniej sznurowano ręce

Na plecach szlachty; Major, ku większej ich męce,

Kazał pierwej pozdzierać z głów konfederatki,

Z pleców płaszcze, kontusze, nawet taratatki.

Nawet żupany. I tak szlachta, skuta w kłodzie,

Siedziała rzędem, dzwoniąc zębami na chłodzie

I na deszczu, bo coraz wzmagała się słota,

Nadaremnie Kropiciel dąsa się i miota.


Darmo Sędzia za szlachtą instancyję wnosi

I Telimena łączy prośby do łez Zosi,

Ażeby miano większy wzgląd na niewolników.

Wprawdzie oficer rotny, pan Nikita Ryków,

Moskal, lecz dobry człowiek, dał się udobruchać,

Cóż, kiedy sam majora Płuta musiał słuchać!


Ten major, Polak rodem, z miasteczka Dzierowicz,

Nazywał się (jak słychać) po polsku Płutowicz,

Lecz przechrzcił się; łotr wielki, jak się zwykle dzieje

Z Polakiem, który w carskiej służbie zmoskwicieje.

Płut stał z fajką przed frontem, w boki się podpierał

I gdy mu kłaniano się, nos w górę zadzierał,

A za odpowiedź, na znak gniewnego humoru,

Wypuścił z ust kłąb dymu i poszedł do dworu.


A tymczasem Rykowa Sędzia ułagadza

I Asesora także na bok odprowadza;

Przemyślają, jak by rzecz zakończyć bez sądu,

A co jeszcze ważniejsza, bez mieszań się rządu.


Więc do majora Płuta rzekł kapitan Ryków:

"Panie Major! co nam z tych wszystkich niewolników?

Oddamy pod sąd? będzie szlachcie wielka bieda,

A Panu Majorowi nikt za to nic nie da.

Wiesz co, Major? ot, lepiej tę sprawę zagodzić,

Pan Sędzia Majorowi musi trud nagrodzić,

My powiemy, że my tu przyszli dla wizyty,

A tak i kozy całe, i wilk będzie syty.

Przysłowie ruskie: Wszystko można, lecz ostrożnie:

I to przysłowie: Sobie piecz na carskim rożnie;

I to przysłowie: Lepsza zgoda od niezgody;

Zaplątaj dobrze węzeł, końce wsadź do wody.

Raportu nie podamy, tak się nikt nie dowie.

Bóg dał ręce, żeby brać, to ruskie przysłowie".


Słysząc to Major wstaje i od gniewu parska:

"Czy ty oszalał, Ryków? to służba cesarska,

A służba nie jest drużba, stary, głupi Ryków!

Czy ty oszalał? ja mam puszczać buntowników!

W takim wojennym czasie! Ha, pany Polaki,

Ja was nauczę buntu! Ha, szlachta łajdaki,

Dobrzyńscy, oj, ja znam was! Niech łajdaki mokną!

(I zaśmiał się na całe gardło, patrząc w okno).

Wszakże ten sam Dobrzyński, co siedzi w surducie -

Hej, zdjąć mu surdut! - w roku przeszłym na reducie

Zaczął ze mną tę kłótnię. Kto zaczął? on, nie ja.

On, gdy tańczyłem, krzyknął: <>

Że wtenczas za pułkowej okradzenie kasy

Byłem pod śledztwem, miałem wielkie ambarasy,

A jemu co do tego? Ja tańczę mazura,

On krzyczy z tyłu:Złodziej - Szlachta za nim: Ura!

Skrzywdzili mnie - a co? wpadł w me szpony szlachciura.

Mówiłem: Ej, Dobrzyński! ej, przyjdzie do woza

Koza - a co? Dobrzyński, widzisz! będzie łoza".


Potem Sędziemu szepnął, schyliwszy się, w ucho:

"Jeśli chcesz, Sędzio, żeby to uszło na sucho,

Za każdą głowę tysiąc rubelków gotówką.

Tysiąc rubelków, Sędzio, to ostatnie słówko".


Sędzia chciał targować się, lecz Major nie słuchał,

Znowu biegał po izbie, dymem gęsto buchał,

Podobny do szmermelu albo do rakiety.

Chodziły za nim prosząc i płacząc kobiety.

"Majorze - mówił Sędzia - choć pozwiesz do prawa,

Cóż wygrasz? Tu nie zaszła żadna bitwa krwawa,

Nie było ran; że zjedli kury i półgąski,

Za to wedle Statutu zapłacą nawiązki.

Ja na pana Hrabiego nie zanoszę skargi,

To tylko były zwykłe sąsiedzkie zatargi".

"A czy Sędzia - rzekł Major -

ż ó ł t ą k s i ę g ę czytał?"

"Co to za żółta księga?" pan Sędzia zapytał.


"Księga - rzekł Major - lepsza niż wasze statuty,

A w niej pisze co słowo: stryczek, Sybir, knuty;

Księga ustaw wojennych, teraz w Litwie całéj

Ogłoszonych; już pod stół wasze trybunały.

Podług ustaw wojennych za takową psotę

Pójdziecie już to najmniej w sybirną robotę".


"Apeluję - rzekł Sędzia - do gubernatora".

"Apeluj - rzekł Płut - choćby do Imperatora.

Wiesz, że gdy Imperator zatwierdza ukazy,

Z łaski swej często karę powiększa dwa razy.

Apelujcie, ja może wynajdę w potrzebie,

Mospanie Sędzio, dobry kruczek i na ciebie.

Wszak Jankiel, szpieg, którego już rząd dawno śledzi,

Jest twoim domownikiem, w karczmie twojej siedzi.

Mogę teraz was wszystkich wziąć w areszt od razu".

"Mnie - rzekł Sędzia - brać w areszt? jak śmiesz bez rozkazu?"

I przychodziło coraz do żywszego sporu,

Gdy nowy gość zajechał na dziedziniec dworu.


Wjazd tłumny, dziwny. Przodem, niby laufer, bieży

Ogromny, czarny baran, a łeb mu się jeży

Czterema rogami, z których dwa jako kabłąki

Kręcą się koło uszu, ubrane we dzwonki,

A dwa, od czoła na bok wysuwając końce,

Wstrząsają kulki krągłe, mosiężne, brzęczące.

Za baranem szły woły, trzoda owiec, kozy,

Za bydłem cztery ciężko pakowane wozy.


Wszyscy odgadli, że to wjazd księdza Kwestarza.

Więc pan Sędzia, powinność znając gospodarza,

Stał w progu witać gościa. Ksiądz na pierwszej bryce

Jechał, kapturem na wpół zasłoniwszy lice,

Ale go wnet poznano, bo gdy więźniów minął,

Zwrócił się ku nim twarzą, palcem na znak skinął.

I drugiej bryki furman równie był poznany:

Stary Maciek Rózeczka, za chłopa przebrany;

Szlachta zaczęła krzyczeć, skoro się pokazał,

On rzekł: "Głupi!" - i ręką milczenie nakazał.

Na trzecim wozie Prusak w kubraku wytartym,

A pan Zan z Mickiewiczem jechali na czwartym.


A tymczasem Podhajscy i Isajewicze,

Birbasze, Wilbikowie, Biergele, Kotwicze,

Widząc szlachtę Dobrzyńskich w tak ciężkiej niewoli,

Zaczęli z dawnych gniewów ostygać powoli.

Bo szlachta polska, chociaż niezmiernie kłotliwa

I porywcza do bitew, przecież nie jest mściwa.

Biegą więc do Macieja starego po radę.

On koło wozów całą ustawia gromadę,

Każe czekać.

Bernardyn wstąpił do pokoju.

Zaledwie go poznano, choć nie zmienił stroju,

Tak przybrał inną postać. Zwyczajnie ponury,

Zamyślony, a teraz głowę wzniósł do góry

I z miną rozjaśnioną, jak kwestarz rubacha,

Nim zaczął gadać, długo śmiał się:

"Cha, cha, cha, cha,

Kłaniam, kłaniam! cha, cha, cha, wyśmienicie, przednie!

Panowie oficery, kto poluje we dnie,

Wy w nocy! dobry połów, widziałem zwierzynę;

Oj, skubać, skubać szlachtę, oj, drzeć z nich łupinę!

Oj, weźcież ich na munsztuk, bo też szlachta bryka!

Winszuję ci, Majorze, żeś złowił Hrabika!

To tłuścioszek, to bogacz, panicz z antenatów,

Nie wypuszczaj go z klatki bez trzystu dukatów;

A jak weźmiesz, na klasztor daj jakie trzy grosze

I dla mnie, bo ja zawżdy za twą duszę proszę.

Jakem bernardyn, bardzo myślę o twej duszy!

Śmierć i sztabsoficerów porywa za uszy!

Dobrze napisał Baka, że śmierć dżga za katy

W szkarłaty i po suknie nieraz dobrze stuknie,

I po płótnie tak utnie, jak i po kapturze,

I po fryzurze równie, jak i po mundurze.

Śmierć matula, powiada Baka, jak cebula

Łzy wyciska, gdy ściska, a równie przytula

I dziecko, co się lula, i zucha, co hula!

Ach! ach! Majorze, dzisiaj żyjem, jutro gnijem,

To tylko nasze, co dziś zjemy i wypijem!

Panie Sędzio, wszakże to czas podobno śniadać?

Siadam za stół i proszę wszystkich ze mną siadać;

Majorze, gdyby zrazów? Panie Poruczniku,

Co myślisz? gdyby wazę dobrego ponczyku?"


"To prawda, Ojcze - rzekli dwaj oficerowie -

Czas by już zjeść i wypić Pana Sędzi zdrowie!"


Zdziwili się domowi, patrząc na Robaka,

Skąd mu się wzięła mina i wesołość taka.

Sędzia wnet kucharzowi powtórzył rozkazy;

Wniesiono wazę, cukier, butelki i zrazy.

Płut i Ryków tak czynnie zaczęli się zwijać,

Tak łakomie połykać i gęsto zapijać,

Że w pół godziny zjedli dwadzieścia trzy zrazy

I wychylili ponczu ogromne pół wazy.


Więc Major syt i wesół w krześle się rozwalił,

Dobył fajkę, biletem bankowym zapalił

I otarłszy śniadanie z ust końcem serwety,

Obrócił śmiejące się oczy na kobiety

I rzekł: "Ja, piękne Panie, lubię was jak wety!

Na me szlify majorskie, gdy człek zjadł śniadanie,

Najlepszą jest po zrazach zakąską gadanie

Z paniami tak pięknemi jak wy, piękne Panie!


Wiecie co? grajmy w karty! w welba-cwelba? w wista?

Albo pójdźmy mazurka? he! do diabłów trzysta!

Wszak ja w jegierskim pułku pierwszy mazurzysta!"

Za czym ku damom bliżej schylił się wygięty

I puszczał na przemiany dym i komplementy.


"Tańczyć! - zawołał Robak - gdy wychylę flaszę,

To i ja, choć ksiądz, habit czasami podkaszę

I potańczę mazurka! Ale wiesz, Majorze,

My tu pijem, a jegry tam zmarzną na dworze?

Hulać, to hulać! Sędzio, daj beczkę siwuchy!

Major pozwoli, niechaj piją jegry zuchy!"

"Prosiłbym - rzecze Major - lecz w tem nie ma musu".

"Daj, Sędzio - szepnął Robak - beczkę spirytusu".

I tak, kiedy we dworze sztab wesoły łyka,

Za domem zaczęła się w wojsku pijatyka.


Ryków kapitan milczkiem kielichy wychylał,

Lecz Major pił i razem damom się przymilał,

A wzmagał się w nim coraz tańcowania zapał;

Rzucił fajkę i rękę Telimeny złapał,

Chciał tańczyć, lecz uciekła; więc podszedł do Zosi,

Kłaniając się, słaniając, do mazurka prosi:

"Hej! ty Ryków, przestańże tam trąbić na fajce,

Precz fajka, wszak ty dobrze grasz na bałabajce;

Widzisz no tam gitarę, pódź no, weź gitarę,

I mazurka! ja, Major, idę w pierwszą parę".

Kapitan wziął gitarę i struny przykręcał,

Płut znowu Telimenę do tańca zachęcał.


"Słowo majorskie, Panno, nie Rosyjaninem

Jestem, jeżeli kłamię! chcę być sukinsynem,

Jeżeli kłamię; spytaj, a oficerowie

Wszyscy poświadczą, cała armija to powie,

Że w tej drugiej armiji, w korpusie dziewiątym,

W drugiej pieszej dywizji, w pułku pięćdziesiątym

Jegierskim major Płut jest pierwszy mazurzysta.

Pódźże, Panienko! nie bądź taka narowista!

Bo ja po oficersku ukarzę Panienkę.



To mówiąc skoczył, chwycił Telimeny rękę

I szerokim całusem w białe ramię klasnął,

Gdy Tadeusz, przypadłszy z boku, w twarz mu trzasnął.

I całus, i policzek ozwały się razem,

Jeden za drugim, jako wyraz za wyrazem.


Major osłupiał, oczy przetarł, z gniewu blady

Zawołał: "Bunt! buntownik!" - i dobywszy szpady,

Biegł przebić; wtem Ksiądz dostał z rękawa krócicę:

"Pal, Tadeuszku! - krzyknął - pal jak w jasną świécę!"

Tadeusz wnet pochwycił, wymierzył, wypalił,

Chybił, ale Majora zgłuszył i osmalił.

Porywa się z gitarą Ryków: "Bunt! bunt!" - woła,

Wpada na Tadeusza; lecz Wojski zza stoła

Machnął ręką na odlew; nóż w powietrzu świsnął

Między głowy i pierwej uderzył, niż błysnął.

Uderza w dno gitary, na wylot ją wierci,

Schylił się na bok Ryków i tak uszedł śmierci.

Lecz strwożył się; krzyknąwszy:

"Jegry! bunt! Jej Bogu!" -

Dobył szpady, broniąc się zbliżał się do progu.


Wtem z drugiej strony izby wpada szlachty wiele

Przez okna, z rapierami, Rózeczka na czele.

Płut w sieni, Ryków za nim, wołają żołnierzy,

Już trzech najbliższych domu na pomoc im bieży;

Już przeze drzwi włażą trzy błyszczące bagnety,

A za nimi trzy czarne schylone kaszkiety.


Maciek stał u drzwi z Rózgą wzniesioną do góry,

Lgnąc do ściany, czatował jako kot na szczury,

Aż ciął okropnie; może głowy by trzy zwalił,

Lecz stary, czy nie dojrzał, czy zbyt się zapalił,

Bo nim szyje wytknęli, rąbnął po kaszkietach,

Zdarł je; Rózga spadając brząkła po bagnetach.

Moskale cofają się, Maciek ich wygania

Na dziedziniec.


Tam jeszcze więcej zamieszania.

Tam stronnicy Sopliców pracują w zawody

Nad rozkuciem Dobrzyńskich, rozrywają kłody;

Widząc to jegry za broń porywają, biegą;

Sierżant, wpadłszy, bagnetem przebił Podhajskiego,

Dwóch drugich szlachty zranił, do trzeciego strzela,

Uciekają; było to przy kłodzie Chrzciciela.


Ten już miał ręce wolne, gotowe ku walce:

Wstał, podniósł dłoń i zwinął w kłębek długie palce,

I z góry tak uderzył w grzbiet Rosyjanina,

Że twarz jego i skroń wbił w zamek karabina.

Trzasł zamek, lecz zalany krwią proch już nie spalił;

Sierżant u nóg Chrzciciela na swą broń się zwalił.

Chrzciciel schyla się, chwyta karabin za rurę

I wijąc jak kropidłem, podnosi go w górę,

Robi młynka, dwóch zaraz szeregowych zwala

Po ramionach i w głowę ugadza kaprala;

Reszta zlękła od kłody cofa się z przestrachem:

Tak Kropiciel ruchomym nakrył szlachtę dachem.


Zaczem rozbito kłodę, rozcięto powrozy,

Szlachta już wolna wpada na kwestarskie wozy,

Z nich dobywa rapiery, pałasze, tasaki,

Kosy, strzelby; Konewka znalazł dwa szturmaki

I worek kul; wsypał je do swego szturmaka,

Drugi, równie nabiwszy, ustąpił dla Saka.


Jegrów więcej przybywa, mieszają się, tłuką;

Szlachta w zgiełku nie może ciąć krzyżową sztuką,

Jegry nie mogą strzelać, już walczą wręcz, z bliska -

Już stal, ząb za ząb o stal porwawszy się, pryska,

Bagnet o szablę, kosa o gifes się łamie,

Pięść spotyka się z pięścią i z ramieniem ramię.


Lecz Ryków z częścią jegrów pobiegł, gdzie stodoła

Tyka płotów; tam staje, na żołnierzy woła,

Ażeby zaprzestali bitwę tak bezładną,

Gdzie nie używszy broni, pod pięściami padną.

Gniewny, że sam nie może dać ognia, bo w tłumie

Moskalów od Polaków rozróżnić nie umie,

Woła: "Stroj się!" (co znaczy: formuj się do szyku),

Ale komendy jego nie słychać śród krzyku.


Stary Maciek, do ręcznych zapasów niezdolny,

Rejterował się, czyniąc przed sobą plac wolny

Na prawo i na lewo; tu końcem szablicy

Uciera bagnet z rury jako knot ze świécy;

Tam machnąwszy na odlew, ścina albo kole.

I tak ostrożny Maciek ustępuje w pole.


Lecz z największym na niego naciera uporem

Stary Gifrejter, co był pułku instruktorem,

Wielki mistrz na bagnety; zebrał się sam w sobie,

Skurczył się, a karabin porwał w ręce obie,

Prawą u zamka, lewą, w pół rury porywa,

Kręci się, podskakuje, czasem przysiadywa,

Lewą rękę opuszcza, a broń z prawej ręki

Suwa naprzód, jak żądło z wężowej paszczęki,

I znowu ją w tył cofa, na kolanie wspiera,

I tak kręcąc się, skacząc, na Maćka naciera.


Ocenił przeciwnika zręczność Maciek stary

I lewą ręką włożył na nos okulary,

Prawą rękojeść Rózgi tuż przy piersiach trzyma,

Cofa się, Gifrejtera ruch śledząc oczyma,

Sam słania się na nogach, jakby był pijany;

Gifrejter bieży prędzej i, pewny wygranej,

Żeby uchodzącego tem łacniej dosięgnął,

Powstał i całą prawą rękę wzdłuż wyciągnął

Popychając karabin, a tak się wysilił

Pchnięciem i wagą broni, że się aż pochylił;

Maciek tam, kędy bagnet wkłada się na rurę,

Podstawia swą rękojeść, podbija broń w górę,

I wnet spuszczając Rózgę, tnie Moskala w rękę

Raz, i znowu na odlew przecina mu szczękę. -

Tak padł Gifrejter, fechmistrz najpierwszy z Moskalów,

Kawaler trzech krzyżyków i czterech medalów.


Tymczasem koło kłodek lewe szlachty skrzydło

Już jest bliskie zwycięstwa; tam walczył Kropidło,

Widny z dala, tam Brzytwa wił się śród Moskali,

Ten ich w pół ciała rzeza, tamten w głowy wali;

Jako machina, którą niemieccy majstrowie

Wymyślili i która młockarnią się zowie,

A jest razem sieczkarnią, ma cepy i noże,

Razem i słomę kraje, i wybija zboże:

Tak pracują Kropiciel i Brzytwa pospołu,

Mordując nieprzyjaciół, ten z góry, ten z dołu.


Lecz Kropiciel już pewne porzuca zwycięstwo,

Bieży na prawe skrzydło, gdzie niebezpieczeństwo

Nowe grozi Maćkowi; śmierci Gifrejtera

Mszcząc się, Proporszczyk z długim szpontonem naciera

(Szponton jest to zarazem dzida i siekiera,

Teraz już zaniedbany, i tylko na flocie

Używają go; wówczas służył i piechocie).

Proporszczyk, człowiek młody, zręcznie się uwijał;

Ilekroć mu przeciwnik broń na bok odbijał,

On cofał się; młodego nie mógł Maciek zgonić,

I tak, nie raniąc, musiał tylko siebie bronić.

Już mu Proporszczyk dzidą lekką ranę zadał,

Już wznosząc w górę berdysz, do cięcia się składał:

Chrzciciel nie zdoła dobiec, lecz staje w pół drogi,

Okręca broń i ciska wrogowi pod nogi.

Skruszył kość; już Proporszczyk szponton z rąk upuszcza,

Słania się; wpada Chrzciciel, za nim szlachty tłuszcza,

A za szlachtą Moskale od lewego skrzydła

Biegą zmieszani; wszczął się bój koło Kropidła.


Chrzciciel, który w obronie Maćka oręż stracił,

Ledwie że tej przysługi życiem nie przypłacił,

Bo przypadło nań z tyłu dwóch silnych Moskali

I czworo rąk zarazem we włos mu wplątali;

Upiąwszy się nogami, ciągną jako liny

Sprężyste, uwiązane do masztu wiciny;

Daremnie w tył Kropiciel ciska ślepe razy,

Chwieje się - a wtem postrzegł, że blisko Gerwazy

Walczy; zawołał: "Jezus Maria! Scyzoryku!"


Klucznik, trwogę Chrzciciela poznawszy po krzyku,

Odwrócił się i spuścił ostrze płytkiej stali

Między głowę Chrzciciela i ręce Moskali.

Cofnęli się, wydawszy przeraźliwe głosy,

Lecz jedna ręka, mocniej wplątana we włosy,

Została się, wisząca i krwią buchająca.

Tak orlik, jedną szponę gdy wbije w zająca,

Drugą, by wstrzymać zwierza, o drzewo uczepi,

A zając, targnąwszy się, orła wpół rozszczepi,

Prawa szpona u drzewa zostaje się w lesie,

A lewą, zakrwawioną, źwierz na pola niesie.


Kropiciel, wolny, oczy obraca dokoła,

Ręce wyciąga, broni szuka, broni woła,

Tymczasem grzmi pięściami, stojąc mocno w kroku

I pilnując się z bliska Gerwazego boku,

Aż Saka, syna swego, postrzega w natłoku.

Sak prawą ręką szturmak wymierza, a lewą

Ciągnie za sobą długie, sążniowate drzewo,

Uzbrojone w krzemienie i w guzy, i sęki

(Nikt by go nie podźwignął prócz Chrzciciela ręki).

Chrzciciel, gdy miłą broń swą, swe Kropidło zoczył,

Chwycił je, ucałował, z radości podskoczył,

Zakręcił je nad głową i zaraz ubroczył.


Co potem dokazywał, jakie klęski szerzył,

Daremnie śpiewać, nikt by muzie nie uwierzył,

Jak nie wierzono w Wilnie ubogiej kobiécie,

Która, stojąc na świętej Ostrej Bramy szczycie,

Widziała, jako Dejów, moskiewski jenerał,

Wchodząc z pułkiem Kozaków, już bramę otwierał

I jak jeden mieszczanin, zwany Czarnobacki,

Zabił Dejowa i zniósł cały pułk kozacki.


Dosyć, że się tak stało, jak przewidział Ryków:

Jegry w tłumie ulegli mocy przeciwników.

Dwudziestu trzech na ziemi wala się zabitych,

Trzydziestu kilku jęczy ranami okrytych,

Wielu pierzchło, skryło się w sad, w chmiele, nad rzekę,

Kilku wpadło do domu pod kobiet opiekę.


Zwycięska szlachta biega z okrzykiem wesela,

Ci do beczek, ci łupy rwą z nieprzyjaciela;

Jeden Robak tryumfów szlachty nie podziela.


On dotąd sam nie walczył (bo bronią kanony

Księdzu bić się), lecz jako człowiek doświadczony

Dawał rady, plac boju z różnych stron obchodził,

Wzrokiem, ręką, walczących zachęcał, przywodził.

I teraz woła, aby do niego się łączyć,

Uderzyć na Rykowa, zwycięstwo dokończyć.

Tymczasem przez posłańca wskazał do Rykowa,

Że jeżeli broń złoży, życie swe zachowa;

Jeżeli zaś oddanie broni będzie zwlekać,

Robak każe otoczyć resztę i wysiekać.


Kapitan Ryków wcale nie prosił pardonu;

Zebrawszy koło siebie z pół batalijonu,

Krzyknął: "Za broń!" - wnet szereg karabiny chwyta,

Chrząsnęła broń, a była już dawno nabita;

Krzyknął: "Cel!" - rury rzędem zabłysnęły długim,

Krzyknął: "Ognia koleją!" - grzmią jeden po drugim;

Ten strzela, ten nabija, ten chwyta do ręki,

Słychać świsty kul, zamków chrzęsty, sztenflów dźwięki.

Cały szereg zdaje się być ruchawym płazem,

Który tysiąc błyszczących nóg wywija razem.


Prawda, że jegry byli mocnym trunkiem pjani,

Źle mierzą i chybiają, rzadko który rani,

Ledwie który zabije; przecież dwóch Maciejów

Już zraniono i poległ jeden z Bartłomiejów.

Szlachta z niewiela rusznic z rzadka się odstrzela,

Chce szablami uderzyć na nieprzyjaciela,

Ale starsi wstrzymują; kule gęsto świszczą,

Rażą, spędzają, wkrótce dziedziniec oczyszczą.

Już aż po szybach dworu zaczynają dzwonić.


Tadeusz, który został w domu kobiet bronić

Z rozkazu stryja, słysząc, że coraz to gorzéj

Wre bitwa, wybiegł; za nim wybiegł Podkomorzy,

Któremu Tomasz wreszcie przyniósł karabelę;

Śpieszy, łączy się z szlachtą i staje na czele.

Bieży, broń wzniosłszy, szlachta rusza jego śladem,

Jegry, przypuściwszy ich, sypnęli kul gradem.

Legł Isajewicz, Wilbik, Brzytewka raniony;

Zaczem wstrzymują szlachtę, Robak z jednej strony,

A z drugiej Maciej; szlachta ostyga w zapale,

Ogląda się, cofa; widzą to Moskale;

Kapitan Ryków myśli ostatni cios zadać,

Spędzić szlachtę z dziedzińca i dworem owładać.


"Formuj się do ataku! - zawołał - na sztyki!

Naprzód!" Wnet szereg, rury wytknąwszy jak tyki,

Schyla głowy, zrusza się i przyśpiesza kroku;

Darmo szlachta wstrzymuje z przodu, strzela z boku,

Szereg już pół dziedzińca przeszedł bez oporu;

Kapitan, pokazując szpadą na drzwi dworu,

Krzyczy: "Sędzio! poddaj się, bo dwór spalić każę!"

"Pal - woła Sędzia - ja cię w tym ogniu usmażę".


O dworze Soplicowski! jeśli dotąd całe

Świecą się pod lipami twoje ściany białe

Jeśli tam dotąd szlachty sąsiedzkiej gromada

Za gościnnemi stoły Sędziego zasiada,

Pewnie tam piją często za Konewki zdrowie;

Bez niego już by było dziś po Soplicowie!


Konewka dotąd małe dał męstwa dowody;

Choć najpierwszy ze szlachty uwolniony z kłody,

Choć zaraz znalazł w wozie swą miłą Konewkę,

Swój szturmak faworytny i z nim kul sakiewkę,

Nie chciał bić się; powiadał, że sobie nie ufa

Na czczo; szedł więc, gdzie stała spirytusu kufa,

Ręką jak łyżką strumień do ust sobie chylił;

Dopiero gdy się dobrze rozgrzał i posilił,

Poprawił czapkę, z kolan wziął do rąk Konewkę,

Zmacał sztenflem naboju, podsypał panewkę

I spojrzał na plac boju; widzi, że błyszcząca

Fala bagnetów szlachtę bije i roztrąca;

Przeciw tej fali płynie, schyla się do ziemi

I nurkuje pomiędzy trawami gęstemi

Środkiem dziedzińca, aż tam, gdzie rosła pokrzywa,

Zasadza się, a Saka gestami przyzywa.


Sak, broniąc dworu, stanął z szturmakiem u proga,

Bo w tym dworze mieszkała jego Zosia droga,

Od której choć w zalotach został pogardzony,

Kochał ją zawsze, zginąć rad dla jej obrony.


Już szereg jegrów w marszu na pokrzywę wkracza,

Gdy Konew ruszył cyngla i z paszczy garłacza

Tuzin kul rozsiekanych puszcza śród Moskali;

Sak puszcza drugi tuzin, jegry się zmieszali.

Przerażony zasadzką szereg w kłąb się zwija,

Cofa się, rzuca rannych; Chrzciciel ich dobija.


Stodoła już daleko; bojąc się odwodu

Długiego, Ryków skoczył pod parkan ogrodu,

Tam pierzchającą rotę zatrzymuje w biegu,

Szykuje, lecz szyk zmienia: z jednego szeregu

Robi trójkąt, klin ostry wystawując z przodu,

A dwa boki opiera o parkan ogrodu.

Dobrze zrobił, bo jazda nań od zamku wali.


Hrabia, który był w zamku pod strażą Moskali,

Gdy pierzchła straż zlękniona, dworzan na koń wsadził

I słysząc strzały, w ogień jazdę swą prowadził,

Sam na czele, z żelazem nad głowę wzniesionem.

Wtem Ryków krzyknął: "Ognia pół batalijonem!"

Przeleciała po zamkach wzdłuż nitka ognista

I z czarnych rur wytkniętych świsnęło kul trzysta.

Trzech jezdnych padło rannych, jeden trupem leży.

Padł koń Hrabi, spadł Hrabia; Klucznik krzycząc bieży

Na ratunek, bo widzi: jegry na cel wzięli

Ostatniego z Horeszków, chociaż po kądzieli.

Robak był bliższy, Hrabię ciałem swym zakrywa,

Dostał za niego postrzał, spod konia dobywa,

Uprowadza; a szlachcie każe się rozstąpić,

Lepiej mierzyć, postrzałów nadaremnych skąpić,

Kryć się za płoty, studnię, za ściany obory;

Hrabia z jazdą ma czekać sposobniejszej pory.


Plany Robaka pojął i wykonał cudnie

Tadeusz; stał ukryty za drewnianą studnię;

A że trzeźwy i dobrze strzelał z dubeltówki

(Mógł trafić do rzuconej w powietrze złotówki),

Okropnie razi Moskwę, starszyznę wybiera:

Za pierwszym zaraz strzałem ubił feldfebera.

Potem z dwóch rur raz po raz dwóch sierżantów sprząta,

Mierzy to po galonach, to w środek trójkąta,

Gdzie stał sztab; zaczem Ryków gniewa się i dąsa.

Tupa nogami, szpady swej rękojeść kąsa:

"Majorze Płucie - woła - co to z tego będzie?

Wkrótce tu nie zostanie nikt z nas przy komendzie!"


Więc Płut na Tadeusza krzyknął z wielkim gniewem:

"Panie Polak, wstydź się Pan chować się za drzewem,

Nie bądź tchórz, wyjdź na środek, bij się honorowie,

Po żołniersku". - A na to Tadeusz odpowie:

"Majorze! Jeśli jesteś tak śmiałym rycerzem,

A czegoż ty się chowasz za jegrów kołnierzem?

Nie tchórzę ja przed tobą, wynidź no zza płotów,

Dostałeś w twarz, jam przecie bić się z tobą gotów!

Po co krwi rozlew! Między nami była zwada,

Niechajże ją rozstrzygnie pistolet lub szpada.

Daję ci broń na wybor, od działa do szpilki;

A nie, to was wystrzelam jako w jamie wilki".

I to mówiąc wystrzelił, a tak dobrze mierzył,

Że porucznika obok Rykowa uderzył.


"Majorze - szepnął Ryków - wyjdź na pojedynek

I pomścij się za jego raniejszy uczynek.

Jeśli tego szlachcica kto inny zabije,

To, Major widzi, Major hańby swej nie zmyje.

Trzeba tego szlachcica na pole wywabić,

Nie można z karabina, to choć szpadą zabić.

Co puka, to nie sztuka; to wolę, co kole -

Mówił stary Suworow; wyjdź, Majorze, w pole,

Bo on nas powystrzela; patrz, bierze do celu".

Na to rzekł Major: "Ryków! miły przyjacielu!

Ty jesteś zuch na szpady, wyjdź ty, bracie Ryków,

Lub wiesz co? wyszlem kogo z naszych poruczników.

Ja major, ja nie mogę odstąpić żołnierzy,

Do mnie batalijonu komenda należy".

Słysząc to Ryków szpadę podniósł, wyszedł śmiało,

Kazał ognia zaprzestać, machnął chustką białą.

Pyta się Tadeusza, jaką broń podoba;

Po układach - na szpady zgodzili się oba.

Tadeusz broni nie miał; gdy szukano szpady,

Wyskoczył Hrabia zbrojny i zerwał układy.


"Panie Soplico! - wołał - z przeproszeniem Pana,

Pan wyzwałeś Majora! ja do Kapitana

Mam dawniejszą urazę: on do zamku mego

("Mów Pan - przerwał Protazy - do zamku naszego")

On wpadł - rzekł kończąc Hrabia - na czele złodziejów,

On, poznałem Rykowa, wiązal mych dżokejów.

Skarzę go, jakom zbójców skarał pod opoką,

Którą Sycylijanie zwą Birbante-rokko".


Uciszyli się wszyscy, ustało strzelanie,

Wojska ciekawe patrzą na wodzów spotkanie:

Hrabia i Ryków idą, obróceni bokiem,

Prawą ręką i prawym grożąc sobie okiem;

Wtem lewymi rękami odkrywają głowy

I kłaniają się grzecznie (zwyczaj honorowy:

Nim przyjdzie do zabójstwa, naprzód się przywitać).

Już spotkały się szpady i zaczęły zgrzytać;

Rycerze, wznosząc nogi, prawemi kolany

Przyklękają, w przód i w tył skacząc na przemiany.


Ale Płut, Tadeusza widząc przed swym frontem,

Naradzał się po cichu z gifrejterem Gontem,

Który w rocie uchodził za pierwszego strzelca.

"Gonto - rzekł Major - widzisz ty tego wisielca?

Jeśli mu wsadzisz kulę, tam pod piątym żebrem,

To dostaniesz ode mnie cztery ruble srebrem".

Gont odwodzi karabin, do zamka się chyli,

Wierni go towarzysze płaszczami okryli;

Mierzy nie w żebro, ale w głowę Tadeusza,

Strzelił i trafił - blisko, w środek kapelusza.

Okręcił się Tadeusz, aż Kropiciel wpada

Na Rykowa, a za nim szlachta, krzycząc: "Zdrada!"

Tadeusz go zasłania, ledwie zdołał Ryków

Zrejterować się i wpaść we środek swych szyków.


Znowu Dobrzyńscy z Litwą natarli w zawody

I pomimo dawniejsze dwóch stronnictw niezgody

Walczą jak bracia, jeden drugiego zachęca.

Dobrzyńscy, widząc jak się Podhajski wykręca

Tuż przed szeregiem jegrów i kosą ich kraje,

Zawołali z radością: "Niech żyją Podhaje!

Naprzód, bracia Litwini! Górą, górą Litwa!"

Skołubowie zaś, widząc, jak waleczny Brzytwa,

Choć ranny, leci z szablą wzniesioną do góry,

Krzyknęli: "Górą Maćki, niech żyją Mazury!"

Dodawszy wzajem serca, biegą na Moskali;

Nadaremnie ich Robak z Maćkiem wstrzymywali.


Gdy tak na rotę jegrów uderzano z przodu,

Wojski rzuca plac boju, idzie do ogrodu;

Przy boku jego stąpał ostrożny Protazy,

A Wojski mu po cichu wydawał rozkazy.


Stała w ogrodzie, prawie pod samym parkanem,

O który się opierał Ryków swym trójgranem,

Wielka, stara sernica, budowana w kratki

Z belek na krzyż wiązanych, podobna do klatki.

W niej świeciły się białych serów mnogie kopy;

Wkoło zaś wahały się suszące się snopy

Szałwiji, benedykty kardy, macierzanki:

Cała zielna domowa apteka Wojszczanki.

Sernica w górze miała wszerz sążni półczwarta.

A u dołu na jednym wielkim słupie wsparta,

Niby gniazdo bocianie. Stary słup dębowy

Pochylił się, bo już był wygnił do połowy,

Groził upadkiem. Nieraz Sędziemu radzono,

Aby zrucił budowę wiekiem nadwątloną;

Ale Sędzia powiadał, że woli poprawiać

Aniżeli rozrucać, albo też przestawiać.

Odkładał budowanie do sposobnej pory,

Tymczasem pod słup kazał wetknąć dwie podpory.

Tak pokrzepiona, ale nietrwała budowa

Wyglądała za parkan nad trójkąt Rykowa.


Ku tej sernicy Wojski z Woźnym milczkiem idą,

Każdy zbrojny ogromnym drągiem jakby dzidą;

Za nimi ochmistrzyni dąży przez konopie

I kuchcik, małe, ale bardzo silne chłopię.

Przyszedłszy, drągi wparli w wierzch słupa nadgniły,

Sami, u końców wisząc, pchają z całej siły,

Jako flisy uwięzłą na rapach wicinę

Długimi drągi z brzegu pędzą na głębinę.


Trzasnął słup: już sernica chwieje się i wali

Z brzemieniem drzew i serów na trójkąt Moskali,

Gniecie, rani, zabija; gdzie stały szeregi,

Leżą drwa, trupy, sery białe jako śniegi,

Krwią i mozgiem splamione. Trójkąt w sztuki pryska,

A już w środku Kropidło grzmi, już Brzytwa błyska,

Siecze Rózga, od dworu wpada szlachty tłuszcza,

A Hrabia od bram jazdę na rozpierzchłych puszcza.


Już tylko ośmiu jegrów z sierżantem na czele

Bronią się; bieży Klucznik; oni stoją śmiele,

Dziewięć rur wymierzyli prosto w łeb Klucznika;

On leci na strzał, kręcąc ostrze Scyzoryka.

Widzi to Ksiądz, zabiega Klucznikowi drogę.

Sam pada i podbija Gerwazemu nogę.

Upadli, właśnie kiedy pluton ognia dawał;

Ledwie ołów prześwisnął, już Gerwazy wstawał,

Już wskoczył w dym; dwom jegrom zaraz głowy zmiata.

Uciekają strwożeni, Klucznik goni, płata;

Oni biegną dziedzińcem, Gerwazy ich torem;

Wpadają we drzwi gumna stojące otworem,

I Gerwazy do gumna na ich karkach wjechał,

Zniknął w ciemności, ale bitwy nie zaniechał,

Bo przeze drzwi jęk słychać, wrzask i gęste razy.

Wkrótce ucichło wszystko; wyszedł sam Gerwazy

Z mieczem krwawym.


Już szlachta odzierżyła pole,

Porozpędzanych jegrów ściga, rąbie, kole;

Ryków sam został, krzyczy, że broni nie złoży,

Bije się, gdy ku niemu podszedł Podkomorzy

I wznosząc karabelę, rzekł poważnym tonem:

"Kapitanie! nie splamisz czci twojej pardonem,

Dałeś proby, rycerzu nieszczęsny, lecz mężny,

Twojej odwagi; porzuć opór niedołężny,

Złóż broń, nim cię naszymi szablami rozbroim;

Zachowasz życie i cześć, jesteś więźniem moim!"


Ryków, Podkomorzego zwalczony powagą,

Skłonił się i oddał mu swoję szpadę nagą,

Skrwawioną po rękojeść, i rzekł: "Lachy braty!

Oj, biada mnie, żem nie miał choć jednej armaty!

Dobrze mówił Suworow: <
Żebyś nigdy na Lachów nie chodził bez armat!>>

Cóż! jegry byli pjani, Major pić pozwolił!

Och, major Płut, on dzisiaj bardzo poswawolił!

On odpowie przed carem, bo on miał komendę,

Ja, Panie Podkomorzy, wasz przyjaciel będę.

Ruskie przysłowie mówi: Kto się mocno lubi,

Ten, Panie Podkomorzy, i mocno się czubi.

Wy dobrzy do wypitki, dobrzy do wybitki,

Ale przestańcie robić nad jegrami zbytki".


Podkomorzy, słysząc to, karabelę wznasza

I przez Woźnego pardon powszechny ogłasza,

Każe rannych opatrzyć, z trupów czyścić pole,

A jegrów rozbrojonych prowadzić w niewolę.

Długo szukano Płuta; on, w krzaku pokrzywy

Zarywszy się głęboko, leżał jak nieżywy;

Wyszedł wreszcie, ujrzawszy, że było po bitwie.

Taki miał koniec zajazd ostatni na Litwie.

KSIĘGA DZIESIĄTA EMIGRACJA.JACEK

.Narada tycząca się zabezpieczenia losu zwycięzców - Układy z Rykowem - Pożegnanie - Ważne odkrycie - Nadzieja.

Owe obłoki ranne, zrazu rozpierzchnione

Jak czarne ptaki, lecąc w wyższą nieba stronę,

Coraz się zgromadzały; ledwie słońce zbiegło

Z południa, już ich stado pół niebios obległo

Ogromną chmurą; wiatr ją pędził coraz chyżej,

Chmura coraz gęstniała, zwieszała się niżej,

Aż jedną stroną na wpół od niebios oddarta,

Ku ziemi wychylona i wszerz rozpostarta,

Jak wielki żagiel, biorąc wszystkie wiatry w siebie,

Od południa na zachód leciała po niebie.



I była chwila ciszy; i powietrze stało

Głuche, milczące, jakby z trwogi oniemiało.

I łany zbóż, co wprzódy, kładąc się na ziemi

I znowu w górę trzęsąc kłosami złotemi,

Wrzały jak fale, teraz stoją nieruchome

I poglądają w niebo najeżywszy słomę.

I zielone przy drogach wierzby i topole,

Co pierwej, jako płaczki przy grobowym dole,

Biły czołem, długiemi kręciły ramiony,

Rozpuszczając na wiatry warkocz posrebrzony -

Teraz jak martwe, z niemej wyrazem żałoby,

Stoją na kształt posągów sypilskiej Nioby.

Jedna osina drżąca wstrząsa liście siwe.


Bydło, zwykle do domu powracać leniwe,

Teraz zbiega się tłumnie, pasterzy nie czeka

I opuszczając strawę, do domu ucieka.

Buhaj racicą ziemię kopie, orze rogiem

I całą trzodę straszy ryczeniem złowrogiem;

Krowa coraz ku niebu wznosi wielkie oko,

Usta z dziwu otwiera i wzdycha głęboko;

A wieprz marudzi w tyle, dąsa się i zgrzyta,

I snopy zboża kradnie, i na zapas chwyta.


Ptastwo skryło się w lasy, pod strzechy, w głąb trawy;

Tylko wrony, stadami obstąpiwszy stawy,

Przechadzają się sobie poważnemi kroki,

Czarne oczy kierują na czarne obłoki;

Wytknąwszy język z suchej, szerokiej gardzieli

I skrzydła roztaczając, czekają kąpieli;

Lecz i te, przewidując nazbyt mocną burzę,

Już w las ciągną, podobne wznoszącej się chmurze.

Ostatnia z ptaków, lotem nieścigłym zuchwała

Jaskółka, czarny obłok przeszywa jak strzała,

Wreszcie spada jak kula.


Właśnie w owej chwili

Szlachta z Moskwą okropną walkę zakończyli

I chronią się gromadnie w domy i stodoły,

Opuszczają plac boju, gdzie wkrótce żywioły

Stoczą walkę.


Na zachód, jeszcze ozłocona ziemia słońcem ozłocona

świeciła się ponuro, żółtawo-czerwona;

Już chmura, roztaczając cienie na kształt sieci,

Wyławia resztki światła, a za słońcem leci,

Jak gdyby je pochwycić chciała przed zachodem.

Kilka wichrów raz po raz prześwisnęło spodem,

Jeden za drugim lecą, miecąc krople dżdżyste,

Wielkie, jasne, okrągłe, jak grady ziarniste.


Nagle wichry zwarły się, porwały się wpoły,

Borykają się, kręcą, świszczącemi koły

Krążą po stawach, mącą do dna wody w stawach;

Wpadli na łąki, świszczą po łozach i trawach,

Pryskają łóz gałęzie, lecą traw przekosy

Na wiatr, jako garściami wyrywane włosy,

Zmieszane z kędziorami snopów; wiatry wyją,

Upadają na rolę, tarzają się, ryją,

Rwą skiby, robią otwor wichrowi trzeciemu,

Który wydarł się z roli jak słup czarnoziemu,

Wznosi się, jak ruchoma piramida toczy,

Łbem grunt wierci, z nóg piasek sypie gwiazdom w oczy,

Co krok wszerz wydyma się, roztwiera ku górze

I ogromną swą trąbą otrębuje burzę.

Aż z całym tym chaosem wody i kurzawy,

Słomy, liścia, gałęzi, wydartej murawy,

Wichry w las uderzyły i po głębiach puszczy

Ryknęły jak niedźwiedzie.


A już deszcz wciąż pluszczy,

Jak z sita, w gęstych kroplach; wtem rykły pioruny,

Krople zlały się razem; to jak proste stróny

Długim warkoczem wiążą niebiosa do ziemi,

To jak z wiader buchają warstami całemi.

Już zakryły się całkiem niebiosa i ziemia,

Noc je z burzą od nocy czarniejszą zaciemia.

Czasem widnokrąg pęka od końca do końca,

I anioł burzy na kształt niezmiernego słońca

Rozświeci twarz, i znowu, okryty całunem,

Uciekł w niebo i drzwi chmur zatrzasnął piorunem.

Znowu wzmaga się burza, ulewa nawalna

I ciemność gruba, gęsta, prawie dotykalna.

Znowu deszcz ciszej szumi, grom na chwilę uśnie;

Znowu wzbudzi się, ryknie i znów wodą chluśnie.

Aż się uspokoiło wszystko; tylko drzewa

Szumią około domu i szemrze ulewa.


W takim dniu pożądany był czas najburzliwszy;

Bo nawalnica, boju plac mrokiem okrywszy,

Zalała drogi, mosty zerwała na rzece,

Z folwarku niedostępną zrobiła fortecę.

O tem więc, co się działo w obozie Soplicy,

Dziś nie mogła rozejść się wieść po okolicy,

A właśnie zawisł szlachty los od tajemnicy.


W izbie Sędziego ważne toczą się narady;

Bernardyn leżał w łóżku, zmordowany, blady

I skrwawiony, lecz całkiem zdrowy na umyśle,

Daje rozkazy, Sędzia wypełnia je ściśle.

Prosi Podkomorzego, przyzywa Klucznika,

Każe przywieść Rykowa, potem drzwi zamyka.

Godzinę całą trwały tajemne rozmowy,

Aż je przerwał kapitan Ryków temi słowy,

Rzucając na stół kiesę ciężką dukatami:

"Państwo Lachy, już jest ta gadka między wami,

Że każdy Moskal złodziej; powiedzcież, kto spyta,

Że znaliście Moskala, który zwan Nikita

Nikitycz Ryków, rotny kapitan, miał osim

Medalów i trzy krzyże - to pamiętać prosim:

Ten medal za Oczaków, ten za Izmaiłów,

Ten za bitwę pod Nowi, ten za Prejsiż-Iłów,

Tamten za Korsakowa sławną rejteradę

Spod Zurich; a miał także i za męstwo szpadę,

Także od Feldmarszałka trzy zadowolnienia,

Dwie pochwały cesarskie i cztery wspomnienia,

Wszystko na piśmie".

"Ale, ale, Kapitanie -

Przerwał Robak - i cóż się tedy z nami stanie,

Jeśli nie chcesz zgodzić się? Wszakże dałeś słowo

Załatwić tę rzecz".

"Prawda, słowo dam na nowo -

Rzecze Ryków - ot, słowo! Co po waszej zgubie?

Ja człek poczciwy, ja was, Państwo Lachy, lubię,

Że wy ludzie weseli, dobrzy do wypitki,

I także ludzie śmiali, dobrzy do wybitki.

U nas ruskie przysłowie: Kto na wozie jedzie,

Bywa często pod wozem; kto dzisiaj na przedzie,

Jutro w tyle; dziś bijesz, jutro ciebie biją;

Czy o to gniew? Tak u nas po żołniersku żyją.

Skąd by się człowiekowi tyle złości wzięło

Gniewać się o przegranę! Oczakowskie dzieło

Było krwawe, pod Zurich zbili nam piechotę,

Pod Austerlicem całą utraciłem rotę;

A pierwej wasz Kościuszko pod Racławicami -

Byłem sierżantem - wysiekł mój pluton kosami.

I cóż stąd? To ja znowu u Maciejowiców

Zabiłem własnym sztykiem dwóch dzielnych szlachciców:

Jeden był Mokronowski, szedł z kosą przed frontem

I kanonijerowi uciął rękę z lontem.

Oj! wy Lachy! Ojczyzna! ja to wszystko czuję,

Ja Ryków; car tak każe, a ja was żałuję;

Co nam do Lachów? Niechaj Moskwa dla Moskala,

Polska dla Lacha; ale cóż? Car nie pozwala!"


Sędzia mu na to rzecze: "Panie Kapitanie,

Żeś człek poczciwy, wiedzą to wszyscy ziemianie,

U których na kwaterach stałeś od lat wielu;

Za ten dar nie gniewaj się, dobry przyjacielu,

Nie chcieliśmy cię skrzywdzić; te oto dukaty

Śmieliśmy złożyć, wiedząc, żeś człek niebogaty".


"Ach, jegry! - wołał Ryków - cała rota skłuta!

Moja rota! A wszystko z winy tego Płuta!

On komendant, on za to przed carem odpowie.

A wy te grosze sobie zabierzcie, Panowie.

U mnie jest kapitański mój żołd lada jaki,

A dosyć mnie na ponczyk i lulkę tabaki.

A was lubię, że z wami sobie zjem, popiję,

Pohulam, pogawędzę, i tak sobie żyję;

Otóż ja was obronię i, jak będzie śledztwo,

Słowo uczciwe, że dam za wami świadectwo.

Powiemy, że my przyszli tu z wizytą, pili

Sobie, tańczyli, trochę sobie podchmielili,

A Płut przypadkiem ognia zakomenderował,

Bitwa! i batalijon tak jakoś zmarnował.

Wy, Pany, tylko śledztwo pomazujcie złotem,

Będzie kręcić się. Ale teraz powiem o tem,

Co już mówiłem temu szlachcicu, co długi

Ma rapier, że Płut pierwszy komendant, ja drugi:

Płut został żywy, może on wam zagiąć kruczka

Takiego, że zginiecie, bo to chytra sztuczka;

Trzeba mu gębę zatkać bankowym papierem.

No i cóż, Panie szlachcic, ty z długim rapierem,

Czy już byłeś u Płuta, czyś się z nim naradził?"


Gerwazy obejrzał się, łysinę pogładził,

Kiwnął niedbale ręką, jak gdyby znać dawał,

Że już wszystko załatwił. - Lecz Ryków nastawał:

"Cóż, czy Płut będzie milczeć, czy słowem zaręczył?"


Klucznik zły, że go Ryków pytaniami dręczył,

Poważnie palec wielki ku ziemi naginał,

A potem machnął ręką, jak gdyby przecinał

Dalszą rozmowę, i rzekł: "Klnę się Scyzorykiem,

Że Płut nie wyda! gadać już nie będzie z nikim!"

Potem dłonie opuścił i palcami chrząsnął,

Jak gdyby tajemnicę całą z rąk wytrząsnął.


Ten ciemny gest pojęli słuchacze i stali,

Patrząc z dziwem na siebie, wzajem się badali.

I posępne milczenie trwało minut kilka,

Aż Ryków rzekł: "Nosił wilk, ponieśli i wilka!"

"Requiescat in pace" - dodał Podkomorzy.

"Jużci - zakończył Sędzia - był w tem palec Boży!

Lecz ja tej krwi nie winien, jam o tym nie wiedział".


Ksiądz porwał się z poduszek i posępny siedział.

Na koniec rzekł, spójrzawszy bystro na Klucznika:

"Wielki grzech bezbronnego zabić niewolnika!

Chrystus zabrania mścić się nawet i nad wrogiem!

Oj, Kluczniku! odpowiesz ty ciężko przed Bogiem.

Jedna jest restrykcyja: jeśli popełniono

Nie z zemsty głupiej, ale pro publico bono".

Klucznik głową i ręką kiwał wyciągnioną

I mrugając powtarzał: Pro publico bono!


Więcej nie było mowy o Płucie majorze;

Nazajutrz daremnie go szukano we dworze,

Daremnie wyznaczono za trupa nagrodę,

Major zginął bez śladu, jak gdyby wpadł w wodę.

Co się z nim stało, różnie powiadano o tem,

Lecz nikt pewnie nie wiedział ni wtenczas, ni potem.

Daremnie pytaniami Klucznika dręczono;

Nic nie wyrzekł prócz tych słów: Pro publico bono.

Wojski był w tajemnicy, lecz słowem ujęty

Honorowym, staruszek milczał jak zaklęty.


Po zawarciu układów wyszedł z izby Ryków,

A Robak kazał wezwać szlachtę wojowników,

Do których Podkomorzy z powagą tak mówi:

"Bracia! Bóg dziś naszemu szczęścił orężowi,

Ale muszę Waćpaństwu wyznać bez ogródki,

Że z tych niewczesnych bojów złe wynikną skutki;

Zbłądziliśmy i nikt tu z nas nie jest bez winy:

Ksiądz Robak, że zbyt czynnie rozszerzał nowiny,

Klucznik i szlachta, że je pojęła opacznie.

Wojna z Rosyją jeszcze nieprędko się zacznie,

Tymczasem, kto miał udział najczynniejszy w bitwie,

Ten nie może bezpieczny zostać się na Litwie;

Musicie więc do Księstwa uciekać, Panowie,

A mianowicie Maciej, co się Chrzciciel zowie,

Tadeusz, Konew, Brzytew - niech unoszą głowy

Za Niemen, gdzie ich czeka zastęp narodowy;

My na was nieobecnych całą winę zwalim

I na Płuta; tak resztę rodzeństwa ocalim.

Żegnam was nie na długo; są pewne nadzieje,

Że nam z wiosną swobody zorza zajaśnieje

I Litwa, co was teraz żegna jak tułaczy,

Wkrótce jako zwycięskich swych zbawców zobaczy.

Sędzia wszystko, co trzeba, zgotuje na drogę

I ja pieniędzmi, ile zdołam, dopomogę".


Czuła szlachta, że mądrze Podkomorzy radził;

Wiadomo, że kto z ruskim carem raz się zwadził,

Ten już z nim na tej ziemi nie zgodzi się szczérze

I musi albo bić się, albo gnić w Sybirze.

Więc nic nie mówiąc, smutnie po sobie spójrzeli,

Westchnęli; na znak zgody głowami skinęli.


Polak, chociaż stąd między narodami słynny,

Że bardziej niźli życie kocha kraj rodzinny,

Gotów zawżdy rzucić go, puścić się w kraj świata,

W nędzy i poniewierce przeżyć długie lata,

Walcząc z ludźmi i z losem, póki mu śród burzy

Przyświeca ta nadzieja, że Ojczyźnie służy.


Oświadczyli, że zaraz wyjeżdżać gotowi.

Tylko się to nie zdało panu Buchmanowi:

Buchman, człowiek rozsądny, w bitwę się nie wmieszał,

Ale słysząc, że radzą, głosować pośpieszał.

Znajdował projekt dobrym, lecz chciał przeinaczyć,

Dokładniej go rozwinąć, jaśniej wytłumaczyć,

A naprzód komisyją legalnie wyznaczyć,

Która by rozważyła emigracji cele,

Środki, sposoby tudzież innych względów wiele;

Nieszczęściem, krótkość czasu była na zawadzie,

Że się nie stało zadość Buchmanowej radzie.

Szlachta żegna się śpiesznie i już w drogę rusza.


Ale Sędzia zatrzymał w izbie Tadeusza

I rzekł do Księdza: "Czas już, żebym ci powiedział

To, o czem-em z pewnością wczoraj się dowiedział,

Że nasz Tadeusz szczerze zakochany w Zosi;

Niechajże przed odjazdem o rękę jej prosi;

Mówiłem z Telimeną; już nam nie przeszkadza.

Zosia także się z wolą opiekunów zgadza.

Jeśli dziś ślubem pary nie możem uwieńczyć,

Toćby ich, Panie Bracie, przynajmniej zaręczyć

Przed odjazdem; bo serce młode i podróżne,

Wiesz dobrze, jako miewa tentacyje różne;

A wszakże kiedy okiem rzuci na pierścionek

I przypomni młodzieniec, że już jest małżonek,

Zaraz w nim obcych pokus ostyga gorączka.

Wierzaj mi, wielką siłę ma ślubna obrączka.


Ja sam przed lat trzydziestu wielki afekt miałem

Ku pannie Marcie, której serce pozyskałem;

Byliśmy zaręczeni; Bóg nie błogosławił

Związkowi temu i mnie sierotą zostawił,

Wziąwszy do chwały swojej nadobną Wojszczankę,

Przyjaciela mojego córę, Hreczeszankę.

Pozostała mi tylko pamiątka jej cnoty,

Jej wdzięków i ten oto ślubny pierścień złoty.

Ilekroć nań spójrzałem, zawsze ma nieboga

Stawała przed oczyma; i tak z łaski Boga

Dotąd mej narzeczonej dochowałem wiary,

I nie bywszy małżonkiem, jestem wdowiec stary,

Chociaż Wojski ma drugą córę, dość nadobną

I do mojej kochanej Marty dość podobną!"


To mówiąc, na pierścionek z czułością spozierał

I odwróconą ręką łzy z oczu ocierał.

"Bracie - kończył - co myślisz? Zrobim zaręczyny?

On kocha, a mam słowo ciotki i dziewczyny".


Lecz Tadeusz podbiega i z żywością mówi:

"Czymże zdołam odwdzięczyć dobremu Stryjowi,

Który tak o me szczęście ustawnie się trudzi!

Ach, dobry Stryju! Byłbym najszczęśliwszy z ludzi,

Gdyby mi Zosia była dzisiaj zaręczona,

Gdybym wiedział, że to jest moja przyszła żona.

Przecież powiem otwarcie: dziś te zaręczyny

Do skutku przyjść nie mogą; są różne przyczyny...

Nie pytaj więcej. Jeśli Zosia czekać raczy,

Może mnie wkrótce lepszym, godniejszym obaczy,

Może stałością na jej wzajemność zarobię,

Może troszeczką sławy me imię ozdobię,

Może wkrótce w ojczyste wrócim okolice;

Wtenczas, Stryju, wspomnę ci twoje obietnice,

Wtenczas na klęczkach drogą powitam Zosienkę

I jeśli będzie wolna, poproszę o rękę;

Teraz porzucam Litwę może na czas długi,

Może Zosi tymczasem podobać się drugi;

Więzić jej woli nie chcę; prosić o wzajemność,

Na którąm nie zasłużył, byłaby nikczemność".


Gdy te słowa z uczuciem mówił chłopiec młody,

Zaświeciły mu, jako dwie wielkie jagody

Pereł, dwie łzy na wielkich błękitnych źrenicach

I stoczyły się szybko po rumianych licach.


Ale Zosia ciekawa z głębiny alkowy

Śledziła przez szczelinę tajemne rozmowy;

Słyszała, jak Tadeusz po prostu i śmiało

Opowiedział swą miłość, serce w niej zadrżało,

I widziała tych wielkich dwoje łez w źrenicach.

Choć dojść nie mogła wątku w jego tajemnicach:

Dlaczego ją pokochał? dlaczego porzuca?

Gdzie odjeżdża? przecież ją ten odjazd zasmuca.

Pierwszy raz posłyszała w życiu z ust młodziana

Dziwną i wielką nowość, że była kochana.

Biegła więc, gdzie stał mały domowy ołtarzyk,

Wyjęła zeń obrazek i relikwijarzyk:

Na obrazku tym była święta Genowefa,

A w relikwiji suknia świętego Józefa

Oblubieńca, patrona zaręczonej młodzi;

I z temi świętościami do pokoju wchodzi.


"Pan odjeżdżasz tak prędko? Ja Panu na drogę

Dam podarunek mały i także przestrogę:

Niechaj Pan zawsze z sobą relikwije nosi

I ten obrazek, a niech pamięta o Zosi.

Niech Pana Pan Bóg w zdrowiu i szczęściu prowadzi

I niech prędko szczęśliwie do nas odprowadzi".


Umilkła i spuściła głowę; oczki modre

Ledwie stuliła, z rzęsów pobiegły łzy szczodre,

A Zosia z zamkniętymi stojąc powiekami,

Milczała, sypiąc łzami jako brylantami.


Tadeusz, biorąc dary i całując rękę,

Rzekł: "Pani! Już ja muszę pożegnać Panienkę;

Bądź zdrowa, wspomnij o mnie i racz czasem zmówić

Pacierz za mnie! Zofijo!..." Więcej nie mógł mówić.


Lecz Hrabia, z Telimeną wszedłszy niespodzianie,

Uważał młodej pary czułe pożegnanie,

Wzruszył się i rzuciwszy wzrok ku Telimenie:

"Ileż - rzekł - jest piękności choć w tak prostej scenie!

Kiedy dusza pasterki z wojownika duszą,

Jak łódź z okrętem w burzy, rozłączyć się muszą!

Zaiste! nic tak uczuć w sercu nie rozpala,

Jako kiedy się serce od serca oddala.

Czas jest to wiatr: on tylko małą świecę zdmuchnie,

Wielki pożar od wiatru tem mocniej wybuchnie.

I moje serce zdolne mocniej kochać z dala.

Panie Soplico! Miałem ciebie za rywala;

Ten błąd był jedną z przyczyn naszej smutnej zwady,

Która mię przymusiła dostać na was szpady.

Postrzegam błąd mój, boś ty wzdychał ku pasterce,

Ja zaś tej pięknej Nimfie oddałem me serce.

Niech we krwi wrogów nasze utoną urazy,

Nie będziem się zbójczemi rozpierać żelazy.

Niech się inaczej spór nasz zalotny rozstrzygnie:

Walczmy, kto kogo czuciem miłości wyścignie!

Zostawim oba drogie serc naszych przedmioty,

Pośpieszymy obadwa na miecze, na groty;

Walczmy z sobą stałością, żalem i cierpieniem,

A wrogów naszych mężnym ścigajmy ramieniem".

Rzekł i na Telimenę spójrzał, ale ona

Nic nie odpowiadała, strasznie zadziwiona.


"Mój Hrabio - przerwał Sędzia -

po co chcesz koniecznie

Wyjeżdżać? Wierz mi, w twoich dobrach siedź bezpiecznie.

Szlachtę biedną rząd mógłby odrzeć i przechłostać,

Ale ty, Hrabio, pewien jesteś cały zostać;

Wiesz, w jakim rządzie żyjesz, jesteś dość bogaty,

Wykupisz się od więzień połową intraty".


"To niezgodna - rzekł Hrabia - z moim charakterem;

Nie mogę być kochankiem, będę bohaterem;

W miłości troskach - sławy zwę pocieszycielki;

Gdy jestem nędzarz sercem, będę ręką wielki".


Telimena pytała: "Któż Panu przeszkadza

Kochać i być szczęśliwym!" -

"Mych przeznaczeń władza -

Rzekł Hrabia - ciemność przeczuć, które ruchem tajnym

Rwą się ku stronom obcym, dziełom nadzwyczajnym.

Wyznaję, że dziś chciałem na cześć Telimenie

U ołtarzów Hymena zapalić płomienie,

Ale mi dał zbyt piękny przykład ten młodzieniec,

Sam dobrowolnie ślubny swój zrywając wieniec

I biegąc serca swego doświadczać w przeszkodach

Zmiennych losów i w krwawych wojennych przygodach.

Dziś otwiera się nowa i dla mnie epoka!

Brzmiała odgłosem broni mej Birbante-rokka,

Oby ten odgłos równie w Polszcze się rozszerzył!"

Skończył i dumnie szpady rękojeść uderzył.


"Jużci - rzekł Robak - trudno ganić tę ochotę;

Jedź, weź pieniądze, możesz usztyftować rotę,

Jak Włodzimierz Potocki, co Francuzów zdziwił

Dając na skarb milijon; jak książę Radziwiłł

Dominik, co zastawił dobra swe i sprzęty

I dwa uzbroił nowe konne regimenty.

Jedź, jedź, a weź pieniądze; rąk tam dosyć mamy,

Ale grosza brak w Księstwie; jedź Wasze, żegnamy".


Telimena, smutnemi rzuciwszy oczyma:

"Niestety - rzekła - widzę, że cię nic nie wstrzyma!

Rycerzu mój, w wojenne kiedy wstąpisz szranki,

Obróć czułe spójrzenie na kolor kochanki!

(Tu wstążkę oderwawszy od sukni, zrobiła

Kokardę i na piersiach Hrabi przyszpiliła).

Niech cię ten kolor wiedzie na działa ogniste,

Na kopije błyszczące i deszcze siarczyste,

A kiedy się rozsławisz walecznemi czyny

I gdy nieśmiertelnemi przesłonisz wawrzyny

Skrwawiony szyszak i hełm twój zwycięstwem hardy,

I wtenczas jeszcze oko zwróć do tej kokardy.

Wspomnij, czyja ten kolor przyszpiliła ręka!"

Tu mu podała rękę.

Pan Hrabia przyklęka,

Całuje; Telimena zbliżyła do oka

Chustkę, a drugiem okiem pogląda z wysoka

Na Hrabię, który żegnał ją mocno wzruszony.

Ona wzdychała, ale ruszyła ramiony.


Lecz Sędzia rzekł:

"Mój Hrabio, śpiesz się, bo już późno".

A ksiądz Robak: "Dość tego! - wołał z miną groźną. -

Spiesz się, Wasze!" - Tak rozkaz Sędziego i Księdza

Rozdziela czułą parę i z izby wypędza.


Tymczasem pan Tadeusz stryja obejmował

Ze łzami i Robaka w rękę pocałował;

Robak, ku piersiom chłopca przycisnąwszy skronie

I na głowie mu na krzyż położywszy dłonie,

Spójrzał ku niebu i rzekł: "Synu! z Panem Bogiem!"

I zapłakał... A już był Tadeusz za progiem.


"Jak to? - zapytał Sędzia - nic mu brat nie powie

I teraz? Biedny chłopiec, jeszcze się nie dowie

O niczem! przed odjazdem?"

"Nie - rzekł Ksiądz - o niczem

(Płacząc długo z zakrytem rękami obliczem).

I po cóż by miał wiedzieć biedny, że ma ojca,

Który się skrył przed światem jak łotr, jak zabojca?

Bóg widzi, jak pragnąłbym, ale z tej pociechy

Zrobię Bogu ofiarę za me dawne grzechy".


"Więc - rzecze Sędzia - teraz czas myśleć o sobie;

Uważ, że człowiek w twoim wieku i chorobie

Nie zdołałby z innymi razem emigrować;

Mówiłeś, że wiesz domek, gdzie się masz przechować;

Powiedz, gdzie? Spieszmy, czeka zaprzężona bryka.

Czy nie najlepiej w puszczę, do chaty leśnika?"


Robak, kiwając głową, rzekł: "Do jutra rana

Mam czas; teraz, mój bracie, poślij do plebana,

Aby tu jak najrychlej przybył z wijatykiem.

Oddal stąd wszystkich, zostań tyko sam z Klucznikiem.

Zamknij drzwi".

Sędzia spełnił Robaka rozkazy

I usiada na łóżku przy nim; a Gerwazy

Stoi, łokieć przytwierdza na główni rapiera,

A czoło pochylone na dłoniach opiera.


Robak, nim zaczął mówić, w Klucznika oblicze

Wzrok utkwił i milczenie chował tajemnicze.

A jako chirurg naprzód miękką rękę składa

Na ciele chorującem, nim ostrzem raz zada,

Tak Robak wyraz bystrych oczu swych złagodził,

Długo niemi po oczach Gerwazego wodził,

Na koniec, jakby ślepym chciał uderzyć ciosem,

Zasłonił oczy ręką i rzekł mocnym głosem:

"Jam jest Jacek Soplica..."

Klucznik na to słowo

Pobladnął, pochylił się, i ciała połową

Wygięty naprzód, stanął, zwisł na jednej nodze,

Jak głaz lecący z góry, zatrzymany w drodze.

Oczy roztwierał, usta szeroko rozszerzał,

Grożąc białemi zęby, a wąsy najeżał;

Rapier z rąk upuszczony przy ziemi zatrzymał

Kolanami i głownię prawą ręką imał,

Cisnąc ją; rapier, z tyłu za nim wyciągniony,

Długim, czarnym swym końcem chwiał się w różne strony.

I Klucznik był podobny rysiowi rannemu,

Który z drzewa ma skoczyć w oczy myśliwemu,

Wydyma się kłębuszkiem, mruczy, krwawe ślepie

Wyiskrza, wąsy rusza i ogonem trzepie.


"Panie Rębajło - rzekł Ksiądz - już mię nie zatrwożą

Gniewy ludzkie, bo jestem już pod ręką Bożą;

Zaklinam cię na imię Tego, co świat zbawił

I na krzyżu zabójcom swoim błogosławił,

I przyjął prośbę łotra, byś się udobruchał

I to, co mam powiedzieć, cierpliwie wysłuchał;

Sam przyznałem się; muszę dla ulgi sumnienia

Pozyskać, a przynajmniej prosić przebaczenia.

Posłuchaj mej spowiedzi; potem zrobisz sobie

Ze mną, co zechcesz". I tu złożył ręce obie

Jak do pacierza; Klucznik cofnął się zdumiony,

Uderzał ręką w czoło i ruszał ramiony.


A Ksiądz zaczął swą dawną z Horeszką zażyłość

Opowiadać i swoją z jego córką miłość,

I swe z tego powodu z Stolnikiem zatargi.

Lecz mówił nieporządnie, często mięszał skargi

I żale we swą spowiedź, często rzecz przecinał,

Jak gdyby już ją kończył, i znowu zaczynał.


Klucznik, dzieje Horeszków znający dokładnie,

Całą tę powieść, chociaż splątaną bezładnie,

Porządkował w pamięci i dopełniać umiał;

Lecz Sędzia wielu rzeczy zgoła nie rozumiał.

Oba pilnie słuchali, pochyliwszy głowy,

A Jacek mówił coraz wolniejszemi słowy

I często zarywał się.


"Wszak sam wiesz, Gerwazeńku, jak Stolnik zapraszał

Często mnie na biesiady; zdrowie moje wnaszał,

Krzyczał nieraz, do góry podniósłszy szklenicę,

Że nie miał przyjaciela nad Jacka Soplicę;

Jak on mnie ściskał! Wszyscy, którzy to widzieli,

Myślili, że on ze mną duszą się podzieli.

On przyjaciel? on wiedział, co się wtenczas działo

W duszy mojej!


Tymczasem już szeptała o tem okolica,

Jaki taki gadał mi: <
Daremnie konkurujesz; dygnitarskie progi

Za wysokie na Jacka podczaszyca nogi>>.

Ja śmiałem się, udając, że drwiłem z magnatów

I z córek ich, i nie dbam o arystokratów;

Że jeśli bywam u nich, z przyjaźni to robię,

A za żonę nie pojmę, tylko równą sobie.

Przecie bodły mi duszę do żywca te żarty;

Byłem młody, odważny, świat był mnie otwarty

W kraju, gdzie, jako wiecie, szlachcic urodzony

Jest zarówno z panami kandydat korony!

Wszakże Tęczyński niegdyś z królewskiego domu

Żądał córy, a król mu oddał ją bez sromu.

Sopliców czyż nie równe Tęczyńskim zaszczyty

Krwią, herbem, wierną służbą Rzeczypospolitéj!


Jak łatwo może człowiek popsuć szczęście drugim

W jednej chwili, a życiem nie naprawi długiém!

Jedno słowo Stolnika, jakżebyśmy byli

Szczęśliwi! Kto wie, może dotąd byśmy żyli,

Może i on przy swojem kochanem dziecięciu,

Przy swojej pięknej Ewie, przy swym wdzięcznym zięciu

Zestarzałby spokojny! może wnuki swoje

Kołysałby! Teraz co? nas zgubił oboje,

I sam... i to zabójstwo... i wszystkie następstwa

Tej zbrodni, wszystkie moje biedy i przestępstwa!...

Ja skarżyć nie mam prawa, ja jego morderca,

Ja skarżyć nie mam prawa, przebaczam mu z serca,

Ale i on.

Żeby już raz otwarcie był mnie zrekuzował,

Bo znał nasze uczucia; gdyby nie przyjmował

Mych odwiedzin; to kto wie? może bym odjechał,

Pogniewał się, połajał, w końcu go zaniechał.

Ale on, chytrze dumny, wpadł na koncept nowy:

Udawał, że mu nawet nie przyszło do głowy,

Żeby ja mógł się starać o związek takowy.

A byłem mu potrzebnym, miałem zachowanie

U szlachty i lubili mnie wszyscy ziemianie.

Więc on niby miłości mojej nie dostrzegał,

Przyjmował mnie jak dawniej, a nawet nalegał,

Abym częściej przyjeżdżał; a ilekroć sami

Byliśmy, widząc oczy me przyćmione łzami

I pierś zbyt pełną i już wybuchnąć gotową,

Chytry starzec, wnet wrzucił obojętne słowo

O procesach, sejmikach, łowach.

Ach, nieraz przy kieliszkach, gdy się tak rozrzewniał,

Gdy mię tak ściskał i o przyjaźni zapewniał,

Potrzebując mej szabli lub kreski na sejmie,

Gdy musiałem nawzajem ściskać go uprzejmie,

To tak we mnie złość wrzała, że ja obracałem

Ślinę w gębie, a dłonią rękojeść ściskałem,

Chcąc plunąć na tę przyjaźń i wnet szabli dostać;

Ale Ewa, zważając mój wzrok i mą postać,

Zgadywała, nie wiem jak, co się we mnie działo,

Patrzyła błagająca, lice jej bledniało;

A był to taki piękny gołąbek, łagodny,

I wzrok miała uprzejmy taki! tak pogodny!

Taki anielski, że już nie wiem, już nie miałem

Odwagi zagniewać ją, zatrwożyć - milczałem.

I ja, zawadyjaka sławny w Litwie całéj,

Co przede mną największe pany nieraz drżały,

Com nie żył dnia bez bitki, co nie Stolnikowi,

Alebym się pokrzywdzić nie dał i królowi,

Co we wściekłość najmniejsza wprawiała mię sprzeczka,

Ja wtenczas, zły i pjany, milczał jak owieczka!

Jak gdybym Sanctissimum ujrzał!

Ileż to razy chciałem serce me otworzyć

I już się nawet przed nim do prośb upokorzyć,

Lecz spójrzawszy mu w oczy, spotkawszy wejrzenia

Zimne jak lód, wstyd mi było mojego wzruszenia;

Spieszyłem znowu jak najzimniej dyskurować

O sprawach, o sejmikach, a nawet żartować.

Wszystko to, prawda, z pychy, żeby nie ubliżyć

Imieniowi Sopliców, żeby się nie zniżyć

Przed panem prośbą próżną, nie dostać odmowy,

Bo jakież by to były między szlachtą mowy,

Gdyby wiedziano, że ja, Jacek.

Soplicy Horeszkowie odmówili dziewkę!

Że mnie, Jackowi, czarną podano polewkę!

"W końcu, sam już nie wiedząc, jak sobie poradzić,

Umyśliłem ze szlachty mały pułk zgromadzić

I opuścić na zawsze powiat i Ojczyznę,

Wynieść się gdzie na Moskwę lub na Tatarszczyznę

I zacząć wojnę. Jadę pożegnać Stolnika,

W nadziei, że gdy ujrzy wiernego stronnika,

Dawnego przyjaciela, prawie domownika,

Z którym pił i wojował przez tak długie lata,

Teraz żegnającego i kędyś w kraj świata

Jadącego - że może starzec się poruszy

I pokaże mi przecież trochę ludzkiej duszy,

Jak ślimak rogów!

Ach! kto choć na dnie serca ma dla przyjaciela

Choćby iskierkę czucia, gdy się z nim rozdziela,

Dobędzie się iskierka ta przy pożegnaniu,

Jako ostatni płomyk życia przy skonaniu!

Raz ostatni dotknąwszy przyjaciela skroni,

Częstokroć najzimniejsze oko łzę uroni!

"Biedna, słysząc o moim odjeździe, pobladła,

Bez przytomności, ledwie że trupem nie padła,

Nie mogła nic przemówić, aż się jej rzuciły

Strumieniem łzy - poznałem, jak jej byłem miły!

Pomnę, pierwszy raz w życiu jam się łzami zalał

Z radości i z rozpaczy, zapomniał się, szalał.

Już chciałem znowu upaść ojcu jej pod nogi,

Wić się jak wąż u kolan, wołać: <
Weź za syna lub zabij!>> Wtem Stolnik posępny,

Zimny jako słup soli, grzeczny, obojętny,

Wszczął dyskurs, o czem? o czem? O córki weselu!

W tej chwili! O Gerwazy! uważ, przyjacielu,

Masz ludzkie serce! .

Stolnik rzekł: Panie Soplica,

Właśnie przyjechał do mnie swat Kasztelanica;

Ty jesteś mój przyjaciel, cóż ty mówisz na to?

Wiesz Wasze, że mam córkę piękną i bogatą,

A kasztelan witebski! wszakże to w senacie

Niskie, drążkowe krzesło. Cóż mi radzisz, bracie?

Nie pamiętam już zgoła, co mu na to rzekłem,

Podobno nic - na konia wsiadłem i uciekłem!"

"Jacku! - zawołał Klucznik. - Mądre ty przyczyny

Wynajdujesz; cóż? one nie zmniejszą twej winy!

Bo wszakże zdarzało się już nieraz na świecie,

Że kto pokochał pańskie lub królewskie dziecię,

Starał się gwałtem zdobyć, przemyślał wykradać,

Mścił się otwarcie - ale tak chytrze śmierć zadać!

Panu polskiemu! w Polszcze, i w zmowie z Moskalem!"

"Nie byłem w zmowie!

Jacek odpowiedział z żalem.

Gwałtem porwać? wszak mógłbym, zza krat i zza klamek

Wydarłbym ją, rozbiłbym w puch ten jego zamek!

Miałem za sobą Dobrzyn i cztery zaścianki.

Ach, gdyby ona była jak nasze szlachcianki,

Silna i zdrowa! gdyby ucieczki, pogoni

Nie zlękła się i mogła słuchać szczęku broni!

Lecz ona biedna! tak ją rodzice pieścili,

Słaba, lękliwa! był to robaczek motyli,

Wiosenna gąsieniczka! I tak ją zagrabić,

Dotknąć ją zbrojną ręką - byłoby ją zabić.

Nie mogłem! Nie.


Mścić się otwarcie, szturmem zamek zwalić w gruzy,

Wstyd, boby powiedziano, żem mścił się rekuzy!

Kluczniku, twoje serce poczciwe nie umie

Uczuć, ile jest piekła w obrażonej dumie.


Szatan dumy zaczął mi lepsze plany raić:

Zemścić się krwawo, ale powód zemsty taić,

Nie bywać w zamku, miłość z serca wykorzenić,

Puścić w niepamięć Ewę, z inną się ożenić,

A potem, potem jaką wynaleźć zaczepkę,

Pomścić się.


I zdało mi się zrazu, żem już serce zmienił,

I rad byłem z wymysłu, i - jam się ożenił

Z pierwszą, którąm napotkał dziewczyną ubogą!

Źlem zrobił - jakże byłem ukarany srogo!

Nie kochałem jej. Biedna matka Tadeusza,

Najprzywiązańsza do mnie, najpoczciwsza dusza -

Ale ja dawną miłość i złość w sercu dusił,

Byłem jakby szalony, darmom siebie musił

Zająć się gospodarstwem albo interesem;

Wszystko na próżno! Zemsty opętany biesem,

Zły, opryskliwy, znaleźć nie mogłem pociechy

W niczem na świecie -

i tak z grzechów w nowe grzechy.

Zacząłem pić.

I tak niedługo żona ma z żalu umarła

Zostawiwszy to dziecię, a mnie rozpacz żarła!


Jakże mocno musiałem kochać tę niebogę,

Tyle lat! gdziem ja nie był! a dotąd nie mogę

Jej zapomnieć i zawżdy jej postać kochana

Stoi mi przed oczyma jakby malowana!

Piłem, nie mogłem zapić pamięci na chwilę

Ani pozbyć się, chociaż przebiegłem ziem tyle!

Teraz oto w habicie jestem Bożym sługą,

Na łożu, we krwi... O niej mówiłem tak długo! -

W tej chwili, o tych rzeczach mówić? Bóg wybaczy!

Musicie wiedzieć, w jakim żalu i rozpaczy

Popełniłem.

Było to właśnie wkrótce po jej zaręczynach;

Wszędzie gadano tylko o jej zaręczynach:

Powiadano, że Ewa, gdy brała obrączkę

Z rąk Wojewody, mdlała, że wpadła w gorączkę,

Że ma początki suchot, że ustawnie szlocha;

Zgadywano, że kogoś potajemnie kocha...

Ale Stolnik, jak zawsze, spokojny, wesoły,

Dawał na zamku bale, zbierał przyjacioły,

Mnie już nie prosił - na cóż byłem mu potrzebny?

Mój bezład w domu, bieda, mój nałóg haniebny

Podały mnie na wzgardę i na śmiech przed światem!

Mnie, com niegdyś, rzec mogę, trząsł całym powiatem!

Mnie, którego Radziwiłł nazywał: kochanku!

Mnie, com kiedy wyjeżdżał z mojego zaścianku,

To liczniejszy dwór miałem niżeli książęcy!

Kiedym szablę dostawał, to kilka tysięcy

Szabel błyszczało wkoło, strasząc zamki pańskie!

A potem ze mnie dzieci śmiały się włościańskie!

Tak zrobiłem się nagle w oczach ludzkich lichy!

Jacek Soplica! - Kto zna, co jest czucie pychy.


Tu Bernardyn osłabiał i upadł na łoże,

A Klucznik rzekł wzruszony: "Wielkie sądy Boże!

Prawda! prawda! więc to ty? i tyżeś to, Jacku

Soplico? pod kapturem? żyłeś po żebracku!

Ty, którego pamiętam, gdy zdrowy, rumiany,

Piękny szlachcic, gdy tobie pochlebiały pany,

Gdy za tobą kobiety szalały! Wąsalu!

Nie tak to dawno. takeś zestarzał się z żalu!

Jakżem ciebie nie poznał po owym wystrzale,

Kiedyś tak do niedźwiedzia trafił doskonale?

Bo nad ciebie nie miała strzelca Litwa nasza,

Byłeś także po Maćku pierwszy do pałasza!

Prawda! o tobie niegdyś śpiewały szlachcianki:

<
A komu na swym wąsie węzełek zawiąże,

Ten zadrży, choćby to był sam Radziwiłł książę>>.

Zawiązałeś ty węzeł i mojemu panu!

Nieszczęśniku! i tyżeś? do takiego stanu?

Jacek Wąsal kwestarzem! wielkie sądy boże!

I teraz! ha! bezkarnie ujść tobie nie może,

Przysiągłem: kto Horeszków krwi kroplę wysączył.


Tymczasem Ksiądz na łożu usiadł i tak kończył:

"Jeździłem koło zamku; ile biesów w głowie

I w sercu miałem, kto ich imiona wypowie!

Stolnik! zabija dziecię własne, mnie już zabił,

Zniszczył - Jadę pod bramę, szatan mię tam wabił.

Patrz, jak on hula! co dzień w zamku pijatyka,

Ile świec w oknach, jaka brzmi w salach muzyka!

I ten zamek na łysą głowę mu nie runie...

Pomyśl o zemście, to wnet szatan broń podsunie.

Ledwiem pomyślił, szatan nasyła Moskali.

Stałem patrząc; wiesz, jak wasz zamek szturmowali.

Bo fałsz, żebym był w jakiej z Moskalami zmowie.


"Patrzyłem; różne myśli snuły się po głowie,

Zrazu z uśmiechem głupim, jak na pożar dziecko,

Patrzyłem, potem radość uczułem zbojecką,

Czekając, rychło zacznie palić się i walić;

Czasem myśl przychodziła: skoczyć, ją ocalić,

Nawet Stolnika.


Broniliście się, ty wiesz, dzielnie i przytomnie.

Zdziwiłem się; Moskale padali wkoło mnie,

Bydlęta, źle strzelają! - Na widok ich klęski

Złość mię znowu porwała. - Ten Stolnik zwycięski!

I tak-że mu na świecie wszystko się powodzi?

I z tej strasznej napaści z tryumfem wychodzi?

Odjeżdżałem ze wstydem - właśnie był poranek,

Wtem ujrzałem, poznałem: wystąpił na ganek

I brylantową szpinką ku słońcu migotał,

I wąs pokręcał dumnie i wzrok dumny miotał,

I zdało mi się, że mnie szczególniej urągał,

Że mnie poznał i ku mnie rękę t a k wyciągał,

Szydząc i grożąc. - Chwytam karabin Moskala;

Ledwiem przyłożył, prawie nie mierzył - wypala!

Wiesz*

Przeklęta broń ognista! Kto mieczem zabija,

Musi składać się, natrzeć, odbija, wywija,

Może rozbroić wroga, miecz w pół drogi wstrzymać;

Ale ta broń ognista, dosyć zamek imać,

Chwila, jedna iskierka.

Czyż uciekałem, kiedyś mierzył do mnie z góry?

Utkwiłem oczy we dwie twojej broni rury,

Rozpacz jakaś! żal dziwny do ziemi mnie przybił!

Czemuż, ach, mój Gerwazy, czemuś wtenczas chybił?

Łaskę byś zrobił! Widać, za pokutę grzechu

Trzeba było.

Tu znowu brakło mu oddechu.

"Bóg widzi - rzecze Klucznik -

szczerze trafić chciałem!

Ileż ty krwi wylałeś twoim jednym strzałem,

Ileż klęsk spadło na nas i na twą rodzinę,

A wszystko to przez Waszą, Panie Jacku, winę!

A wszakże gdy dziś jegry Hrabię na cel wzięli,

Ostatniego z Horeszków, chociaż po kądzieli,

Tyś go zasłonił, i gdy Moskal do mnie palił,

Tyś mię rzucił o ziemię, tak nas dwóch ocalił.

Jeśli prawda, że jesteś księdzem zakonnikiem,

Jużci sukienka broni cię przed Scyzorykiem.

Bądź zdrów, więcej na Waszym nie postanę progu,

Z nami kwita - zostawmy resztę Panu Bogu".

Jacek rękę wyciągnął - cofnął się Gerwazy:

"Nie mogę - rzekł - bez mego szlachectwa obrazy

Dotykać rękę, takiem morderstwem skrwawioną

Z prywatnej zemsty, nie zaś pro publico bono".

Ale Jacek, z poduszek na łoże upadłszy,

Zwrócił się ku Sędziemu, a był coraz bladszy

I niespokojnie pytał o księdza plebana,

I wołał na Klucznika: "Zaklinam Waćpana,

Abyś został; wnet skończę, ledwie mam dość mocy

Zakończyć... Panie Klucznik!... ja umrę tej nocy!"

"Co, bracie? - krzyknął Sędzia - widziałem, wszak rana

Niewielka, co ty mówisz? po księdza plebana?

Może źle opatrzono - zaraz po doktora,

W apteczce jest."

Ksiądz przerwał: "Bracie, już nie pora.

Miałem tam strzał dawniejszy, dostałem pod Jena,

Źle zgojony, a teraz draśniono - gangrena

Już tu - znam się na ranach, patrz, jaka krew czarna

Jak sadza; co tu doktor? Ale to rzecz marna;

Raz umieramy, jutro czy dziś oddać duszę.

Panie Klucznik, przebaczysz mnie, ja skończyć muszę!

Jest w tem zasługa: nie chcieć zostać winowajcą

Narodowym, choć naród okrzyczy cię zdrajcą!

Zwłaszcza w kim taka, jaka była we mnie duma!

Imię zdrajcy przylgnęło do mnie jako dżuma.

Odwracali ode mnie twarz obywatele,

Uciekali ode mnie dawni przyjaciele;

Kto był lękliwy, z dala witał się i stronił;

Nawet lada chłop, lada Żyd, choć się pokłonił,

To mię z boku szyderskim przebijał uśmiechem;

Wyraz <> brzmiał w uszach, odbijał się echem

W domie, w polu; ten wyraz od rana do zmroku

Wił się przede mną, jako plama w chorym oku.

Przecież nie byłem zdrajcą kraju!.

Moskwa mnie uważała gwałtem za stronnika,

Dano Soplicom znaczną część dóbr nieboszczyka,

Targowiczanie potem chcieli mnie zaszczycić

Urzędem. Gdybym wtenczas chciał się przemoskwicić!

Szatan radził - już byłem możny i bogaty;

Gdybym został Moskalem? Najpierwsze magnaty

Szukałyby mych względów; nawet szlachta braty,

Nawet gmin, który swoim tak łacnie uwłacza,

Tym, którzy Moskwie służą, szczęśliwszym - przebacza!

Wiedziałem to, a przecież - nie mogłem.

Uciekłem z kraju!

Gdziem nie był! com nie cierpiał!


Aż Bóg raczył lekarstwo jedyne objawić.

Poprawić się potrzeba było i naprawić,

Ile możności to.


"Córka Stolnika, ze swym mężem Wojewodą

Gdzieś w Sybir wywieziona, tam umarła młodo;

Zostawiła tę w kraju córkę, małą Zosię,

Kazałem ją hodować.

"Bardziej niźli z miłości, może z głupiej pychy

Zabiłem; więc pokora... wszedłem między mnichy,

Ja, niegdyś dumny z rodu, ja, com był junakiem,

Spuściłem głowę, kwestarz, zwałem się Robakiem,

Że jako robak w prochu.

"Zły przykład dla Ojczyzny, zachętę do zdrady,

Trzeba było okupić dobremi przykłady,

Krwią, poświęceniem się.

Biłem się za kraj; gdzie? jak? zmilczę; nie dla chwały

Ziemskiej biegłem tylekroć na miecze, na strzały.

Milej sobie wspominam nie dzieła waleczne

I głośne, ale czyny ciche, użyteczne,

I cierpienia, których nikt.

Udało mi się nieraz do kraju przedzierać,

Rozkazy wodzów nosić, wiadomości źbierać,

Układać zmowy... Znają i Galicyjanie

Ten kaptur mnisi - znają i Wielkopolanie!

Pracowałem przy taczkach rok w pruskiej fortecy,

Trzy razy Moskwa kijmi zraniła me plecy,

Raz już wiedli na Sybir; potem Austryjacy

W Szpilbergu zakopali mnie w lochach do pracy,

W carcer durum - a Pan Bóg wybawił mię cudem

I pozwolił umierać między swoim ludem,

Z Sakramentami.

Może i teraz, kto wie? możem znowu zgrzeszył!

Możem nad rozkaz wodzów powstanie przyśpieszył!

Ta myśl, że dóm Sopliców pierwszy się uzbroi,

Że pierwszą Pogoń w Litwie zatkną krewni moi!...

Ta myśl... zdaje się czysta.

Chciałeś zemsty? masz! boś ty był narzędziem kary

Bożej! twoim Bóg mieczem rozciął me zamiary.

Tyś wątek spisku, tyle lat snowany, splątał!

Cel wielki, który całe życie me zaprzątał,

Ostatnie moje ziemskie uczucie na świecie,

Którem tulił, hodował, jak najmilsze dziecię,

Tyś zabił w oczach ojca, a jam ci przebaczył!

Ty!

"Oby tylko równie Bóg przebaczyć raczył!

Przerwał Klucznik. - Jeżeli masz przyjąć wijatyk,

Księże Jacku, toć ja nie luter, nie syzmatyk!

Kto umierającego smuci, wiem, że grzeszy.

Powiem tobie coś, pewnie to ciebie pocieszy:

Kiedy nieboszczyk pan mój upadał zraniony,

A ja, klęcząc nad jego piersią pochylony

I miecz maczając w ranę, zemstę zaprzysiągnął,

Pan głowę wstrząsnął, rękę ku bramie wyciągnął

W stronę, gdzie stałeś, i krzyż w powietrzu naznaczył;

Mówić nie mógł, lecz dał znak, że zbójcy przebaczył.

Ja też pojąłem, ale tak się z gniewu wściekłem,

Że o tym krzyżu nigdy i słowa nie rzekłem".

Tu rozmowę przerwały chorego cierpienia

I nastąpiła długa godzina milczenia.

Oczekują plebana.

Podkowy zagrzmiały,

Zastukał do komnaty arendarz zdyszały:

List ma ważny, samemu Jackowi pokaże.

Jacek bratu oddaje, głośno czytać każe.

List od Fiszera, który był natenczas szefem

Sztabu armiji polskiej pod księciem Józefem.

Donosi, że w cesarskim tajnym gabinecie

Stanęła wojna; Cesarz już po całym świecie

Ogłasza ją; sejm walny w Warszawie zwołany,

I skonfederowane Mazowieckie Stany

Wyrzeką uroczyście przyłączenie Litwy.


Jacek, słuchając, cicho odmówił modlitwy,

Przycisnąwszy do piersi święconą gromnicę,

Podniosł w niebo zatlone nadzieją źrenice

I zalał się ostatnich łez rozkosznych zdrojem:

"Teraz - rzekł - Panie, sługę Twego puść z pokojem!"


Wszyscy uklękli; a wtem ozwał się pod progiem

Dzwonek: znak, że przyjechał pleban z Panem Bogiem.


Właśnie już noc schodziła i przez niebo mleczne,

Różowe, biegą pierwsze promyki słoneczne;

Wpadły przez szyby jako strzały brylantowe,

Odbiły się na łożu o chorego głowę

I ubrały mu złotem oblicze i skronie,

Że błyszczał jako święty w ognistej koronie.

KSIĘGA JEDENASTA ROK 1812

ROK 1812.

Wróżby wiosenne. — Wkroczenie wojsk. — Nabożeństwo. Rehabilitacja urzędowa ś.

p.Jacka Soplicy. — Z rozmów Gerwazego i Protazego wnosić można bliski koniec procesu. Umizgi ułana z dziewczyną. — Rozstrzyga się spór o Kusego i Sokoła. — Zaczem goście zgromadzają się na biesiadę. Przedstawienie wodzom par narzeczonych.

O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!
Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju,
A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy
O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy.
Zdawna byłeś niebieskim oznajmiony cudem
I poprzedzony głuchą wieścią między ludem;
Ogarnęło Litwinów serca z wiosny słońcem
Jakieś dziwne przeczucie, jak przed świata końcem,
Jakieś oczekiwanie tęskne i radosne.

Kiedy pierwszy raz bydło wygnano na wiosnę,
Uważano, że chociaż zgłodniałe i chude,
Nie biegło na ruń, co już umaiła grudę,

Lecz kładło się na rolę i, schyliwszy głowy,
Ryczało, albo żuło swój pokarm zimowy.

I wieśniacy, ciągnący na jarzynę pługi,
Nie cieszą się, jak zwykle, z końca zimy długiej,
Nie śpiewają piosenek, pracują leniwo,
Jakby nie pamiętali na zasiew i żniwo.
Co krok wstrzymują woły i podjezdki w bronie,
I poglądają z trwogą ku zachodniej stronie,
Jakby z tej strony miał się objawić cud jaki,
I uważają z trwogą wracające ptaki.
Bo już bocian przyleciał do rodzinnej sosny
I rozpiął skrzydła białe, wczesny sztandar wiosny;
A za nim, krzykliwemi nadciągnąwszy pułki,
Gromadziły się ponad wodami jaskółki,
I z ziemi zmarzłej brały błoto na swe domki.
W wieczór słychać w zaroślach szept ciągnącej słomki,
I stada dzikich gęsi szumią ponad lasem,
I znużone na popas spadają z hałasem,
A w głębi ciemnej nieba wciąż jęczą żórawie.
Słysząc to, nocni stróże pytają w obawie,
Skąd w królestwie skrzydlatem tyle zamieszania,
Jaka burza te ptaki tak wcześnie wygania.

Aż oto nowe stada jakby gilów, siewek
I szpaków, stada jasnych kit i chorągiewek
Zajaśniały na wzgórkach, spadają na błonie:
Konnica! Dziwne stroje, niewidziane bronie!
Pułk za pułkiem, a środkiem, jak stopione śniegi,
Płyną drogami kute żelazem szeregi;

Z lasów czernią się czapki, rzęd bagnetów błyska,
Roją się niezliczone piechoty mrowiska.

Wszyscy na północ! Rzekłbyś, że w on czas z wyraju
Za ptastwem i lud ruszył do naszego kraju,
Pędzony niepojętą, instynktową mocą.

Konie, ludzie, armaty, orły dniem i nocą
Płyną; na niebie gorą tu i ówdzie łuny,
Ziemia drży, słychać, biją stronami pioruny —

Wojna! wojna! Nie było w Litwie kąta ziemi,
Gdzieby jej huk nie doszedł. Pomiędzy ciemnemi
Puszczami chłop, którego dziady i rodzice
Pomarli, nie wyjrzawszy za lasu granice,
Który innych na niebie nie rozumiał krzyków
Prócz wichrów, a na ziemi prócz bestyi ryków,
Gości innych nie widział oprócz spółleśników,
Teraz widzi na niebie: dziwna łuna pała,
W puszczy łoskot — to kula od jakiegoś działa,
Zbłądziwszy z pola bitwy, dróg w lesie szukała,
Rwąc pnie, siekąc gałęzie. Żubr, brodacz sędziwy,
Zadrżał we mchu, najeżył długie włosy grzywy,
Wstaje nawpół, na przednich nogach się opiera,
I, potrząsając brodą, zdziwiony spoziera
Na błyskające nagle między łomem zgliszcze:

Był to zbłąkany granat, kręci się, wre, świszcze,
Pękł z hukiem jakby piorun; żubr pierwszy raz w życiu
Zląkł się i uciekł w głębszem schować się ukryciu.

Bitwa! Gdzie? w której stronie? pytają młodzieńce,
Chwytają broń; kobiety wznoszą w niebo ręce;
Wszyscy pewni zwycięstwa, wołają ze łzami:
Bóg jest z Napoleonem, Napoleon z nami!“

O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju,
Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!
O wiosno, kto cię widział, jak byłaś kwitnąca
Zbożami i trawami a ludźmi błyszcząca,
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!
Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,
Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.

Soplicowo leżało tuż przy wielkiej drodze,
Którą od strony Niemna ciągnęli dwaj wodze:
Nasz książę Józef i król westfalski Hieronim.
Już zajęli część Litwy od Grodna po Słonim,
Gdy król rozkazał wojsku dać trzy dni wytchnienia.
Ale polscy żołnierze mimo utrudzenia,
Skarżyli się, że król im marszu nie dozwala;
Tak radziby co prędzej doścignąć Moskala.

W mieście pobliskiem stanął główny sztab książęcy,
A w Soplicowie obóz czterdziestu tysięcy,
I ze sztabami swemi jenerał Dąbrowski,
Kniaziewicz, Małachowski, Giedrojć i Grabowski.

Późno było, gdy weszli; więc każdy, gdzie może,
Zabierają kwatery w zamczysku, we dworze.
Skoro dano rozkazy, rozstawiono czaty,
Każdy strudzony poszedł spać do swej komnaty.
Z nocą wszystko ucichło: obóz, dwór i pole;
Widać tylko, jak cienie, błądzące patrole,
I gdzie niegdzie błyskania ognisk obozowych,
Słychać kolejne hasła stanowisk wojskowych.

Spali: gospodarz domu, wodze i żołnierze;
Oczu tylko Wojskiego sen słodki nie bierze.
Bo Wojski ma na jutro biesiadę wyprawić,
Którą chce dom Sopliców na wiek wieków wsławić,
Biesiadę, godną miłych sercom polskim gości,
I odpowiedną wielkiej dnia uroczystości,
Co jest świętem kościelnem i świętem rodziny.
Jutro odbyć się mają trzech par zaręczyny,
Zaś jenerał Dąbrowski oświadczył z wieczora,
Że chce mieć obiad polski.

Choć spóźniona pora,
Wojski zebrał co prędzej z sąsiedztwa kucharzy.
Pięciu ich było; służą, on sam gospodarzy.
Jako kuchmistrz białym się fartuchem opasał,
Wdział szlafmycę a ręce do łokciów zakasał,
W ręku ma plackę muszą, owad ladajaki
Odpędza, wpadający chciwie na przysmaki;
Drugą ręką przetarte okulary włożył,
Dobył z zanadrza księgę, odwinął, otworzył.

Księga ta miała tytuł: „Kucharz doskonały“.
W niej spisane dokładnie wszystkie specyjały
Stołów polskich; podług niej hrabia na Tęczynie
Dawał owe biesiady, we włoskiej krainie,
Którym się Ojciec Święty Urban Ósmy dziwił;
Podług niej później Karol Kochanku-Radziwiłł,
Gdy przyjmował w Nieświeżu króla Stanisława,
Sprawił pamiętną ową ucztę, której sława
Dotąd żyje na Litwie we gminnej powieści.

Co Wojski wyczytawszy pojmie i obwieści,
To natychmiast kucharze robią umiejętni.
Wre robota, pięćdziesiąt nożów w stoły tętni,
Zwijają się kuchciki, czarne jak szatany:
Ci niosą drwa, ci z mlekiem i z winem sagany,
Leją w kotły, skowrody, w rądle. Dym wybucha;
Dwóch kuchcików przy piecu siedzi, w mieszki dmucha,
Wojski, ażeby ogień tem łacniej rozpalać,
Rozkazał stopionego masła na drwa nalać
(Zbytek ten dozwolony jest w dostatnim domu).
Kuchciki sypią w ogień suche pęki łomu;
Inni na rożny sadzą ogromne pieczenie
Wołowe, sarnie, cąbry dzicze i jelenie;
Ci skubią stosy ptastwa, lecą puchów chmury,
Obnażają się głuszce, cietrzewie i kury.
Lecz kur niewiele było; od owej wyprawy,
Którą w czasie zajazdu Dobrzyński Sak krwawy
Zrobił na kurnik, kędy Zosi gospodarstwo
Zniszczył, nie zostawiwszy sztuki na lekarstwo,
Jeszcze nie mogło ptastwem zakwitnąć na nowo
Sławne niegdyś ze drobiu swego Soplicowo.
Zresztą zaś miąs wszelakich był wielki dostatek,
Co się zgromadzić dało i z domu i z jatek,
I z lasów i z sąsiedztwa, z bliska i z daleka:
Rzekłbyś, ptasiego tylko niedostanie mleka.
Dwie rzeczy, których hojny pan do uczty szuka,
Łączą się w Soplicowie: dostatek i sztuka.

Już wschodził uroczysty dzień Najświętszej Panny
Kwietniej. Pogoda była prześliczna, czas ranny,
Niebo czyste wokoło ziemi obciągnięte,
Jako morze wiszące, ciche, wkłęsło-wgięte;
Kilka gwiazd świeci z głębi, jako perły ze dna
Przez fale; zboku chmurka biała, sama jedna,
Podlatuje i skrzydła w błękicie zanurza,
Podobne do niknących piór Anioła Stróża,
Który nocną modlitwą ludzi przytrzymany
Spóźnił się, śpieszy wracać między spółniebiany.

Już ostatnie perły gwiazd zamierzchły i na dnie
Niebios zgasły, i niebo środkiem czoła bladnie,
Prawą skronią złożone na wezgłowiu cieni
Jeszcze smagławe, lewą coraz się rumieni;
A dalej okrąg jakby powieka szeroka
Rozsuwa się, i w środku widać białek oka,
Widać tęczę, źrenicę — już promień wytrysnął,
Po okrągłych niebiosach wygięty przebłysnął,
I w białej chmurce jako złoty grot zawisnął.
Na ten strzał, na dnia hasło, pęk ogni-ów wylata,
Tysiąc rac krzyżuje się po okręgu świata,
A oko słońca weszło. Jeszcze nieco senne,
Przymruża się, drżąc wstrząsa swe rzęsy promienne,
Siedmią barw błyszczy razem: szafirowe razem,
Razem krwawi się w rubin i żółknie topazem;
Aż rozślniło się jako kryształ przezroczyste,
Potem jak brylant światłe, na-koniec ogniste,

Jak księżyc wielkie, jako gwiazda migające:
Tak po niezmiernym niebie szło samotne słońce.

Dziś pospólstwo litewskie z całej okolicy
Zebrało się przed wschodem wokoło kaplicy,
Jak gdyby na nowego ogłoszenie cudu.
Zbiór ten pochodził w części z pobożności ludu,
A w części z ciekawości: bo dziś w Soplicowie
Na nabożeństwie mają być jenerałowie,
Sławni dowódcy owi naszych legijonów,
Których lud znał imiona i czcił jak patronów,
Których wszystkie tułactwa, wyprawy i bitwy
Były ewangeliją narodową Litwy.

Już przyszło oficerów kilku, tłum żołnierzy;
Lud ich otacza, patrzy, ledwie oczom wierzy,
Oglądając rodaków mundury noszących,
Zbrojnych, wolnych i polskim językiem mówiących.

Wyszła msza. Nie obejmie świątynia maleńka
Całego zgromadzenia, lud na trawie klęka;
Patrząc we drzwi kaplicy, odkrywają głowy.
Włos litewskiego ludu, biały albo płowy,
Pozłacał się jako łan dojrzałego żyta;
Gdzie niegdzie kraśna główka dziewicza wykwita,
Ubrana w świeże kwiaty, albo w pawie oczy,
I wstęgi rozplecione, ozdoby warkoczy,
Śród głów męskich jak w zbożu bławat i kąkole.
Klęczący różnobarwy tłum okrywa pole,
A na głos dzwonka, niby na wiatru powianie,
Chylą się wszystkie głowy, jak kłosy na łanie.

Wieśniaczki dziś na ołtarz Matki Zbawiciela
Niosą pierwszy dar wiosny, świeże snopki ziela;
Wszystko wkoło ubrane w bukiety i wianki,
Ołtarz, obraz, a nawet dzwonnica i ganki.
Czasem poranny wietrzyk, gdy ze wschodu wionie,
Zrywa wianki i rzuca na klęczących skronie,
I rozlewa jak z mszalnej kadzielnicy wonie.

A gdy w kościele było po mszy i kazaniu,
Wyszedł przewodniczący całemu zebraniu
Podkomorzy, niedawno przez powiatu stany
Zgodnie konfederackim marszałkiem obrany.
Miał mundur województwa: żupan złotem szyty,
Kontusz grodyturowy[25] z frendzlą i pas lity,
Przy którym karabela z głownią jaszczurową;
Na szyi świecił wielką szpilką brylantową;
Konfederatka biała, a na niej pęk gruby
Drogich piórek, były to białych czapel czuby.
Na fest kładnie się tylko kitka tak bogata,
Której każde pióreczko koszuje dukata.)
Tak ubrany, na wzgórek wstąpił przed kościołem,
Wieśniacy i żołnierstwo ścisnęło się kołem.
On rzekł:

„Bracia! ogłosił wam ksiądz na ambonie
Wolność, którą cesarz-król przywrócił Koronie,
A teraz Litewskiemu Księstwu, Polszcze całéj
Przywraca; słyszeliście rządowe uchwały

I zwołujące walny sejm uniwersały.
Ja tylko mam słów parę przemówić do gminy
W rzeczy, która się tyczy Sopliców rodziny,
Tutejszych panów.

„Cała pomni okolica,
Co tu zbroił nieboszczyk — pan Jacek Soplica;
Ale kiedy o grzechach [jego] wszyscy wiecie,
Czas i zasługi jego ogłosić na świecie.
Obecni tu są naszych wojsk jenerałowie,
Od których usłyszałem wszystko, co wam mówię.
Ten Jacek nie był umarł (jak głoszono) w Rzymie,
Tylko odmienił życie dawne, stan i imię,
A wszystkie przeciw Bogu i Ojczyźnie winy
Zgładził przez żywot święty i przez wielkie czyny.

„On to pod Hohenlinden, gdy Ryszpans jenerał
Na pół pobity już się do odwrotu zbierał,
Nie wiedząc, że Kniaziewicz ciągnie ku odsieczy,
On to Jacek, zwan Robak, wśród grotów i mieczy
Przeniósł od Kniaziewicza listy Ryszpansowi,
Donoszące, że nasi biorą tył wrogowi.
On potem w Hiszpanii, gdy nasze ułany
Zdobyły Samo-sierry grzbiet oszańcowany,

Obok Kozietulskiego był ranny dwa razy.
Następnie, jak wysłaniec, z tajnemi rozkazy
Biegał po różnych stronach ducha ludzi badać,
Towarzystwa tajemne wiązać i zakładać;
Na-koniec w Soplicowie, w swem ojczystym gnieździe,
Gdy gotował powstanie, zginął na zajeździe.
Właśnie o jego śmierci nadeszła wiadomość
Do Warszawy w tę chwilę, gdy cesarz jegomość
Raczył mu dać za dawne czyny bohaterskie
Legii honorowej znaki kawalerskie.

Owoż te wszystkie rzeczy mając na uwadze,
Ja, reprezentujący województwa władzę,
Moją konfederacką ogłaszam wam laską
Że Jacek wierną służbą i cesarską łaską
Zniósł infamii plamę, powraca do cześci,
I znowu się w rzęd prawych patryjotów mieści.
Więc kto będzie śmiał Jacka zmarłego rodzinie
Wspomnieć kiedy o dawnej, zagładzonej winie,
Ten podpadnie za karę takiego wyrzutu
Gravis notae maculae wedle słów statutu,
Karzących tak militem jak i skartabella,[35]
Coby siał infamiją na obywatela;
A że teraz jest równość, więc artykuł trzeci

Obowiązuje równie i mieszczan i kmieci.
Ten wyrok marszałkowski pan pisarz umieści
W aktach Jeneralności a woźny obwieści.
„Co się tycze legii honorowej krzyża,
Że późno przyszedł, nic to sławie nie ubliża;
Jeśli Jackowi nie mógł służyć ku ozdobie,
Niech służy ku pamiątce: wieszam go na grobie.
Trzy dni tu będzie wisiał, potem do kaplicy
Złoży się, jako wotum[37] dla Bogarodzicy“.

To powiedziawszy, order wydobył z pokrowca,
I zawiesił na skromnym krzyżyku grobowca
Uwiązaną w kokardę wstążeczkę czerwoną,
I krzyż biały gwiaździsty ze złotą koroną.
Przeciw słońcu promienie gwiazdy zajaśniały,
Jako ostatni odbłysk ziemskiej Jacka chwały.
Tymczasem lud na klęczkach Anioł Pański mówi,
Upraszając o wieczny pokój grzesznikowi;
Sędzia obchodzi gości i wiejską gromadę,
Wszystkich do Soplicowa wzywa na biesiadę.

Ale na przyźbie domu usiedli dwaj starce,
Mając u kolan pełne miodu dwa półgarce.
Patrzą w sad, gdzie wśród pączków barwistego maku
Stał ułan, jak słonecznik, w błyszczącym kołpaku
Strojnym blachą złocistą i piórem koguta;
Przy nim dziewczę w zielonej sukience jak ruta
Pozioma, wznosi oczki błękitne jak bratki
Ku oczom chłopca; dalej panny rwały kwiatki

Po ogrodzie, umyślnie odwracając głowy
Od kochanków, żeby im nie mieszać rozmowy.

Ale starce miód piją, tabakierką z kory
Częstując się nawzajem, toczą rozhowory:

„Tak, tak, mój Protazeńku“, — rzekł klucznik Gerwazy.
„Tak, tak, mój Gerwazeńku“, — rzekł woźny Protazy.
Tak to, tak!“ — powtórzyli zgodnie kilka razy,
Kiwając w takt głowami; wreszcie Woźny rzecze:
„Iż proces nasz skończy się dziwnie, ja nie przeczę.
Wszakże były przykłady; pamiętam procesy,
W których się działy gorsze niż u nas ekscesy,
A intercyza cały zakończyła kłopot:
Tak z Borzdobohatymi pogodził się Łopot,
Krepsztulowie z Kupściami, Putrament z Pikturną,
Z Odyńcami Mackiewicz, z Kwileckimi Turno.
Co mówię! Wszak Polacy miewali zamieszki
Z Litwą gorsze, niżeli z Soplicą Horeszki,
A gdy na rozum wzięła królowa Jadwiga,
To się bez sądów owa skończyła intryga.
Dobrze, gdy strony mają panny albo wdowy
Na wydaniu: to zawsze kompromis gotowy.
Najdłuższy proces zwykle bywa z duchowieństwem
Katolickiem, albo też z bliskiem pokrewieństwem,
Bo wtenczas sprawy skończyć nie można małżeństwem.
Stąd to Lachy z Rusami w sporach nieskończonych,

Idąc z Lecha i Rusa, dwu braci rodzonych;
Stąd się tyle procesów litewskich ciągnęło
Długo z księżmi Krzyżaki, aż wygrał Jagiełło;
Stąd nakoniec pendebat długo przed aktami
Sławny ów proces Rymszów z dominikanami,
Aż wygrał wreszcie syndyk klasztorny, ksiądz Dymsza,
Skąd jest przysłowie: Większy Pan Bóg niż pan Rymsza;
Ja zaś dołożę: lepszy miód od Scyzoryka“.
To mówiąc, półgarcówką przepił do Klucznika.

„Prawda! prawda!“ — rzekł na to Gerwazy wzruszony. —
„Dziwneć to były losy tej naszej Korony
I naszej Litwy! Wszakto jak małżonków dwoje!
Bóg złączył, a czart dzieli, Bóg swoje, czart swoje!
Ach, bracie Protazeńku! że to oczy nasze
Widzą! że znowu do nas ci koronijasze
Zawitali! służyłem ja z nimi przed laty;
Pamiętam, dzielne były z nich konfederaty!
Gdyby nieboszczyk pan mój Stolnik dożył chwili!
O, Jacku! Jacku! — lecz cóż będziemy kwilili?
Skoro dziś znowu Litwa łączy się z Koroną,
Toć tem samem już wszystko zgodzono, zgładzono“.
„I to, dziw — rzekł Protazy — że o tej to Zosi,
O której rękę teraz nasz Tadeusz prosi,
Było przed rokiem omen, jakoby znak z nieba!“

„Panną Zofiją — przerwał Klucznik — zwać ją trzeba,
Bo już dorosła, nie jest dziewczyną maluczką,
Przytem z krwi dygnitarskiej, jest Stolnika wnuczką“.
„Owoż — kończył Protazy— był to znak proroczy
O jej losie, widziałem znak na własne oczy.
Przed rokiem tu siedziała w święto czeladź nasza,
Pijąc miód, alić patrzym: pęc, pada z poddasza
Dwóch wróblów, bijących się, oba samcy stare;
Jeden, młodszy cokolwiek, miał podgarle szare,
Drugi czarne; dalejże tłuc się po podwórzu,
Przewracać kulki że aż zaryli się w kurzu.
My patrzym, a tymczasem szepcą sobie sługi,
Że ten czarny niech będzie Horeszko, a drugi
Soplica; więc ilekroć szary był na górze,
Krzyczą: Wiwat Soplica! pfe, Horeszki tchórze!
A gdy spadał wołali: Popraw się Soplica!
Nie daj się magnatowi, to wstyd na szlachcica!
Tak śmiejąc się, czekamy, kto kogo pokona;
Wtem Zosieńka, nad ptastwem litością wzruszona,
Podbiegła i nakryła rączką te rycerze;
Jeszcze się w ręku bili, aż leciało pierze,
Taka była zawziętość w tem maleńkiem lichu.
Baby, patrząc na Zosię, gadały pocichu,
Że pewnie przeznaczeniem będzie tej dziewczyny
Pogodzić dwie oddawna zwaśnione rodziny.
A widzę, że się dzisiaj ziścił omen babi.
Prawdać to, że naonczas myślano o Hrabi,
Nie zaś o Tadeuszu“.

Na to Klucznik rzecze:
„Dziwne są sprawy w świecie. Kto wszystko dociecze?

Ja też powiem Waszeci rzecz, choć nie tak cudną,
Jak ów omen, a przecież do pojęcia trudną.
Wiesz, iż dawniej radbym był Sopliców rodzinę
W łyżce wody utopić; a tego chłopczynę,
Tadeusza, od dziecka niezmierniem polubił!
Uważałem, że gdy się z chłopiętami czubił,
Zawsze ich zbił; więc ilekroć do zamku biegał,
Jam go zawsze do trudnych imprezów[48] podżegał.
Wszystko mu się udało: czy wydrzeć gołębie
Na wieży, czy jemiołę[49] oberwać na dębie,
Czyli z najwyższej sosny złupić wronie gniazdo
Wszystko umiał; myśliłem: pod szczęśliwą gwiazdą
Urodził się ten chłopiec, szkoda, że Soplica!
Któżby zgadł, że w nim zamku powitam dziedzica,
Męża panny Zofii, mej wielmożnej pani!“

Tu skończyli rozmowę, piją zadumani,
Słychać tylko niekiedy te krótkie wyrazy:
„Tak, tak, Panie Gerwazy“Tak, Panie Protazy“.

Przyzba tykała kuchni, której okna stały
Otworem i dym jako z pożaru buchały,
Aż z kłębów dymu, niby biała gołębica,
Mignęła świecąca się kuchmistrza szlafmyca.
Wojski przez okno kuchni, ponad starców głowy
Wytknąwszy głowę, milczkiem słuchał ich rozmowy,
I podał im nareszcie filiżanki spodek,
Pełen biszkoktów, mówiąc: „Zakąście wasz miodek.
A ja wam też opowiem historją ciekawą
Sporu, który miał bitwą zakończyć się krwawą,
Gdy polujący w głębi nalibockich lasów,

Rejtan wypłatał sztukę książęciu Denasów.
Tej sztuki omal własnem nie przypłacił zdrowiem;
Jam kłótnię panów zgodził, jak to wam opowiem“
Ale Wojskiego powieść przerwali kucharze,
Pytając, komu serwis ustawiać rozkaże.

 Wojski odszedł, a starcy, zaczerpnąwszy miodu,
Zadumani zwrócili oczy w głąb’ ogrodu,
Gdzie ów dorodny ułan rozmawiał z panienką.
Właśnie ułan ująwszy jej dłoń lewą ręką
(Prawą miał na temlaku, widać, że był ranny),
Z takiemi odezwał się słowami do panny:
„Zofijo, musisz to mnie koniecznie powiedzieć,
Nim zamienim pierścionki, muszę o tem wiedzieć.
I cóż, że przeszłej zimy byłaś już gotowa
Dać słowo mnie? Ja wtenczas nie przyjąłem słowa,
Bo i cóż mnie po takiem wymuszonem słowie?
Wtenczas bawiłem bardzo krótko w Soplicowie;
Nie byłem taki próżny, ażebym się łudził,
Żem jednem mem spojrzeniem miłość w tobie wzbudził.
Ja nie fanfaron, chciałem mą własną zasługą
Zyskać twe względy, choćby przyszło czekać długo.
Teraz jesteś łaskawa twe słowo powtórzyć;
Czemże na tyle łaski umiałem zasłużyć?
Może mnie bierzesz, Zosiu, nie tak z przywiązania,
Tylko, że stryj i ciotka do tego cię skłania?
Ale małżeństwo, Zosiu, jest rzecz wielkiej wagi!
Radź się serca własnego, niczyjej powagi
Tu nie słuchaj ni stryja gróźb, ni namów cioci;
Jeśli nie czujesz dla mnie nic oprócz dobroci,
Możem te zaręczyny czas jakiś odwlekać;
Więzić twej woli nie chcę, będziem, Zosiu, czekać.
Nic nas nie nagli, zwłaszcza, że wczora wieczorem
Dano mi rozkaz zostać w Litwie instruktorem

W pułku tutejszym, nim się z mych ran nie wyleczę.
I cóż, kochana Zosiu?“

Na to Zosia rzecze,
Wznosząc głowę i patrząc w oczy mu nieśmiało:
„Nie pamiętam już dobrze, co się dawniej działo;
Wiem, że wszyscy mówili, iż za mąż iść trzeba
Za Pana; ja się zawsze zgadzam z wolą Nieba
I z wolą starszych.“ Potem, spuściwszy oczęta,
Dodała: „Przed odjazdem, jeśli Pan pamięta,
Kiedy umarł ksiądz Robak w ową burzę nocną,
Widziałam, że Pan jadąc żałował nas mocno:
Pan łzy miał w oczach. Te łzy, powiem Panu szczerze,
Wpadły mnie aż do serca; odtąd Panu wierzę,
Że mnie lubisz; ilekroć mówiłam pacierze
Za Pana powodzenie, zawsze przed oczami
Stał Pan z temi dużemi, błyszczącemi łzami.
Potem Podkomorzyna do Wilna jeździła,
Wzięła mnie tam na zimę, alem ja tęskniła
Do Soplicowa i do tego pokoiku,
Gdzie mnie Pan naprzód w wieczór spotkał przy stoliku,
Potem pożegnał. Nie wiem, skąd pamiątka Pana,
Coś niby jak rozsada w jesieni zasiana,
Przez całą zimę w mojem sercu się krzewiła,
Że, jako mówię Panu, ustawniem tęskniła
Do tego pokoiku, i coś mi szeptało,
Że tam znów Pana znajdę, i tak się też stało.
Mając to w głowie, często też miałam na ustach
Imię Pana — było to w Wilnie na zapustach;
Panny mówiły, że ja jestem zakochana;
Jużci jeżeli kocham, to już chyba Pana“.
Tadeusz rad z takiego miłości dowodu,

Wziął ją pod rękę, ścisnął, i wyszli z ogrodu
Do pokoju damskiego, do owej komnaty,
Kędy Tadeusz mieszkał przed dziesięcią laty.

Teraz bawił tam Rejent, cudnie wystrojony,
I usługiwał damie, swojej narzeczonej,
Biegając i podając sygnety, łańcuszki,
Słoiki i flaszeczki i proszki i muszki
Wesół, na pannę młodą patrzył triumfalnie.
Panna młoda kończyła robić gotowalnię:
Siedziała przed zwierciadłem, radząc się bóstw wdzięku,
Pokojowe zaś, jedne z żelazkami w ręku
Odświeżają nadstygłe warkoczów pierścionki,
Drugie, klęcząc, pracują około falbonki.

Gdy się tak Rejent bawi ze swą narzeczoną,
Kuchcik stuknął doń w okno: kota postrzeżono!
Kot, wykradłszy się z łozy, prześmignął po łące
I wskoczył w sad pomiędzy jarzyny wschodzące;
Tam siedzi, wystraszyć go łacno z rozsadniku
I uszczuć, postawiwszy charty na przesmyku.
Bieży Asesor, ciągnąc za obróż Sokoła,
Pośpiesza za nim Rejent i Kusego woła.
Wojski obu z chartami przy płocie ustawił,
A sam się z placką muszą do sadu wyprawił.
Depcąc, świszcząc i klaszcząc, bardzo zwierza trwoży;

Szczwacze, trzymając każdy charta na obroży,
Ukazują palcami, skąd zając wyruszy,
Cmokają zcicha; charty nadstawiły uszy,
Wytknęły pyski na wiatr i drżą niecierpliwie,
Jak dwie strzały, złożone na jednej cięciwie.
Wtem Wojski krzyknął: „Wyczha!“ Zając smyk z za płotu
Na łąkę, charty za nim, i wnet bez obrotu,
Sokół i Kusy razem spadli na szaraka
Ze dwóch stron w jednej chwili, jak dwa skrzydła ptaka,
I zęby mu jak szpony zatopili w grzbiecie.
Kot jęknął raz, jak nowo narodzone dziecię,
Żałośnie! Biegą szczwacze, już leży bez ducha,
A charty mu sierć białą targają z pod brzucha.

Szczwacze pogłaskali psy, a Wojski tymczasem
Dobył nożyk strzelecki wiszący za pasem,
Oderznął skoki[56] i rzekł: „Dziś równą odprawę
Wezmą pieski, bo równą pozyskały sławę,
Równa ich była rączość, równa była praca;
Godzien jest pałac Paca, godzien Pac pałaca.
Godni są szczwacze chartów, godne szczwaczów charty.
Otóż skończony spór wasz długi i zażarty
Ja, któregoście sędzią zakładu obrali,
Wydaję wreszcie wyrok: obaście wygrali.
Wracam fanty, niech każdy przy swoim zostanie,
A wy podpiszcie zgodę“. Na starca wezwanie,
Szczwacze zwrócili na się rozjaśnione lice
I długo rozdzielone złączyli prawice.

Wtem rzeki Rejent: „Stawiłem niegdyś konia z rzędem,
Opisałem się także przed ziemskim urzędem,
Iż pierścień mój Sędziemu w salaryjum złożę;
Fant postawiony w zakład wracać się nie może.
Pierścień niechaj Pan Wojski na pamiątkę przymie,
I każe na nim wyryć albo swoje imię
Lub, gdy zechce, herbowne Hreczechów ozdoby;
Krwawnik jest gładki, złoto jedenastej proby.
Konia teraz ułani pod jazdę zabrali,
Rzęd został przy mnie; każdy znawca ten rzęd chwali,
Iż jest wygodny, trwały, a piękny jak cacko:
Kulbaczka wąska, modą z turecka kozacką,
Kula na przodzie, w kuli są drogie kamienie,
Poduszeczka z rubrontu wyścieła siedzenie,
A kiedy na łęk[59] wskoczysz, na tym miękkim puszku
Między kulami siedzisz wygodnie, jak w łóżku;
A gdy w galop puścisz się (tu rejent Bolesta,
Który, jako wiadomo, bardzo lubił gesta,
Rozstawił nogi, jakby na konia wskakiwał,
Potem, galop udając, powoli się kiwał)
A gdy w galop puścisz się, natenczas z czapraka
Blask bije, jakby złoto kapało z rumaka,
Bo tabenki[60] są gęsto złotem nakrapiane,
I szerokie strzemiona srebrne pozłacane;
Na rzemieniach munsztuka i na uździenicy
Połyskają guziki perłowej macicy,

U napierśnika wisi księżyc w kształt Leliwy,
To jest w kształt nowiu. Cały ten sprzęt osobliwy,
Zdobyty (jak wieść niesie) w boju podhajeckim
Na jakimś bardzo znacznym szlachcicu tureckim,
Przyjm, Asesorze, w dowód mojego szacunku“.

A na to rzekł Asesor, wesół z podarunku:
„Ja niegdyś darowane od księcia Sanguszki
Stawiłem w zakład moje prześliczne obróżki,
Jaszczurem wykładane, z kolcami ze złota,
I utkaną z jedwabiu smycz, której robota
Równie droga jak kamień, co się na niej świeci.
Chciałem sprzęt ten zostawić w dziedzictwie dla dzieci;
Dzieci pewnie mieć będę, wiesz, że się dziś żenię;
Ale ten sprzęt, Rejencie, proszę uniżenie,
Bądź łaskaw przyjąć w zamian za twój rzęd bogaty
I na pamiątkę sporu, co długiemi laty
Toczył się i nareszcie zakończył zaszczytnie
Dla nas obu. — Niech zgoda między nami kwitnie!“
Więc wracali do domu oznajmić za stołem,
Że się skończył spór między Kusym i Sokołem.

Była wieść, że zająca tego Wojski w domu
Wyhodował i w ogród puścił po_kryjomu,
Ażeby szczwaczów zgodzić zbyt łatwą zdobyczą.
Staruszek tak swą sztukę zrobił tajemniczo,
Że oszukał zupełnie całe Soplicowo.
Kuchcik w lat kilka później szepnął o tem słowo,
Chcąc Asesora skłócić z Rejentem na nowo;

Ale próżno krzywdzące chartów wieści szerzył,
Wojski zaprzeczył, i nikt kuchcie nie uwierzył.

Już goście, zgromadzeni w wielkiej zamku sali,
Czekając uczty, wkoło stołu rozmawiali,
Gdy pan Sędzia w mundurze wojewódzkim wchodzi,
I pana Tadeusza z Zofiją przywodzi.
Tadeusz lewą dłonią dotykając głowy,
Pozdrowił swych dowódców przez ukłon wojskowy;
Zofija z opuszczonemu ku ziemi wejrzeniem,
Zapłoniwszy się, gości witała dygnieniem
(Od Telimeny pięknie dygać wyuczona).
Miała wianek na głowie jako narzeczona,
Zresztą ubiór ten samy, w jakim dziś w kaplicy
Składała snop wiosenny dla Bogarodzicy.
Użęła znów dla gości nowy snopek ziela;
Jedną ręką zeń kwiaty i trawy rozdziela,
Drugą swój sierp błyszczący poprawia na głowie.
Brali ziółka, całując jej ręce wodzowie;
Zosia znowu dygała wkolej zapłoniona.

Wtem jenerał Kniaziewicz wziął ją za ramiona,
I złożywszy ojcowski całus na jej czole,
Podniósł w_górę dziewczynę, postawił na stole,
A wszyscy klaszcząc w dłonie zawołali: Brawo!
Zachwyceni dziewczyny urodą, postawą,
A szczególniej jej strojem litewskim, prostaczym.
Bo dla tych wodzów, którzy w swem życiu tułaczem
Tak długo błąkali się w obcych stronach świata,
Dziwne miała powaby narodowa szata,
Która im wspominała i młode ich lata
I dawne ich miłostki; więc ze łzami prawie
Skupili się do stołu, patrzyli ciekawie.
Ci proszą, aby Zosia wzniosła nieco czoło

I oczy pokazała; ci, ażeby wkoło
Raczyła się obrócić; dziewczyna wstydliwa
Obraca się, lecz oczy rękami zakrywa.
Tadeusz patrzył wesół i zacierał ręce.

Czy ktoś Zosi poradził wyjść w takiej sukience,
Czy instynktem[63] wiedziała, (bo dziewczyna zgadnie
Zawsze instynktem, co jej do twarzy przypadnie),
Dosyć, że Zosia pierwszy raz w życiu dziś z rana
Była od Telimeny za upór łajana,
Nie chcąc modnego stroju, aż wymogła płaczem,
Że ją tak zostawiono, w ubraniu prostaczem.

Spódniczkę miała długą, białą; suknię krótką
Z zielonego kamlotu[64] z różową obwódką;
Gorset także zielony, różowemi wstęgi
Od łona aż do szyi sznurowany w pręgi;
Pod nim pierś jako pączek pod listkiem się tuli.
Od ramion świecą białe rękawy koszuli,
Jako skrzydła motyle do lotu wydęte,
U dłoni skarbowane i wstążką opięte.
Szyja także koszulką obciśniona wąską,
Kołnierzyk zadzierzgniony różową zawiązką,
Zauszniczki wyrżnięte sztucznie z pestek wiszni,
Których się wyrobieniem Sak Dobrzyński pyszni
(Były tam dwa serduszka z grotem i płomykiem,
Dane dla Zosi, gdy Sak był jej zalotnikiem);
Na kołnierzyku wiszą dwa sznurki bursztynu,
Na skroniach zielonego wianek rozmarynu.
Wstążki warkoczów Zosia rzuciła na barki,
A na czoło włożyła zwyczajem żniwiarki

Sierp krzywy, świeżym żęciem traw oszlifowany,
Jasny, jak nów miesięczny nad czołem Dyjany.

Wszyscy chwalą, klaskają. Jeden z oficerów
Dobył z kieszeni portfejl z plikami papierów,
Rozłożył je, ołówek przyciął, w ustach zmoczył,
Patrzy w Zosię, rysuje. Ledwie Sędzia zoczył
Papiery i ołówki, poznał rysownika,
Choć go bardzo odmienił mundur pułkownika,
Bogate szlify[67], mina prawdziwie ułańska,
I wąsik poczerniony i bródka hiszpańska.
Sędzia poznał: „Jak się masz, mój Jaśnie Wielmożny
Hrabio? i w ładownicy masz twój sprzęt podróżny
Do malarstwa!“ W istocie był to Hrabia młody,
Niedawny żołnierz, lecz że wielkie miał dochody
I swoim kosztem cały pułk jazdy wystawił,
I w pierwszej zaraz bitwie wybornie się sprawił,
Cesarz go pułkownikiem dziś właśnie mianował;
Więc Sędzia witał Hrabię i rangi winszował,
Ale Hrabia nie słuchał, a pilnie rysował.

Tymczasem weszła druga para narzeczona:
Asesor, niegdyś cara, dziś Napoleona
Wierny sługa; żandarmów oddział miał w komendzie,
A choć ledwie dwadzieścia godzin był w urzędzie,
Już włożył mundur siny z polskiemi wyłogi
I ciągnął krzywą szablę i dzwonił w ostrogi.
Obok poważnym krokiem szła jego kochanka
Ubrana bardzo strojnie, Tekla Hreczeszanka;

Bo Asesor już dawno Telimenę rzucił,
I aby tę kokietkę tem mocniej zasmucił,
Ku Wojszczance afekty serdeczne obrócił.
Panna nie nadto młoda, już pono półwieczna,
Lecz gospodyni dobra, osoba stateczna
I posażna, bo oprócz swej dziedzicznej wioski
Sumką z daru Sędziego powiększała wnioski.

Trzeciej pary daremnie czekają czas długi.
Sędzia niecierpliwi się i wysyła sługi;
Wracają, powiadają, że trzeci małżonek,
Pan Rejent, szczując kota, zgubił swój pierścionek
Ślubny, szuka na łące, a Rejenta dama
Jeszcze u gotowalni; choć śpieszy się sama
I choć jej pomagają służebne kobiety,
Nie mogła w żaden sposób skończyć toalety;
Ledwie będzie gotowa na godzinę czwartą.



KSIĘGA DWUNASTA KOCHAJMY SIĘ

.Ostatnia uczta staropolska - Arcyserwis - Objaśnienie jego figur - Jego ruchy - Dąbrowski udarowany - Jeszcze o Scyzoryku. - Kniaziewicz udarowany. - Pierwszy akt urzędowy Tadeusza przy objęciu dziedzictwa - Uwagi Gerwazego - Koncert nad koncertami - Polonez - Kochajmy się!

Na koniec z trzaskiem sali drzwi na wściąż otwarto.

Wchodzi pan Wojski w czapce i z głową zadartą,

Nie wita się i miejsca za stołem nie bierze,

Bo Wojski występuje w nowym charakterze,

Marszałka dworu; laskę ma na znak urzędu

I tą laską z kolei, jako mistrz obrzędu,

Wskazuje wszystkim miejsca i gości usadza.

Naprzód, jako najpierwsza województwa władza,

Podkomorzy-Marszałek wziął miejsce zaszczytne:

Ze słoniowym poręczem krzesło aksamitne;

Obok na prawej stronie jenerał Dąbrowski,

Na lewej siadł Kniaziewicz, Pac i Małachowski.

Śród nich Podkomorzyna, dalej inne panie,

Oficerowie, pany, szlachta i ziemianie,

Mężczyźni i kobiety, na przemian po parze

Usiadają porządkiem, gdzie Wojski ukaże.


Pan Sędzia skłoniwszy się opuścił biesiadę;

On na dziedzińcu włościan traktował gromadę;

Zebrawszy ich za stołem na dwa staje długim,

Sam siadł na jednym końcu, a pleban na drugim.

Tadeusz i Zofija do stołu nie siedli;

Zajęci częstowaniem włościan, chodząc jedli.

Starożytny był zwyczaj, iż dziedzice nowi

Na pierwszej uczcie sami służyli ludowi.


Tymczasem goście, potraw czekający w sali,

Z zadziwieniem na wielki serwis poglądali,

Którego równie drogi kruszec jak robota.

Jest podanie, że książę Radziwiłł-Sierota

Kazał ten sprzęt na urząd w Wenecyi zrobić

I wedle własnych planów po polsku ozdobić.

Serwis, potem zabrany czasu wojny szwedzkiéj,

Przeszedł, nie wiedzieć jaką drogą, w dom szlachecki.

Dziś ze skarbca dobyty zajął środek stoła

Ogromnym kręgiem na kształt karetnego koła.



Serwis ten był nalany ode dna po brzegi

Piankami i cukrami białemi jak śniegi:

Udawał przewybornie krajobraz zimowy;

W środku czerniał ogromny bór konfiturowy:

Stronami domy, niby wioski i zaścianki,

Okryte zamiast śronu cukrowwemi pianki;

Na krawędziach naczynia, stoją dla ozdoby

Niewielkie, z porcelany wydęte osoby

W polskich strojach; jakoby aktory na scenie,

Zdawały się przedstawiać jakoweś zdarzenie;

Gest ich sztucznie wydany, farby osobliwe,

Tylko głosu im braknie, zresztą gdyby żywe.



Cóż przedstawiają? - goście pytali ciekawi,

Zaczem Wojski podnosi laskę i tak prawi

(Tymczasem podawano wódkę przed jedzeniem):

"Za mych Wielce Mościwych Panów pozwoleniem:

Te persony, których tu widzicie bez liku,

Przedstawiają polskiego historią sejmiku,

Narady, wotowanie, tryumfy i waśnie;

Sam tę scenę odgadłem i Państwu objaśnię.



Oto na prawo widać liczne szlachty grono:

Pewnie ich przed sejmikiem na ucztę sproszono.

Czeka nakryty stolik; nikt gości nie sadza,

Stoją kupkami, każda kupka się naradza.

Patrzcie, iż w każdej kupce stoi w środku człowiek,

Z którego ust otwartych, z podniesionych powiek,

Rąk niespokojnych, widać - mówca; cóś tłomaczy,

I palcem eksplikuje, i na dłoni znaczy.

Ci mowcy zalecają swoich kandydatów

Z różnym skutkiem, jak widać z miny szlachty bratów.


Wprawdzie tam w drugiej kupie szlachta pilnie słucha,

Ten ręce za pas zatknął i przyłożył ucha,

Ów dłoń przy uchu trzyma i milczkiem wąs kręci,

Zapewne słowa zbiera i niże w pamięci;

Cieszy się mowca, widząc, że są nawróceni,

Gładzi kieszeń, bo kreski ich już ma w kieszeni.



Lecz za to w trzeciem gronie dzieje się inaczéj;

Tu mówca musi łowić za pasy słuchaczy.

Patrzcie! wyrywają się i cofają uszy;

Patrzcie, jako ten słuchacz od gniewu się puszy,

Wzniosł ręce, grozi mówcy, usta mu zatyka,

Pewnie słyszał pochwały swego przeciwnika;

Ten drugi, pochyliwszy czoło na kształt byka,

Powiedziałbyś, że mówcę pochwyci na rogi;

Ci biorą się do szabel, tamci poszli w nogi.



Jeden między kupkami szlachcic cichy stoi,

Widać, że człek bezstronny, waha się i boi;

Za kim dać kreskę? nie wie i sam z sobą w walce,

Pyta losu, wzniosł ręce, wytknął wielkie palce,

Zmrużył oczy, paznokciem do paznokcia mierzy,

Widać, że kreskę swoję kabale powierzy:

Jeśli palce trafią się, da afirmatywę,

A jeżeli się chybią, rzuci negatywę.


Na lewej druga scena: refektarz klasztoru,

Obrócony na salę szlacheckiego zboru.

Starsi rzędem na ławach siedzą, młodsi stają

I ciekawi przez głowy w środek zaglądają;

W środku marszałek stoi, wazon w ręku trzyma,

Liczy gałki, szlachta je pożera oczyma.

Właśnie wytrząsł ostatnią; woźni ręce wznoszą

I imię obranego urzędnika głoszą.


Jeden szlachcic na zgodę powszechną nie zważa.

Patrz, wytknął głowę oknem z kuchni refektarza,

Patrz, jak oczy wytrzeszczył, jak pogląda śmiało,

Usta otworzył, jakby chciał zjeść izbę całą:

Łatwo zgadnąć, że szlachcic ten zawołał: <>

Patrzcie, jak za tą nagłą do kłótni podnietą

Tłoczy się do drzwi ciżba, pewnie idą w kuchnię;

Dostali szable, pewnie krwawy bój wybuchnie.


Lecz tam, na korytarzu, Państwo uważacie

Tego starego księdza, co idzie w ornacie -

To przeor; Sanctissimum z ołtarza wynosi,

A chłopiec w komży dzwoni i na ustąp prosi;

Szlachta wnet szable chowa, żegna się i klęka,

A ksiądz tam się obraca, gdzie jeszcze broń szczęka;

Skoro przyjdzie, wnet wszystkich uciszy i zgodzi.


Ach! wy nie pamiętacie tego, Państwo młodzi,

Jak wśród naszej burzliwej szlachty samowładnej,

Zbrojnej, nie trzeba było policyi żadnej;

Dopóki wiara kwitła, szanowano prawa,

Była wolność z porządkiem i z dostatkiem sława!

W innych krajach, jak słyszę, trzyma urząd drabów,

Policyjantów różnych, żandarmów, konstabów;

Ale jeśli miecz tylko bezpieczeństwa strzeże,

Żeby w tych krajach była wolność - nie uwierzę.



Wtem dzwoniąc w tabakierę rzekł pan Podkomorzy:

"Panie Wojski, niech Wasze na potem odłoży

Te historyje; prawda, że sejmik ciekawy,

Ale my głodni, każ Wać przynosić potrawy".



Na to Wojski, skłaniając aż do ziemi laskę:

Jaśnie Wielmożny Panie, zróbże mi tę łaskę,

Zaraz dokończę scenę ostatnią sejmików:

Oto nowy marszałek na ręku stronników

Wyniesion z refektarza; patrz, jak szlachta braty

Rzucają czapki, usta otwarli - wiwaty!

A tam po drugiej stronie pan przekreskowany,

Sam jeden, czapkę wcisnął na łeb zadumany,

Żona przed domem czeka, zgadła, co się dzieje,

Biedna! oto na ręku pokojowej mdleje.

Biedna! Jaśnie Wielmożnej tytuł przybrać miała,

A znów tylko Wielmożną na lat trzy została!



Tu Wojski skończył opis i laską znak daje,

I wnet zaczęli wchodzić parami lokaje

Roznoszący potrawy: barszcz królewskim zwany

I rosoł staropolski sztucznie gotowany,

Do którego pan Wojski z dziwnemi sekrety

Wrzucił kilka perełek i sztukę monety

(Taki rosoł krew czyści i pokrzepia zdrowie).

Dalej inne potrawy, a któż je wypowie!

Kto zrozumie nie znane już za naszych czasów

Te półmiski kontuzów, arkasów, blemasów,

Z ingredyjencyjami pomuchl, figatelów,

Cybetów, piżm, dragantów, pinelów, brunelów;

Owe ryby! łososie suche, dunajeckie,

Wyzyny, kawijary weneckie, tureckie,

Szczuki główne i szczuki podgłówne, łokietne,

Flądry i karpie ćwiki, i karpie szlachetne!

W końcu sekret kucharski: ryba nie krojona,

U głowy przysmażona, we środku pieczona,

A mająca potrawkę z sosem u ogona.



Goście ani pytali nazwiska potrawy,

Ani ich zastanowił ów sekret ciekawy;

Wszystko prędko z żołnierskim jedli apetytem,

Kieliszki napełniając węgrzynem obfitym.



Ale tymczasem wielki serwis barwę zmienił

I odarty ze śniegu już się zazielenił,

Bo lekka, ciepłem letnim powoli rozgrzana,

Roztopiła się lodu cukrowego piana

I dno odkryła, dotąd zatajone oku;

Więc krajobraz przedstawił nową porę roku,

Zabłysnąwszy zieloną, różnofarbną wiosną.

Wychodzą różne zboża, jak na drożdżach rosną,

Pszenicy szafranowej buja kłos złocisty,

Żyto ubrane w srebra malarskiego listy

I gryka wyrabiana sztucznie z czokolady,

I kwitnące gruszkami i jabłkami sady.



Ledwie mają czas goście darów lata użyć.

Darmo proszą Wojskiego, żeby je przedłużyć:

Już serwis, jak planeta koniecznym obrotem,

Zmienia porę, już zboża malowane złotem,

Nabrawszy ciepła w izbie powoli topnieją,

Już trawy pożółkniały, liścia czerwienieją,

Sypią się, rzekłbyś, iż wiatr jesienny powiewa;

Na koniec owe chwilę przedtem strojne drzewa -

Teraz, jakby odarte od wichrów i śronu,

Stoją nagie; były to laski cynamonu

Lub udające sosnę gałązki wawrzynu,

Odziane zamiast kolców ziarenkami kminu.



Goście pijący wino zaczęli gałązki,

Pnie i korzenie zrywać i gryźć dla zakąski.

Wojski obchodził serwis i, pełen radości,

Tryumfujące oczy obracał na gości.



Henryk Dąbrowski udał wielkie zadziwienie

I rzekł: "Mój Panie Wojski, czy to chińskie cienie?

Czy to Pinety Panu dał w służbę swe bisy?

Czy dotąd u was w Litwie są takie serwisy

I wszyscy takim starym ucztują zwyczajem?

Powiedz mi, bo ja życie strawiłem za krajem".



Wojski rzekł, kłaniając się: "Nie, Jaśnie Wielmożny

Jenerale, nie jest to żaden kunszt bezbożny!

Jest to pamiątka tylko owych biesiad sławnych,

Które dawano w domach panów starodawnych,

Gdy Polska używała szczęścia i potęgi!

Com zrobił, tom wyczytał z tej tu oto księgi.



Pytasz, czy wszędzie w Litwie ten się zwyczaj chowa?

Niestety! Już i do nas włazi moda nowa.

Niejeden panicz krzyczy, że nie cierpi zbytków,

Je jak Żyd, skąpi gościom potraw i napitków,

Węgrzyna pożałuje, a pije szatańskie

Fałszywe wino modne, moskiewskie, szampańskie;

Potem w wieczor na karty tyle złota straci,

Że za nie dałbyś ucztę na stu szlachty braci.

Nawet bo co na sercu mam, dziś powiem szczerze,

Niech tego Podkomorzy za złe mi nie bierze

Kiedym ten serwis cudny ze skarbca dobywał,

To nawet Podkomorzy, i on mnie przedrwiwał,

Mówiąc, że to machina zmudna, staroświecka,

Że to ma pozor niby zabawki dla dziecka,

Nieprzyzwoitej dla tak znakomitych ludzi!

Sędzio! i Sędzia mówił, że to gości znudzi!

A przecież, ile wnoszę z Panów zadziwienia,

Widzę, iż ten kunszt piękny godzien był widzenia!



Nie wiem, czy się podobna okazyja zdarzy

Częstować w Soplicowie takich dygnitarzy.

Widzę, że Pan Jenerał na biesiadach zna się.

Niechaj przyjmie tę książkę, ona Panu zda się,

Gdy będziesz dla monarchów zagranicznych grona

Dawał ucztę, ba, nawet dla Napoleona.

Ale pozwól, nim księgę tę Panu poświęcę,

Niech powiem, jakim trafem wpadła w moje ręce".



Wtem szmer powstał za drzwiami; razem głosów wiele

Zawołało: "Niech żyje Kurek na kościele!"

Ciżba tłoczy się w salę, a Maciej na czele.

Sędzia gościa za rękę do stołu prowadził

I wysoko pomiędzy wodzami posadził,

Mówiąc: "Panie Macieju, niedobry sąsiedzie,

Przyjeżdżasz bardzo późno, prawie po obiedzie".



"Jem wcześnie - rzekł Dobrzyński - ja tu nie dla jadła

Przybyłem, tylko że mnie ciekawość napadła

Obejrzeć z bliska naszą armię narodową.

Wiele by gadać - jest to ani to, ni owo!

Szlachta mnie obaczyła i gwałtem tu wiedzie,

A Waszeć za stół sadzasz - dziękuję, sąsiedzie".

To wyrzekłszy, przewrócił talerz dnem do góry

Na znak, że jeść nie będzie, i milczał ponury.



"Panie Dobrzyński - rzekł mu jenerał Dąbrowski -

Tyż to jesteś ów sławny rębacz Kościuszkowski,

Ów Maciej, zwany Rózga! Znam ciebie ze sławy.

I proszę, takiś dotąd czerstwy, taki żwawy!

Ileż to lat minęło! Patrz, jam się podstarzał,

Patrz, i Kniaziewiczowi już się włos poszarzał,

A ty jeszcze z młodszymi mógłbyś pójść w zapasy,

I Rózga twoja kwitnie pono jak przed czasy;

Słyszałem, żeś niedawno Moskalów oćwiczył.

Lecz gdzie są bracia twoi? Niezmiernie bym życzył

Widzieć te Scyzoryki i te wasze Brzytwy,

Ostatnie egzemplarze starodawnej Litwy".



"Jenerale - rzekł Sędzia - po owem zwycięstwie

Prawie wszyscy Dobrzyńscy schronili się w Księstwie;

Zapewne do którego weszli legijonu!"

W istocie - odpowiedział młody szef szwadronu

Mam w drugiej kompaniji wąsate straszydło,

Wachmistrza Dobrzyńskiego, co się zwie Kropidło,

A Mazury zowią go litewskim niedźwiedziem.

Jeśli Jenerał każe, to go tu przywiedziem.

Jest - rzekł porucznik - kilku innych rodem z Litwy,

Jeden żołnierz znajomy pod imieniem Brzytwy

I drugi, co z tromblonem jeździ na flankiery;

Są także w pułku strzelców dwa grenadyjery

Dobrzyńscy.



Ale, ale, o ich naczelniku

Rzekł Jenerał - chcę wiedzieć, o tym Scyzoryku,

O którym mnie Pan Wojski tyle prawił cudów,

Jakby o jednym z owych dawnych wielkoludów"


"Scyzoryk - rzecze Wojski - choć nie egzulował,

Ale bojąc się śledztwa, przed Moskwą się schował;

Całą zimę nieborak tułał się po lasach,

Teraz dopiero wyszedł; w tych wojennych czasach

Mógłby się na co przydać, jest rycerskim człekiem,

Szkoda tylko, że trochę przyciśniony wiekiem.

Lecz owóż on!..."



Tu Wojski palcem wskazał w sieni,

Gdzie czeladź i wieśniacy stali natłoczeni,

A nad wszystkich głowami łysina błyszcząca

Ukazała się nagle jak pełnia miesiąca,

Trzykroć weszła i trzykroć znikła w głów obłoku;

Klucznik idąc kłaniał się, aż dobył się z tłoku

I rzekł :



"Jaśnie Wielmożny Koronny Hetmanie

Czy Jenerale, mniejsza o tytułowanie,

Jam jest Rębajło, staję na twe zawołanie

Z tym moim Scyzorykiem, który nie z oprawy

Ani z napisów, ale z hartu nabył sławy,

Że nawet o nim Jaśnie Wielmożny Pan wiedział.

Gdyby on gadać umiał, może by powiedział

Cokolwiek na pochwałę i tej starej ręki,

Która służyła długo, wiernie, Bogu dzięki,

Ojczyźnie tudzież panów Horeszków rodzinie,

Czego pamięć dotychczas między ludźmi słynie.

Mopanku! rzadko który pisarz prowentowy

Tak zręcznie temperuje pióra, jak on głowy.

Długo liczyć! A nosów i uszu bez liku!

A nie ma żadnej szczerby na tym Scyzoryku

I żaden go nie splamił zbojecki uczynek,

Tylko otwarta wojna albo pojedynek.

Raz tylko! Panie, daj mu wieczny odpoczynek,

Bezbronnego człowieka, niestety, sprzątniono!

A i to, Bóg mi świadkiem, pro publico bono".



"Pokaż no - rzekł śmiejąc się jenerał Dąbrowski -

A to piękny scyzoryk, istny miecz katowski!"

I z zadziwieniem wielki rapier opatrywał,

I innym oficerom w kolej pokazywał;

Probowali go wszyscy, ale ledwie który

Z oficerów mógł podnieść ten rapier do góry.

Mówiono, że Dembiński, sławny ręki siłą,

Podźwignąłby szablicę, lecz go tam nie było.

Z obecnych zaś tylko szef szwadronu, Dwernicki,

I dowódca plutonu, porucznik Różycki,

Potrafili obracać tym żelaznym drągiem;

I tak rapier na probę szedł z rąk do rąk ciągiem.



Lecz jenerał Kniaziewicz, wzrostem najsłuszniejszy,

Pokazało się, iż był w ręku najsilniejszy.

Ująwszy rapier, lekko jakby szpadę dźwignął

I nad głowami gości błyskawicą mignął,

Przypominając polskie fechtarskie wykręty:

K r z y ż o w ą s z t u k ę, m ł y ń c a,

c i o s k r z y w y, r a z c i ę t y,

C i o s k r a d z i o n y i t e m p y

k o n t r p u n k t ó w, t e r c e t ó w,

Które też umiał, bo był ze Szkoły Kadetów.



Gdy śmiejąc się fechtował, Rębajło już klęczał,

Objął go za kolana i ze łzami jęczał

Za każdym zwrotem miecza: "Pięknie! Jenerale,

Czyś był konfederatem? Pięknie, doskonale!

To sztych Puławskich! Tak się Dzierżanowski składał!

To sztych Sawy! Któż Panu tak rękę układał?

Chyba Maciej Dobrzyński! A to, Jenerale,

Mój wynalazek, dalbóg mój, ja się nie chwalę,

To cięcie znane tylko w Rębajłów zaścianku,

Od mojego imienia zwane c i o s m o p a n k u.

Któż to Pana nauczył? To jest moje cięcie,

Moje!"

Wstał, Jenerała porwawszy w objęcie.

"Teraz umrę spokojnie! Jest przecie na świecie

Człowiek, który przytuli moje drogie dziecię;

Bo wszak nad tem od dawna dzień i noc boleję,

Czy po śmierci ten rapier mój nie zerdzewieje!

Otóż nie zerdzewieje! Mój Jaśnie Wielmożny

Jenerale, wybacz mi, porzućcie te rożny,

Niemieckie szpadki, to wstyd szlacheckiemu dziecku

Nosić ten kijek; weźmij szablę po szlachecku!

Oto ten mój Scyzoryk u nóg Twoich składam,

To jest, co najdroższego na świecie posiadam.

Nie miałem nigdy żony, nie miałem dziecięcia,

On był żoną i dzieckiem; z mojego objęcia

Nigdy on nie wychodził; od rana do mroku

Pieściłem go, on w nocy sypiał przy mym boku!

A kiedym się zestarzał, nad łóżkiem na ścianie

Wisiał, jako nad Żydem Boże przykazanie!

Myśliłem zakopać go razem z ręką w grobie,

Lecz znalazłem dziedzica! - Niechaj służy Tobie!"



Jenerał wpół śmiejąc się, a na wpół wzruszony:

"Kolego - rzekł - jeżeli ustąpisz mnie żony

I dziecka, to zostaniesz przez resztę żywota

Bardzo samotny, stary, wdowiec i sierota!

Powiedz, czem ci ten drogi dar mam wynagrodzić

I czem twoje sieroctwo i wdowstwo osłodzić?"



"Czy ja Cybulski? - rzecze na to Klucznik z żalem -

Co żonę przegrał, grając w mariasza z Moskalem,

Jak o tem pieśń powiada? - Ja mam dosyć na tem,

Że mój Scyzoryk jeszcze zabłyśnie przed światem

W takim ręku! - Niech tylko Jenerał pamięta,

Aby tasiemka była długa, rozciągnięta,

Bo to długie; a zawsze od lewego ucha

Ciąć oburącz, to przetniesz od głowy do brzucha".



Jenerał wziął Scyzoryk, lecz że bardzo długi,

Nie mógł nosić, w furgonie schowały go sługi.

Co się z nim stało, różnie powiadają o tem,

Lecz nikt pewnie nie wiedział ni wtenczas, ni potem.



Dąbrowski rzekł do Maćka: "A ty co, Kolego?

Zdaje się, żeś ty nierad z przybycia naszego?

Milczysz kwaśny? I jakże, serce ci nie skacze,

Gdy widzisz orły złote, srebrne? gdy trębacze

Pobudkę Kościuszkowską trąbią ci nad uchem?

Maćku, myśliłem, że ty większym jesteś zuchem;

Jeśli szabli nie weźmiesz i na koń nie siędziesz,

Przynajmniej z kolegami wesoło pić będziesz

Zdrowie Napoleona i Polski nadzieje!"



"Ha! - rzekł Maciej - słyszałem, widzę, co się dzieje!

Ale, Panie, dwóch orłów razem się nie gnieździ!

Łaska pańska, Hetmanie, na pstrym koniu jeździł

Cesarz wielki bohater! gadać o tem wiele!

Pamiętam, że Puławscy, moi przyjaciele,

Mawiali, poglądając na Dymuryjera,

Że dla Polski polskiego trzeba bohatera,

Nie Francuza, ani też Włocha, ale Piasta,

Jana albo Józefa, lub Maćka - i basta.



Wojsko! Mówią, że polskie! Lecz te fizyliery,

Sapery, grenadiery i kanonijery!

Więcej słychać niemieckich tytułów w tym tłumie

Niżeli narodowych! Kto to już zrozumie!

A muszą też być z wami Turki czy Tartary,

Czy syzmatyki, co ni Boga, ani wiary!

Sam widziałem: kobiety w wioskach napastują,

Przechodniów odzierają, kościoły rabują!

Cesarz idzie do Moskwy! daleka to droga,

Jeśli Cesarz Jegomość wybrał się bez Boga!

Słyszałem, że już podpadł pod klątwy biskupie;

Wszystko to jest..." Tu Maciej chleb umoczył w supie

I jedząc nie dokończył ostatniego słowa.



Nie w smak Podkomorzemu poszła Maćka mowa.

Młodzież zaczęła szemrać; Sędzia przerwał swary,

Głosząc przybycie trzeciej narzeczonej pary.



Był to Rejent; sam siebie Rejentem ogłosił;

Nikt go nie poznał; dotąd polskie suknie nosił,

Lecz teraz Telimena, przyszła żona, zmusza

Warunkiem intercyzy wyrzec się kontusza;

Więc się Rejent rad nierad po francusku przebrał.

Widno, że mu frak duszy połowę odebrał.

Stąpa, jakby kij połknął, prosto, nieruchawo,

Jak żóraw; nie śmie spójrzeć ni w lewo, ni w prawo;

Mina gęsta, lecz z miny widać, że jest w męce,

Nie wie, jak się pokłonić, gdzie ma podziać ręce,

On, co tak gesty lubił! ręce za pas sadził -

Nie masz pasa - tylko się po żołądku gładził;

Postrzegł omyłkę; bardzo zmięszał się, spiekł raka

I ręce obie schował w jedną kieszeń fraka.

Idzie jakby przez rózgi śród szeptów i drwinek,

Wstydząc się za frak, jakby za niecny uczynek;

Aż spotkał oczy Maćka i zadrżał z bojaźni.



Maciej dotąd z Rejentem żył w wielkiej przyjaźni.

Teraz wzrok nań obrócił tak ostry i dziki,

Że Rejent zbladnął, zaczął zapinać guziki,

Myśląc, że Maciej wzrokiem suknie z niego złupi;

Dobrzyński tylko dwakroć wyrzekł głośno: "Głupi!" -

I tak strasznie zgorszył się z Rejenta przebrania,

Że zaraz wstał od stołu i bez pożegnania

Wymknąwszy się, wsiadł na koń, wrócił do zaścianka.



A tymczasem Rejenta nadobna kochanka,

Telimena, roztacza blaski swej urody

I ubior od stóp do głów co najświeższej mody.

Jaką miała sukienkę, jaki strój na głowie,

Daremnie pisać, pióro tego nie wypowie,

Chyba pędzel by skreślił te tiule, ptyfenie,

Blondyny, kaszemiry, perły i kamienie,

I oblicze różane, i żywe wejrzenie.



Poznał ją zaraz Hrabia, z zadziwienia blady,

Wstał od stołu i szukał koło siebie szpady:

"I tyżeś to! - zawołał - czy mnie oczy łudzą?

Ty? w obecności mojej? ściskasz rękę cudzą?

O, niewierna istoto, o, duszo zmiennicza!

I nie skryjesz ze wstydu pod ziemię oblicza?

Takeś twojej tak świeżej niepomna przysięgi?

O łatwowierny! Po cóż nosiłem te wstęgi!

Lecz biada rywalowi, co mię tak znieważa!

Po moim chyba trupie pójdzie do ołtarza!"



Goście powstali, Rejent okropnie się zmieszał,

Podkomorzy rywalów zagodzić pośpieszał;

Lecz Telimena wziąwszy Hrabiego na stronę:

"Jeszcze - szepnęła - Rejent nie wziął mię za żonę;

Jeżeli Pan przeszkadzasz, odpowiedzże na to,

A odpowiedz mi zaraz, krótko, węzłowato:

Czy mnie kochasz, czyś dotąd serca nie odmienił,

Czyś gotów, żebyś ze mną zaraz się ożenił?

Zaraz, dziś? - Jeśli zechcesz, odstąpię Rejenta"


Hrabia rzekł: "O, kobieto, dla mnie niepojęta!

Dawniej w uczuciach twoich byłaś poetyczną,

A teraz mi się zdajesz całkiem prozaiczną;

Cóż są wasze małżeństwa, jeśli nie łańcuchy,

Które związują tylko ręce, a nie duchy?

Wierzaj, są oświadczenia, nawet bez wyznania,

Są obowiązki nawet bez obowiązania!

Dwa serca, pałające na dwóch końcach ziemi,

Rozmawiają jak gwiazdy promieńmi drżącemi:

Kto wie! może dlatego ziemia tak do słońca

Dąży i tak jest zawsze miłą dla miesiąca,

Że wiecznie patrzą na się i najkrótszą drogą

Biegą do siebie - ale zbliżyć się nie mogą!"

"Dość już tego - przerwała - nie jestem planetą

Z łaski Bożej! Dość, Hrabio, ja jestem kobietą;

Już wiem resztę, przestań mi pleść ni to, ni owo.

Teraz ostrzegam: jeśli piśniesz jedno słowo,

Ażeby ślub mój zerwać, to jak Bóg na niebie,

Że z temi paznokciami przyskoczę do ciebie

I..."



"Nie będę - rzekł Hrabia - szczęścia Pani kłócił!"

I oczy pełne smutku i wzgardy odwrócił,

I ażeby ukarać niewierną kochankę,

Za przedmiot stałych ogniów wziął Podkomorzankę.



Wojski pragnął młodzieńców poróżnionych zgodzić

Przykładami mądremi, więc zaczął wywodzić

Historyję o dziku nalibockich lasów

I o kłótni Rejtana z książęciem Denassów,

Ale goście tymczasem skończyli jeść lody

I z zamku na dziedziniec wyszli dla ochłody.



Tam włość już kończy ucztę, krążą miodu dzbany,

Muzyka już się stroi i wzywa na tany;

Szukają Tadeusza, który stał na stronie

I coś pilnego szeptał swojej przyszłej żonie.



"Zofijo! muszę ciebie w bardzo ważnej rzeczy

Radzić się; już pytałem stryja, on nie przeczy.

Wiesz, iż znaczna część wiosek, które mam posiadać,

Wedle prawa na ciebie powinna by spadać.

A chłopi nie są moi, lecz twoi poddani,

Nie śmiałbym ich urządzić bez woli ich pani.

Teraz, kiedy już mamy Ojczyznę kochaną,

Czyliż wieśniacy zyszczą z tą szczęśliwą zmianą

Tyle tylko, że pana innego dostaną?

Prawda, że byli dotąd rządzeni łaskawie,

Lecz po mej śmierci Bóg wie komu ich zostawię;

Jestem żołnierz, jesteśmy śmiertelni oboje,

Jestem człowiek, sam własnych kaprysów się boję;

Bezpieczniej zrobię, kiedy władzy się wyrzekę

I oddam los włościanów pod prawa opiekę.

Sami wolni, uczyńmy i włościan wolnemi,

Oddajmy im w dziedzictwo posiadanie ziemi,

Na której się zrodzili, którą krwawą pracą

Zdobyli, z której wszystkich żywią i bogacą.

Lecz muszę ciebie ostrzec, że tych ziem nadanie

Zmniejszy nasz dochod; w miernym musimy żyć stanie.

Ja przywykłem do życia oszczędnego z młodu;

Lecz ty, Zofijo, jesteś z wysokiego rodu,

W stolicy przepędziłaś twoje młode lata;

Czyż zgodzisz się żyć na wsi? z daleka od świata!

Jak ziemianka!"

A na to Zosia rzekła skromnie:

"Jestem kobietą, rządy nie należą do mnie.

Wszakże Pan będziesz mężem; ja do rady młoda.

Co Pan urządzisz, na to całym sercem zgoda!

Jeśli włość uwalniając, zostaniesz uboższy,

To, Tadeuszu, będziesz sercu memu droższy.

O moim rodzie mało wiem i nie dbam o to;

Tyle pomnę, że byłam ubogą, sierotą,

Że od Sopliców byłam za córkę przybrana,

W ich domu hodowana i za mąż wydana.

Wsi nie lękam się; jeśli w wielkim mieście żyłam,

To dawno; zapomniałam, wieś zawsze lubiłam;

I wierz mi, że mnie moje kogutki i kurki

Więcej bawiły niżli owe Peterburki;

Jeśli czasem tęskniłam do zabaw, do ludzi,

To z dzieciństwa; wiem teraz, że mnie miasto nudzi;

Przekonałam się zimą po krótkim pobycie

W Wilnie, że ja na wiejskie urodzona życie;

Pośród zabaw tęskniłam znów do Soplicowa.

Pracy też nie lękam się, bom młoda i zdrowa,

Umiem chodzić około domu, nosić klucze;

Gospodarstwa, obaczysz, jak ja się wyuczę!"



Gdy Zosia domawiała ostatnie wyrazy,

Podszedł ku niej zdziwiony i kwaśny Gerwazy:

"Już wiem! - rzekł. - Sędzia mówił już o tej wolności!

Lecz nie pojmuję, co to ściąga się do włości!

Boję się, żeby to coś nie było z niemiecka!

Wszak wolność nie jest chłopska rzecz, ale szlachecka!

Prawda, że się wywodzim wszyscy od Adama,

Alem słyszał, że chłopi pochodzą od Chama,

Żydowie od Jafeta, my szlachta od Sema,

A więc panujem jako starsi nad obiema.

Jużci pleban inaczej uczy na ambonie...

Powiada, że to było tak w Starym Zakonie,

Ale skoro Chrystus Pan, choć z krolów pochodził,

Między Żydami w chłopskiej stajni się urodził,

Odtąd więc wszystkie stany porównał i zgodził.

Niech i tak będzie, kiedy inaczej nie można!

Zwłaszcza że, jako słyszę, i Jaśnie Wielmożna

Pani moja, Zofija, na wszystko się zgadza;

Jej rozkazać, mnie słuchać; jużci przy niej władza.

Tylko ostrzegam, byśmy wolności nie dali

Pustej i słownej tylko, jako za Moskali,

Kiedy pan Karp nieboszczyk włościan wyswobodził,

A Moskal ich podatkiem potrójnym ogłodził.

Radzę więc, aby chłopów starym obyczajem

Uszlachcić i ogłosić, że im herb nasz dajem,

Pani udzieli jednym wioskom Półkozica,

Drugim niech swą Leliwę nada Pan Soplica.

Natenczas i Rębajło uzna chłopa rownym,

Gdy go ujrzy szlachcicem wielmożnym, herbownym,

Sejm potwierdzi.

A niech się mąż Pani nie trwoży,

Iż oddanie ziem Państwo tak bardzo zuboży;

Nie da Bóg, abym rączki córy dygnitarskiej

Widział umozolone w pracy gospodarskiej.

Jest na to sposób. - W zamku wiem ja pewną skrzynię,

W której jest Horeszkowskie stołowe naczynie,

Przytem różne sygnety, kanaki, manele,

Kity bogate, rzędy, cudne karabele,

Skarbczyk Stolnika, w ziemi skryty od grabieży;

Pani Zofiji jako dziedziczce należy;

Pilnowałem go w zamku jako oka w głowie

Od Moskalów i od was, Państwo Soplicowie.

Mam także spory worek mych własnych talarów,

Uzbieranych z wysługi tudzież z pańskich darów.

Myśliłem, gdy nam zamek wróconym zostanie,

Obrócić grosz na murów wyreperowanie;

Nowemu gospodarstwu dziś zda się w potrzebie;

A więc, Panie Soplico, wnoszę się do ciebie,

Będę żył u mej Pani na łaskawym chlebie

I kołysząc Horeszków pokolenie trzecie,

Wprawiać do Scyzoryka Pani mojej dziecię,

Jeśli syn - a syn będzie, bo wojny nadchodzą,

A w czasie wojny zawżdy synowie się rodzą".


Ledwie ostatnie słowa domówił Gerwazy,

Gdy poważnemi kroki przystąpił Protazy,

Skłonił się i wydobył z zanadrza kontusza

Panegiryk ogromny w półtrzecia arkusza.

Skomponował go rymem podoficer młody,

Który niegdyś w stolicy sławne pisał ody,

Potem wdział mundur, lecz i w wojsku beletrysta,

Wiersze rabiał. - Już Woźny przeczytał ich trzysta,

Aż gdy przyszedł do miejsca: "O ty, której wdzięki

Budzą bolesną radość i rozkoszne męki!

Która na szyk Bellony gdy zwrócisz twarz piękną,

Złamią się wnet oszczepy i tarcze rozpękną,

Zwalcz dziś Marsa Hymenem; srogiej niezgod hydrze

Niech dłoń twoja syczące z czoła zmije wydrze!"


Tadeusz i Zofija ustawnie klaskali,

Niby chwaląc, w istocie nie chcąc słuchać daléj.


Już z rozkazu Sędziego pleban stał na stole

I ogłaszał włościanom Tadeusza wolę.


Zaledwie usłyszeli nowinę poddani,

Skoczyli do panicza, padli do nóg pani,

"Zdrowie Państwu naszemu!" - ze łzami krzyknęli;

Tadeusz krzyknął: "Zdrowie Spółobywateli,

Wolnych, równych, Polaków!"


"Wnoszę Ludu zdrowie!" -

Rzekł Dąbrowski; lud krzyknął: "Niech żyją Wodzowie,

Wiwat Wojsko!" "Wiwat Lud, wiwat wszystkie Stany!"

Tysiącem głosów zdrowia grzmiały na przemiany.



Tylko Buchman radości podzielać nie raczył,

Pochwalał projekt, lecz go rad by przeinaczył,

A naprzód komisyją legalną wyznaczył,

Która by.. Krótkość czasu była na zawadzie,

Że nie stało się zadość Buchmanowej radzie.


Bo na dziedzińcu zamku już stali parami

Oficery z damami, wiara z wieśniaczkami:

"Poloneza!" - krzyknęli wszyscy w jedno słowo.

Oficerowie wiodą muzykę wojskową;

Ale pan Sędzia w ucho rzekł do Jenerała:

"Każ Pan, żeby się jeszcze kapela wstrzymała;

Wiesz, że dzisiaj synowca mego zaręczyny,

A dawnym obyczajem jest naszej rodziny

Zaręczać się i żenić przy wiejskiej muzyce.

Patrz, stoi cymbalista, skrzypak i kozice;

Poczciwi muzykanci - już się skrzypak zżyma,

A kobeźnik kłania się i żebrze oczyma;

Jeżeli ich odprawię, biedni będą płakać;

Lud przy innej muzyce nie potrafi skakać;

Niechaj ci zaczną, niech się i lud podweseli,

Potem będziem wybornej twej słuchać kapeli".

Dał znak.


Skrzypak u sukni zakasał rękawek,

Ścisnął gryf krzepko, oparł brodę o podstawek

I smyk jak konia w zawód puścił po skrzypicy.

Na to hasło stojący obok kobeźnicy,

Jak gdyby w skrzydła bijąc, częstym ramion ruchem

Dmą w miechy i oblicza wypełniają duchem;

Myślałbyś, że ta para w powietrze uleci,

Podobna do pyzatych Boreasza dzieci.

Brakło cymbałów.


Było cymbalistów wielu,

Ale żaden z nich nie śmiał zagrać przy Jankielu

(Jankiel przez całą zimę nie wiedzieć gdzie bawił,

Teraz się nagle z głównym sztabem wojska zjawił).

Wiedzą wszyscy, że mu nikt na tym instrumencie

Nie wyrówna w biegłości, w guście i w talencie.

Proszą, ażeby zagrał, podają cymbały;

Żyd wzbrania się, powiada, że ręce zgrubiały,

Odwykł od grania, nie śmie i panów się wstydzi;

Kłaniając się umyka; gdy to Zosia widzi,

Podbiega i na białej podaje mu dłoni

Drążki, któremi zwykle mistrz we stróny dzwoni;

Drugą rączką po siwej brodzie starca głaska

I dygając: "Jankielu - mówi - jeśli łaska,

Wszak to me zaręczyny, zagrajże, Jankielu!

Wszak nieraz przyrzekałeś grać na mym weselu!


Jankiel niezmiernie Zosię lubił; kiwnął brodą

Na znak, że nie odmawia; więc go w środek wiodą,

Podają krzesło, usiadł, cymbały przynoszą,

Kładą mu na kolanach. On patrzy z rozkoszą

I z dumą; jak weteran w służbę powołany,

Gdy wnuki ciężki jego miecz ciągną ze ściany,

Dziad śmieje się, choć miecza dawno nie miał w dłoni,

Lecz uczuł, że dłoń jeszcze nie zawiedzie broni.


Tymczasem dwaj uczniowie przy cymbałach klęczą,

Stroją na nowo struny i probując brzęczą;

Jankiel z przymrużonemi na poły oczyma

Milczy i nieruchome drążki w palcach trzyma.


Spuścił je, zrazu bijąc taktem tryumfalnym,

Potem gęściej siekł stróny jak deszczem nawalnym;

Dziwią się wszyscy - lecz to była tylko próba,

Bo wnet przerwał i w górę podniósł drążki oba.



Znowu gra: już drżą drążki tak lekkiemi ruchy,

Jak gdyby zadzwoniło w stronę skrzydło muchy,

Wydając ciche, ledwie słyszalne brzęczenia.

Mistrz zawsze patrzył w niebo, czekając natchnienia.

Spojrzał z góry, instrument dumnym okiem zmierzył,

Wzniósł ręce, spuścił razem, w dwa drążki uderzył:

Zdumieli się słuchacze.

Razem ze strón wiela

Buchnął dźwięk, jakby cała janczarska kapela

Ozwała się z dzwonkami, z zelami, z bębenki.

Brzmi Polonez Trzeciego Maja! - Skoczne dźwięki

Radością oddychają, radością słuch poją,

Dziewki chcą tańczyć, chłopcy w miejscu nie dostoją -

Lecz starców myśli z dźwiękiem w przeszłość się uniosły,

W owe lata szczęśliwe, gdy senat i posły

Po dniu Trzeciego Maja w ratuszowej sali

Zgodzonego z narodem króla fetowali;

Gdy przy tańcu śpiewano: "Wiwat Król kochany!

Wiwat Sejm, wiwat Naród, wiwat wszystkie Stany!"


Mistrz coraz takty nagli i tony natęża;

A wtem puścił fałszywy akord jak syk węża,

Jak zgrzyt żelaza po szkle - przejął wszystkich dreszczem

I wesołość pomieszał przeczuciem złowieszcze.

Zasmuceni, strwożeni, słuchacze zwątpili:

Czy instrument niestrojny? czy się muzyk myli?

Nie zmylił się mistrz taki! On umyślnie trąca

Wciąż tę zdradziecką stronę, melodyję zmąca,

Coraz głośniej targając akord rozdąsany,

Przeciwko zgodzie tonów skonfederowany;

Aż Klucznik pojął mistrza, zakrył ręką lica

I krzyknął: "Znam! znam głos ten!

to jest T a r g o w i c a!"

I wnet pękła ze świstem strona złowróżąca.


Muzyk bieży do prymów, urywa takt, zmąca,

Porzuca prymy, bieży z drążkami do basów.

Słychać tysiące coraz głośniejszych hałasów,

Takt marszu, wojna, atak, szturm, słychać wystrzały,

Jęk dzieci, płacze matek. - Tak mistrz doskonały

Wydał okropność szturmu, że wieśniaczki drżały,

Przypominając sobie ze łzami boleści

R z e ź P r a g i, którą znały z pieśni i z powieści,

Rade, że mistrz na koniec strónami wszystkiemi

Zagrzmiał i głosy zdusił, jakby wbił do ziemi.


Ledwie słuchacze mieli czas wyjść z zadziwienia,

Znowu muzyka inna - znów zrazu brzęczenia

Lekkie i ciche, kilka cienkich strónek jęczy,

Jak kilka much, gdy z siatki wyrwą się pajęczéj.

Lecz strón coraz przybywa, już rozpierzchłe tony

Łączą się i akordów wiążą legijony,

I już w takt postępują zgodzonemi dźwięki,

Tworząc nutę żałosną tej sławnej piosenki:

O żołnierzu tułaczu, który borem, lasem

Idzie, z biedy i z głodu przymierając czasem,

Na koniec pada u nóg konika wiernego,

A konik nogą grzebie mogiłę dla niego.


Piosenka stara, wojsku polskiemu tak miła!

Poznali ją żołnierze, wiara się skupiła

Wkoło mistrza; słuchają, wspominają sobie

Ów czas okropny, kiedy na Ojczyzny grobie

Zanucili tę piosnkę i poszli w kraj świata;

Przywodzą na myśl długie swej wędrówki lata

Po lądach, morzach, piaskach gorących i mrozie,

Pośrodku obcych ludów, gdzie często w obozie

Cieszył ich i rozrzewniał ten śpiew narodowy.

Tak rozmyślając, smutnie pochylili głowy.


Ale je wnet podnieśli, bo mistrz tony wznosi,

Natęża, takty zmienia, cóś innego głosi.

I znowu spójrzał z góry, okiem struny zmierzył,

Złączył ręce, oburącz w dwa drążki uderzył:

Uderzenie tak sztuczne, tak było potężne,

Że stróny zadzwoniły jak trąby mosiężne

I z trąb znana piosenka ku niebu wionęła,

Marsz tryumfalny: "Jeszcze Polska nie zginęła!"

"Marsz, Dąbrowski, do Polski!"-I wszyscy klasnęli,

I wszyscy "Marsz Dąbrowski"chorem okrzyknęli!



Muzyk, jakby sam swojej dziwił się piosence,

Upuścił drążki z palców, podniósł w górę ręce,

Czapka lisia spadła mu z głowy na ramiona,

Powiewała poważnie broda podniesiona,

Na jagodach miał kręgi dziwnego rumieńca,

We wzroku, ducha pełnym, błyszczał żar młodzieńca,

Aż gdy na Dąbrowskiego starzec oczy zwrócił,

Zakrył rękami, spod rąk łez potok się rzucił:

"Jenerale! - rzekł - ciebie długo Litwa nasza

Czekała.długo, jak my Żydzi Mesyjasza.

Ciebie prorokowali dawno między ludem

Śpiewaki, ciebie niebo obwieściło cudem.

Żyj i wojuj, o, ty nasz!."

Mówiąc, ciągle szlochał.

Żyd poczciwy Ojczyznę jako Polak kochał!

Dąbrowski mu podawał rękę i dziękował,

On, czapkę zdjąwszy, wodza rękę ucałował.


Poloneza czas zacząć. - Podkomorzy rusza

I z lekka zarzuciwszy wyloty kontusza,

I wąsa podkręcając, podał rękę Zosi,

I skłoniwszy się grzecznie, w pierwszą parę prosi.

Za Podkomorzym szereg w pary się gromadzi;

Dano hasło, zaczęto taniec - on prowadzi.


Nad murawą czerwone połyskają buty,

Bije blask z karabeli, świeci się pas suty,

A on stąpa powoli, niby od niechcenia;

Ale z każdego kroku, z każdego ruszenia

Można tancerza czucia i myśli wyczytać:

Oto stanął, jak gdyby chciał swą damę pytać,

Pochyla ku niej głowę, chce szepnąć do ucha;

Dama głowę odwraca, wstydzi się, nie słucha,

On zdjął konfederatkę, kłania się pokornie,

Dama raczyła spojrzeć, lecz milczy upornie;

On krok zwalnia, oczyma jej spojrzenie śledzi

I zaśmiał się na koniec - rad z jej odpowiedzi,

Stąpa prędzej, poogląda na rywalów z góry

I swą konfederatkę z czaplinymi pióry

To na czole zawiesza, to nad czołem wstrząsa,

Aż włożył ją na bakier i podkręcił wąsa.

Idzie; wszyscy zazdroszczą, biegną w jego ślady,

On by rad ze swą damą wymknąć się z gromady;

Czasem staje na miejscu, rękę grzecznie wznosi

I żeby mimo przeszli, pokornie ich prosi;

Czasem zamyśla zręcznie na bok się uchylić,

Odmienia drogę, rad by towarzyszów zmylić,

Lecz go szybkimi kroki ścigają natręty

I zewsząd obwijają tanecznemi skręty;

Więc gniewa się, prawicę na rękojeść składa,

Jakby rzekł: "Nie dbam o was, zazdrośnikom biada!"

Zwraca się z dumą w czole i z wyzwaniem w oku

Prosto w tłum; tłum tancerzy nie śmie dostać w kroku;

Ustępują mu z drogi i - zmieniwszy szyki,

Puszczają się znów za nim.

Brzmią zewsząd okrzyki:

"Ach, to może ostatni! patrzcie, patrzcie, młodzi,

Może ostatni, co tak poloneza wodzi!"


I szły pary po parach hucznie i wesoło,

Rozkręcało się, znowu skręcało się koło,

Jak wąż olbrzymi, w tysiąc łamiący się zwojów;

Mieni się cętkowata, różna barwa strojów

Damskich, pańskich, żołnierskich, jak łuska błyszcząca,

Wyzłocona promieńmi zachodniego słońca

I odbita o ciemne murawy węzgłowia.

Wre taniec, brzmi muzyka, oklaski i zdrowia!


Tylko kapral Dobrzyński Sak ani kapeli

Nie słucha, ani tańczy, ani się weseli.

Ręce w tył założywszy stoi zły, ponury,

Wspomina swe dawniejsze do Zosi konkury:

Jak lubił dla niej nosić kwiaty, pleść koszyczki,

Wybierać gniazda ptasie, robić zauszniczki.

Niewdzięczna! chociaż tyle pięknych darów strwonił,

Choć przed nim uciekała, choć mu ojciec bronił,

On jeszcze!.Ile razy na parkanie siadał,

By ją dójrzeć przez okna! w konopie się wkradał,

Żeby patrzeć, jak ona pleła swe ogródki,

Rwała ogórki albo karmiła kogutki.

Niewdzięczna! Spuścił głowę, i na koniec świsnął

Mazurka, potem kaszkiet na uszy nacisnął

I szedł w obóz, gdzie stała przy armatach warta;

Tam dla rozerwania się zaczął grać w drużbarta

Z wiarusami, kielichem osładzając żałość.

Taka była dla Zosi Dobrzyńskiego stałość.



Zosia tańczy wesoło; lecz choć w pierwszej parze,

Ledwie widna z daleka; na wielkim obszarze

Zarosłego dziedzińca, w zielonej sukience,

Ustrojona w równianki i w kwieciste wieńce,

Śród traw i kwiatów krąży niewidzialnym lotem,

Rządząc tańcem, jak anioł nocnych gwiazd obrotem:

Zgadniesz, gdzie jest, bo ku niej obrócone oczy,

Wyciągnięte ramiona, ku niej zgiełk się tłoczy.

Darmo się Podkomorzy zostać przy niej sili;

Zazdrośnicy już z pierwszej pary go odbili;

I szczęśliwy Dąbrowski niedługo się cieszył,

Ustąpił ją drugiemu, a już trzeci śpieszył;

I ten, zaraz odbity, odszedł bez nadziei.

Aż Zosia, już strudzona, spotkała z kolei

Tadeusza, i dalszej lękając się zmiany,

I chcąc przy nim pozostać, zakończyła tany.

Idzie do stołu gościom nalewać kielichy.


Słońce już gasło, wieczór był ciepły i cichy;

Okrąg niebios gdzieniegdzie chmurkami zasłany,

U góry błękitnawy, na zachód różany;

Chmurki wróżą pogodę, lekkie i świecące,

Tam jako trzody owiec na murawie śpiące,

Ówdzie nieco drobniejsze, jak stada cyranek.

Na zachód obłok na kształt rąbkowych firanek,

Przejrzysty, sfałdowany, po wierzchu perłowy,

Po brzegach pozłacany, w głębi purpurowy,

Jeszcze blaskiem zachodu tlił się i rozżarzał,

Aż powoli pożółkniał, zbladnął i poszarzał;

Słońce spuściło głowę, obłok zasunęło

I raz ciepłym powiewem westchnąwszy - usnęło.

A szlachta ciągle pije i wiwaty wznosi:

Napoleona, Wodzów, Tadeusza, Zosi,

Wreszcie z kolei wszystkich trzech par zaręczonych,

Wszystkich gości obecnych, wszystkich zaproszonych,

Wszystkich przyjaciół, których kto żywych spamięta

I których zmarłych pamięć pozostała święta!

I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem,

A com widział i słyszał, w księgi umieściłem.

KONIEC


Brak komentarzy.
nw.ct8.pl @ Blogi PHP FUSION V9

2014 - 2024 © nw.ct8.pl

Polityka prywatności

kontakt

Powered by PHPFusion. Copyright ©2024 PHP Fusion Inc.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3.